Czy Donald Trump jest odpowiedzialny za szturm swoich zwolenników na Kapitol? Tak. Jest moralnie odpowiedzialny. Czy powinien za to zostać pozbawiony prezydentury w ramach procedury impeachmentu? Nie sądzę, że chciał tego szturmu, co nie zmienia faktu, że pojawiły się przesłanki, by go odwołać. Poważniejsze niż zarzuty o naciskanie na prezydenta Ukrainy w sprawie śledztwa, w którym pojawiło się nazwisko syna Joe Bidena. Wówczas demokratom nie udało się usunąć Trumpa z urzędu. Mieli przeciwko sobie republikanów zarówno z Izby Reprezentantów, jak i Senatu. Tym razem, przy drugim impeachmencie, aż 10 z 211 republikańskich kongresmenów zagłosowało przeciwko Trumpowi. Sytuacja nie do pomyślenia jeszcze rok temu. Choć lider większości w Senacie Mitch McConnell szybko po decyzji Izby przyznał, że odwołanie Trumpa na dzień przed zaprzysiężeniem Joe Bidena (wtedy zebrał się Senat) jest niemożliwe proceduralnie.
Zrozumiał swój błąd?
Donald Trump dosyć mocno, jak na niego, stępił język w ostatnich dniach swojej prezydentury. Przynajmniej na tle swojego wystąpienia przed szturmem na Kapitolu. Prezydent zwlekał z potępieniem wdarcia się swoich zwolenników do „świątyni demokracji". Zabrał głos dopiero po kilku godzinach, mówiąc, że przemoc jest zła, ale on kocha swoich zwolenników. Potem szerzył kolejne teorie spiskowe, np. że szturm został zainspirowany przez Antifę, oraz w ostry sposób uderzał na Twitterze w swojego wiceprezydenta Mike'a Pence'a. Mimo że Pence musiał zostać z żoną ewakuowany z Kapitolu, a w tłumie krzyczano, że trzeba go powiesić, Trump wypominał mu na Twitterze tchórzostwo – wcześniej apelował do Pence'a, by odrzucił jako przewodniczący Senatu głosy elektorskie „w skradzionych wyborach", czego ten nie zrobił.
Ostatecznie Trumpa usunięto ze wszystkich mediów społecznościowych, dzięki którym przez cztery lata prezydentury bezpośrednio komunikował się ze zwolennikami. To właśnie dzięki Twitterowi i umiejętności narzucenia na nim politycznej narracji każdego dnia kampanii w 2016 r. omijał ścianę, jaką stawiały mu wielkie liberalne media. To był jeden z głównych powodów jego zwycięstwa nad Hillary Clinton. Teraz te same korporacje z Doliny Krzemowej w bezprecedensowy sposób ocenzurowały nie tylko prezydenta USA (jest to moment przełomowy w erze wszechwładzy korporacji, którym sami oddaliśmy swoją wolność), ale też zniszczyły swój najważniejszy polityczny twór.
Doktor Frankenstein zabił swoje monstrum? Myślę, że nie jest to zbyt daleko idąca teza. Nie przez przypadek pozbawiony Twittera i Facebooka Trump w oficjalnym wystąpieniu powiedział, że w USA „nie ma miejsca na przemoc i wandalizm" i żaden jego prawdziwy zwolennik nie może kierować się przemocą. Zestawiając to przemówienie z płomiennym, showmańskim wystąpieniem przed szturmem na Kapitol, gdzie nazwał USA najbardziej skorumpowanym krajem świata, można podejrzewać, że – oderwany od bezpośredniego kontaktu ze swoimi wyznawcami Trump – zaczął konsultować przekaz z doradcami. A może to tylko strach przed pozbawieniem go szansy na ponowny start w 2024 r.?