Co zrobi obywatel Trump

Były już prezydent USA nie przewidział chyba konsekwencji swoich słów, po których jego zwolennicy zaatakowali Kapitol. Czeka go polityczna i biznesowa banicja czy pozostanie jednak ważnym głosem na amerykańskiej prawicy?

Publikacja: 22.01.2021 18:00

Donald Trump całe życie słyszał „nie” tylko od surowego ojca, potem już wszyscy mu przytakiwali. Czy

Donald Trump całe życie słyszał „nie” tylko od surowego ojca, potem już wszyscy mu przytakiwali. Czy to tłumaczy, dlaczego w ostatnich tygodniach otoczył się dziwnymi prawnikami, którzy przekonywali go, że mają dowody na to, iż maszyny do głosowania były zhakowane i należy je zająć administracyjnie?

Foto: AFP

Czy Donald Trump jest odpowiedzialny za szturm swoich zwolenników na Kapitol? Tak. Jest moralnie odpowiedzialny. Czy powinien za to zostać pozbawiony prezydentury w ramach procedury impeachmentu? Nie sądzę, że chciał tego szturmu, co nie zmienia faktu, że pojawiły się przesłanki, by go odwołać. Poważniejsze niż zarzuty o naciskanie na prezydenta Ukrainy w sprawie śledztwa, w którym pojawiło się nazwisko syna Joe Bidena. Wówczas demokratom nie udało się usunąć Trumpa z urzędu. Mieli przeciwko sobie republikanów zarówno z Izby Reprezentantów, jak i Senatu. Tym razem, przy drugim impeachmencie, aż 10 z 211 republikańskich kongresmenów zagłosowało przeciwko Trumpowi. Sytuacja nie do pomyślenia jeszcze rok temu. Choć lider większości w Senacie Mitch McConnell szybko po decyzji Izby przyznał, że odwołanie Trumpa na dzień przed zaprzysiężeniem Joe Bidena (wtedy zebrał się Senat) jest niemożliwe proceduralnie.




Zrozumiał swój błąd?

Donald Trump dosyć mocno, jak na niego, stępił język w ostatnich dniach swojej prezydentury. Przynajmniej na tle swojego wystąpienia przed szturmem na Kapitolu. Prezydent zwlekał z potępieniem wdarcia się swoich zwolenników do „świątyni demokracji". Zabrał głos dopiero po kilku godzinach, mówiąc, że przemoc jest zła, ale on kocha swoich zwolenników. Potem szerzył kolejne teorie spiskowe, np. że szturm został zainspirowany przez Antifę, oraz w ostry sposób uderzał na Twitterze w swojego wiceprezydenta Mike'a Pence'a. Mimo że Pence musiał zostać z żoną ewakuowany z Kapitolu, a w tłumie krzyczano, że trzeba go powiesić, Trump wypominał mu na Twitterze tchórzostwo – wcześniej apelował do Pence'a, by odrzucił jako przewodniczący Senatu głosy elektorskie „w skradzionych wyborach", czego ten nie zrobił.

Ostatecznie Trumpa usunięto ze wszystkich mediów społecznościowych, dzięki którym przez cztery lata prezydentury bezpośrednio komunikował się ze zwolennikami. To właśnie dzięki Twitterowi i umiejętności narzucenia na nim politycznej narracji każdego dnia kampanii w 2016 r. omijał ścianę, jaką stawiały mu wielkie liberalne media. To był jeden z głównych powodów jego zwycięstwa nad Hillary Clinton. Teraz te same korporacje z Doliny Krzemowej w bezprecedensowy sposób ocenzurowały nie tylko prezydenta USA (jest to moment przełomowy w erze wszechwładzy korporacji, którym sami oddaliśmy swoją wolność), ale też zniszczyły swój najważniejszy polityczny twór.

Doktor Frankenstein zabił swoje monstrum? Myślę, że nie jest to zbyt daleko idąca teza. Nie przez przypadek pozbawiony Twittera i Facebooka Trump w oficjalnym wystąpieniu powiedział, że w USA „nie ma miejsca na przemoc i wandalizm" i żaden jego prawdziwy zwolennik nie może kierować się przemocą. Zestawiając to przemówienie z płomiennym, showmańskim wystąpieniem przed szturmem na Kapitol, gdzie nazwał USA najbardziej skorumpowanym krajem świata, można podejrzewać, że – oderwany od bezpośredniego kontaktu ze swoimi wyznawcami Trump – zaczął konsultować przekaz z doradcami. A może to tylko strach przed pozbawieniem go szansy na ponowny start w 2024 r.?

Nie sądzę, by były już prezydent specjalnie przejmował się faktem, że jest jednym z trzech postawionych w stan impeachmentu prezydentów USA w historii. Senat uchronił przed odwołaniem z urzędu Andrew Johnsona (1865–1869) i Billa Clintona (1993–2001), natomiast Richard Nixon sam oddał urząd przed nadchodzącym nieubłagalnie odwołaniem. Trump już teraz przeszedł do historii jako jedyny prezydent postawiony w stan impeachmentu dwukrotnie. Wie jednak, że jego osąd nie skończy się wraz opuszczeniem urzędu. Choć nie było dużych szans na to, by podzielony równo pół na pół między demokratów i republikanów Senat zakazał mu pełnienia funkcji publicznej (do tego potrzeba dwóch trzecich głosów), to teraz Trump bez wątpienia zderzy się z licznymi zarzutami i procesami. Zarówno natury politycznej, jak i gospodarczej.

Jak Reagan, jak Lincoln

Przed szturmem na Kapitol było dla mnie jasne, że Donald Trump wystartuje w wyborach 2024 r. Będzie miał wówczas tyle lat, ile Joe Biden wygrywający dziś wybory. Ma silne poparcie oddanego elektoratu, przeradzające się nawet w coś na kształt kultu. Cała jego narracja o skradzionych wyborach miała budować mit szeryfa, który przyszedł osuszyć bagno Waszyngtonu, a został „zdradzony" również przez najbliższych współpracowników, takich jak wiceprezydent Mike Pence. Trump wyrósł z show-biznesu, był przyjacielem ludzi Hollywood i miał nawet swoją gwiazdę w Alei Sław. Dobrze rozumie mechanizmy filmowej narracji, więc rok 2024 miał być jego „sequelem", gdzie wraca do miasteczka pokonać łotrów.

Jego wszystkie wiecowe przemówienia były zanurzone w popkulturę i nawet wulgarny amerykański stand up. Tyle że przemówieniem przed atakiem na Kapitol przegrzał. Możliwe, że w podręcznikach historii zostanie ono uznane za przełomowy moment w procesie powolnego upadku Donalda Trumpa. Okazało się, że słowa w ustach prezydenta USA mają swoje konsekwencje. Nawet jak rzuca się je beztrosko na Twitterze. Trump, zamiast skupiać się na rzeczywistych problemach z systemem wyborczym w USA (słusznie w przemówieniu mówił o potrzebie reformy anachronicznego sposobu oddawania głosów), wylał kubły pomyj na całą amerykańską demokrację. Nigdy się nie zdarzyło, by urzędujący prezydent USA stwierdził, że jego kraj jest bardziej skorumpowany niż kraje Trzeciego Świata.

Dlaczego to zrobił? Zachował się jak Joker. Nie chodzi o archetypiczne zło postaci z komiksowo-filmowego uniwersum Batmana, ale o czysty cynizm i nihilizm (choć w „Jokerze" Todda Phillipsa próbowano postać tę psychologizować). Teraz, gdy jednak cofnął się po wydarzeniach na Kapitolu, wydaje się, że bardziej niż nihilizmem kieruje się skrajnym egotyzmem. Piotr Zaremba użył tydzień temu na łamach „Plusa Minusa" doskonałego słowa na określenie Trumpa-biznesmena: primadonna. Ja bym jeszcze dodał do tego słowo „narcyz". Trump całe życie słyszał „nie" tylko od surowego ojca. Potem już wszyscy mu przytakiwali, co pewnie pomagało mu w krwiożerczym świecie wielkiego biznesu. Czy to tłumaczy, dlaczego w ostatnich tygodniach otoczył się dziwnymi prawnikami, jak Sidney Powell i Lin Wood, którzy przekonywali go, że mają dowody na to, iż maszyny do głosowania były zhakowane i należy je zająć administracyjnie? Takich dowodów nie przedstawiono, a kolejne sądy odrzucały pozwy sztabu prawników Trumpa. Jednak obaj mu dalej przytakiwali. Tak jak Ted Cruz z dziesięcioma innymi senatorami, którzy próbowali wymusić na Senacie powołanie komisji śledczej w sprawie wyborów, co było absurdalnym postulatem. Oni też Trumpowi tylko przytakiwali, utwierdzając go w poczuciu krzywdy. To samo robiły niektóre prawicowe media, choć już telewizja Fox News mocno zdystansowała się od prezydenta, który od roku dość mocno w swojego dawniej najwierniejszego medialnego sojusznika uderza. Robił to, planując założenie własnej telewizji.

Jednak w jego wpisach czuć było realne pretensje do dziennikarzy, że nie są mu oddani. Nie chcę tutaj bawić się w analizę psychologiczną Trumpa, bo komentator polityczny od tego nie jest. Jednak trudno nie zauważyć, że ze wszystkich książek byłych zwolenników i współpracowników Trumpa wyłania się obraz narcystycznej osoby. Najciekawiej pisał o nim bardzo ważny konserwatywny dyplomata pracujący dla administracji Reagana oraz obu Bushów – John Bolton. Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w ekipie Trumpa uznał, że prezydent USA to szarlatan i narcyz, opisując przy tym dokładnie, jak emocje wpływały na jego najważniejsze geopolityczne decyzje. Bolton to jeden z najbardziej nielubianych przez lewicę postaci ze świata amerykańskiej polityki, więc trudno podejrzewać, że „zdradził Trumpa" dla poklasku liberalnych elit. Pamiętajmy, że Trump porównywał się już nawet nie do Reagana, ale do George'a Washingtona i Abrahama Lincolna. W grudniu ogłosił, że jego pierwsza kadencja była najwspanialszą pierwszą kadencją prezydencką w historii USA. To coś więcej niż megalomania.

Mitologia postpolityki

Z tym że Trump przegrał nie tylko przez swój autodestrukcyjny charakter. Jestem przekonany, że gdyby nie pandemia koronawirusa, Joe Biden nie zostałby 46. prezydentem USA. Dzięki obniżkom podatków (również dla internetowych gigantów z Doliny Krzemowej, które teraz go cenzurują), świetnym wskaźnikom ekonomicznym sprzed marca 2020 r., zakwestionowaniu paradygmatu w relacjach z Chinami oraz walce z coraz bardziej krwiożerczą politpoprawnością Trump mógł jednak liczyć na reelekcje. Król wpadek Joe Biden był co najwyżej przeciętnym kontrkandydatem. Mimo że żaden prezydent USA nie był tak mocno atakowany przez media i Hollywood (Robert De Niro bez żadnych zahamowań nazywał Trumpa bandytą i kazał mu wypie...), Trump utrzymywał wysokie poparcie. Jednak ono się zawaliło przez chaotyczną reakcje jego administracji w walce z Covidem oraz zaskakujące przebudzenie się Joe Bidena, który nie przypominał już zmęczonego i mało lotnego polityka z prawyborczych debat demokratów.

Ego Trumpa musiało zostać w listopadzie wyjątkowo mocno urażone. Niewątpliwe nieprawidłowości wyborcze mogły go utwierdzić w przekonaniu, że ukradziono mu wygraną. Jednak przewaga głosów elektorskich Bidena jest na tyle znacząca, że ich starciu daleko do tych wyborów prezydenckich, gdzie lokalne fałszerstwa rzeczywiście mogły mieć wpływ na wynik ogólnonarodowej elekcji.

Ciekawe, czy dzisiejsi prawicowi zwolennicy niepopartych faktami tez (również w Polsce) o „ukradzionych wyborach" dopuszczają do siebie myśl, że George W. Bush wcale w 2000 r. nie wygrał wyborów? Wówczas republikanie odbili Biały Dom po ośmiu latach rządów Billa Clintona. Al Gore, namaszczany na kontynuatora jego polityki, też z wyborczą porażką osobiście nigdy się nie pogodził, ale nigdy też nie mówił, że USA jest skorumpowanym do cna krajem i ukradziono mu w Sądzie Najwyższym prezydenturę (pięciu sędziów na dziewięciu było za tym, by nie liczyć ponownie głosów na Florydzie i uznać wygraną Busha). Bush wygrał wówczas minimalnie, mając tylko pięć głosów elektorskich więcej, a Biden zebrał więcej aż o 74 głosy elektorskie!

Pytanie więc, czy Trump rzeczywiście wierzy w skradzione wybory, czy wie, że w czasach postpolityki i dyktatury mediów społecznościowych łatwiej jest bazować na mitologii? Myślę, że to drugie. Tyle że tej mitologii nie zbuduje bez mediów społecznościowych.

Bidoki, buraki, sąsiedzi, przyjaciele

Co dalej czeka Donalda Trumpa, ale też Partię Republikańską? Jeżeli były prezydent nie zostanie wyrokami sądowymi pozbawiony możliwości czynnego udziału w następnych wyborach, to przed republikanami rysują się dwie możliwości. Albo Trump wystartuje w republikańskich prawyborach, albo zdecyduje się na start jako kandydat niezależny. Przed wydarzeniami na Kapitolu uważałem, że może zbudować wewnątrz Partii Republikańskiej coś na kształt ruchu Tea Party. Zresztą już Trump mocno przebudował partię i ma w niej tak wielu zwolenników, że mógłby ją zupełnie przejąć. Jednak wydarzenia na samym finiszu prezydentury osłabiły jego więzi z republikanami. Odwrócił się od niego nie tylko wpływowy lider większości w Senacie Mitch McConnell, którego żona Elaine Chao zrezygnowała z teki ministra transportu w gabinecie Trumpa. Publicznie krytykują go już nie tylko tacy znani republikańscy krytycy Trumpa, jak Mitt Romney czy działający już głównie jako medialny recenzent Arnold Schwarzenegger. Impeachment Trumpa poparła trzecia najwyższa rangą przywódczyni republikanów w Kongresie Liz Cheney. Senatorka Lisa Murowski z Alaski wzywała publicznie prezydenta do rezygnacji. Dodała, że jeśli republikanie nie zerwą z Trumpem, rozważy opuszczenie partii.

Po jego stronie wciąż stoi Rudy Giuliani, niegdyś nieustraszony prokurator z Nowego Jorku, który z armią młodych śledczych rozbił wszechwładzę pięciu nowojorskich rodzin mafijnych (Bonanno, Colombo, Gambino, Genovese i Lucchese), potem był dwukrotnym burmistrzem miasta, za kadencji którego radykalnie spadła przestępczość. Po atakach z 11 września został człowiekiem roku tygodnika „Time". Dziś jednak Amerykanom kojarzy się z cytującym film „Mój kuzyn Vinnie" roztrzęsionym, spoconym dziadkiem, któremu podczas oskarżania wrogów Trumpa o spisek płynie po twarzy farba do włosów. Giuliani jako osobisty prawnik Trumpa poświęcił dla niego swój cały polityczny dorobek.

Czy było warto? „Washington Post" ujawnił, że Trump jest tak wściekły za drugi impeachment, że nie chce kancelarii Giulianiego zapłacić należnego wynagrodzenia. Nazywany dawniej „Burmistrzem Ameryki" adwokat liczył na 20 tys. dolarów za jeden dzień pracy na rzecz udanego zakwestionowania wyników wyborców. Według informatorów „Washington Post", biznesmen Trump uznał, że skoro Rudi poniósł porażkę, to on nie musi mu płacić. Czy po takim potraktowaniu kogoś tak wiernego jak Giuliani inni republikanie będą gotowi w imię współpracy z byłym prezydentem poświęcić swoją reputację? To zasadne pytanie w kontekście czysto politycznym. Trump w ostatnich tygodniach grał wyłącznie na siebie, nie bacząc na to, że w stanie Georgia toczy się bój o to, czy republikanie będą mogli stawiać tamę najbardziej rewolucyjnym pomysłom duetu Biden/Harris.

Już w czasie styczniowych wyborów do Senatu w Georgii ważni konserwatywni komentatorzy przestrzegali, że coraz bardziej szalone teorie spiskowe Trumpa odstraszają umiarkowanych wyborców od prawicy w tym stanie. Natomiast wyznawcy teorii Trumpa o skradzionych wyborach mogli nie iść do urn, wierząc, że skoro sfałszowano je na poziomie narodowym, to tym bardziej dojdzie do tego w ich stanie. Efekt? Republikanie stracili dwa miejsca senatorskie w jednym ze swoich mateczników, co powoduje, że demokraci pierwszy raz od dziesięciu lat mają pełnię władzy.

W prestiżowym konserwatywnym „National Review", które przez ostatnie lata było raczej przychylne prezydentowi, pojawiło się kilka ostrych tekstów wykazujących, jak destrukcyjne dla amerykańskiej demokracji, ale też samej prawicy, są działania Trumpa. Na łamach tygodnika toczyła się debata, czy Trump powinien zostać pozbawiony możliwości dalszego kandydowania, czy już teraz odchodzi w takiej niesławie, że przykryje go cień jak Nixona. No, ale przecież Nixon upadł po tym, gdy dwa razy wybrano go na urząd. I tak nie mógłby dalej kandydować. Trump nie tylko ma prawo kandydować za cztery lata, ale jest też żądny zemsty.

Republikanie wiedzą, że brutalne odwrócenie się od Trumpa, za którym stali murem w czasie Russiagate czy przy próbie impeachmentu po rozmowie z prezydentem Ukrainy, może jeszcze bardziej podzielić naród i na zawsze odepchnąć od nich radykalny elektorat, bez którego za cztery lata nie pokonają prawdopodobnej kandydatki na urząd prezydenta, czyli Kamali Harris. Trump jako kandydat niezależny zabierze im potrzebne głosy, choć nie uda mu się skruszyć systemu partyjnego.

Co jednak, jeżeli Trump będzie miał wpływ na uzbrojone bojówki swoich zwolenników, takie jak Proud Boys? Co, jeśli wezwie ich do pilnowania maszyn do głosowania, a przeciwko nim gubernatorzy wyślą wojsko? Co, jeżeli popierający Trumpa niebezpieczny ruch QAnon, wierzący, że światem rządzi tzw. deep state, sataniści-pedofile i Clintonowie, jeszcze się zradykalizuje na powstających po cenzurze Trumpa na Twitterze coraz bardziej niszowych i podziemnych platformach społecznościowych?

A pamiętajmy też, że nie można sprowadzać ponad 70 mln Amerykanów głosujących na Trumpa do niszowej grupy wyznawców Człowieka Bizona. Trump nie wygrał prawyborów z całą paletą gwiazd głównego nurtu Partii Republikańskiej oraz wyborów z Hillary Clinton przez przypadek. On naprawdę znalazł sposób, by dotrzeć do pogardzanego przez elity elektoratu. Zarówno do rozczarowanych globalizacją robotników, spętanych regulacjami biznesmenów z klasy średniej, wierzących w „american dream", ale też do tzw. white trash, czyli białych śmieci znanych również jako „bidoki" z Appalachów i Pasa Rdzy. Zostali oni przenikliwie opisani przez pochodzącego z tej warstwy społecznej J.D Vance'a w „Elegii dla bidoków", zekranizowanej w zeszłym roku dla Netfliksa przez Rona Howarda.

Gdy Trump wygrał w 2016 r., przytomni liberałowie zachęcali, by sięgnąć po tę książkę i spróbować zrozumieć jego fenomen. „Amerykanie mówią o nich: hillbillies (bidoki), rednecks (buraki), białe śmiecie. Dla mnie to przyjaciele, sąsiedzi, rodzina" – pisze Vance. Trump też powiedział im, że są jego przyjaciółmi, a on w ich imieniu oczyści bagno Waszyngtonu. Nie zrobił tego, ale oni pozostali mu wierni. Tylko jemu. Odrzuconemu kiedyś przez elity na Manhattanie bogaczowi z pogardzanej dzielnicy Queens. Odrzuconemu teraz przez cały system.



Obywatel Trump

Czy Trump zniknie z politycznej przestrzeni? Wiele zależy od jego prawników. Czekają go różne sądowe batalie. Również jego finansowe imperium napotka liczne wstrząsy. Burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio ogłosił, że rozwiązuje kontrakty biznesowe z Trump Organization, mimo że przynosiły one miastu 17 mln dol. rocznie. Wszystko przez „podburzanie tłumów, które zaatakowały Kapitol". Według „New York Timesa" z tego samego powodu Deutsche Bank nie będzie w przyszłości prowadził interesów z Trumpem ani jego spółkami. A jego korporacja ma do spłacenia pożyczki zaciągnięte w Deutsche Banku warte 340 mln dol. Jeżeli niemiecki bank naprawdę wycofa się z tej kredytowej współpracy, to można podejrzewać, że inne zrobią to samo. To ogromny cios dla biznesów kogoś, kto do niedawna budował wizerunek twardziela.

W książce „Sztuka robienia interesów" z 1987 r., która rozpoczęła marsz Trumpa ze świata biznesu do show-biznesu i Hollywood, pisał: „Kiedy ludzie traktują mnie niesprawiedliwie, źle albo chcą mnie wykorzystać, zawsze kontratakuję. Walczę bardzo ostro. (...) Jeżeli walczysz za coś, w co wierzysz, i ceną jest zrażenie do siebie ludzi po drodze, to i tak ostatecznie wszystko się układa". Czy ta dewiza sprawdzi się teraz, gdy Trump jest powalony nie tylko politycznie, ale również biznesowo? Wstawał z desek nieraz. Nie tylko podczas aranżowanych walk amerykańskiego wrestlingu. Tam walki były jednak „fejkowe". Teraz są prawdziwe. Na tyle prawdziwe, że Trumpowi mogą grozić zarzuty o próby zamachu stanu. Trudno byłoby mu sobie z nimi poradzić jako prezydent Trump. Co natomiast zrobi obywatel Trump?

Czy Donald Trump jest odpowiedzialny za szturm swoich zwolenników na Kapitol? Tak. Jest moralnie odpowiedzialny. Czy powinien za to zostać pozbawiony prezydentury w ramach procedury impeachmentu? Nie sądzę, że chciał tego szturmu, co nie zmienia faktu, że pojawiły się przesłanki, by go odwołać. Poważniejsze niż zarzuty o naciskanie na prezydenta Ukrainy w sprawie śledztwa, w którym pojawiło się nazwisko syna Joe Bidena. Wówczas demokratom nie udało się usunąć Trumpa z urzędu. Mieli przeciwko sobie republikanów zarówno z Izby Reprezentantów, jak i Senatu. Tym razem, przy drugim impeachmencie, aż 10 z 211 republikańskich kongresmenów zagłosowało przeciwko Trumpowi. Sytuacja nie do pomyślenia jeszcze rok temu. Choć lider większości w Senacie Mitch McConnell szybko po decyzji Izby przyznał, że odwołanie Trumpa na dzień przed zaprzysiężeniem Joe Bidena (wtedy zebrał się Senat) jest niemożliwe proceduralnie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich