Ktoś, w namiętnym założeniu, że Polacy kochają mundur, kazał poubierać w kolor khaki heroldów stanu wojennego – prezenterów „Dziennika Telewizyjnego": Tumanowiczów, Racławickich i Stefanowiczów. Efekt? Zamiast patriotycznych dreszczy kompletny kryzys wiarygodności głównej tuby władzy. Rzecznik rządu? Zamiast sympatycznego brata łaty, co to by się pochylił z miłością nad losem Polaków, twarzą rządzących stał się ociekający szyderstwem Jerzy Urban, może i niezły kiedyś dziennikarz, ale w epoce Jaruzelskiego człowiek o wiarygodności KGB-isty i powiedzonkach w stylu: rząd się sam wyżywi!
W końcu obudowa instytucjonalna reżimu, instytucja, która miała na celu pojednanie narodowe, tzw. PRON (Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego). Nie udało się do niej zwerbować nikogo z autorytetem. Zamiast więc porzucić pomysł w cholerę, postawiono na jej czele pisarza Dobraczyńskiego o rodowodzie z PAX – człowieka o małej wiarygodności i zerowych kontaktach z opozycją. Po co o tym wszystkim opowiadam? Nie dla szukania analogii, ale by pokazać, jak głośno historia potrafi zadrwić z nawet najlepszych intencji, bo nie mam żadnych wątpliwości, że Jaruzelskiemu po rozbiciu Solidarności naprawdę zależało na przekonaniu Polaków do swoich racji.
I tu skok w przyszłość o kilka dekad. III RP w całej swej historycznej rozciągłości. Zanurzona w nowoczesnej socjologii, lewarująca się precyzją sondaży, budżetami na różne „public relations", ekspertyzy i analizy, fachowców z tej i tamtej strony granicy. Co ciekawe, większość dotąd rządzących przynajmniej próbowała utrzymać fikcję, że władza jest od i dla wszystkich, że reprezentuje najszersze kręgi Polaków. Do czasu.
Do rządów, które mamy dzisiaj. Terminy „pojednanie narodowe" i „naród" pojawiają się wyłącznie jako figura retoryczna w exposé kolejnych szefów rządu, ale potem znikają. Prezes rządzącej formacji o opozycji w parlamencie mówi „zakłamane mordy", o elitach „łże-elity". Sędziowie to „specjalna kasta". Lekarzy wysyła się „w kamasze" albo sprawdza, co „mają w garażu". Kobiety na ulicach to „skrajna lewica", a liberalna (czyli wolnościowa) prasa to media w służbie obcych interesów. Jeśli dodać do tego poglądy aktualnego prezydenta i członków jego sztabu na temat działaczy LGBT oraz setki radiowozów broniące dostępu do mikroskopijnej willi na Żoliborzu chroniącej tylko jednego, za to ważnego, obywatela, mamy najlepszą ilustrację tego, że rządzącej prawicy zależy na zaufaniu, ale wyłącznie własnego wyborcy. Reszta kraju, obywateli, par excellence narodu, to po prostu głosujący przeciw PiS wrogowie, którym nie należy się wiele więcej niż pogarda.
Czy to coś nowego? Teoretycy nowego populizmu kłócą się, że to nowy wymiar polityki, wynalazek epoki zdominowanej przez media społecznościowe. Zgoda, taką mamy epokę, ale w sprawie populizmu to wszystko nieprawda. Każda autokracja od najdawniejszych czasów żywiła się koncepcją wroga. Kogoś generującego zagrożenie, przeciw komu należy się zbroić, jednoczyć, mobilizować. A w sytuacji krytycznej przeprowadzać atak, jeden za drugim. Historyk świetnie to wie. Wróg, możliwie konkretny, to figura w ostrej polityce niezbędna.