Weźmy na przykład pod lupę politykę. Polityka przez internet, zarówno w wersji demokracji przedstawicielskiej, jak i powszechnej, była przez lata marzeniem progresistów. Bo to przecież pozornie piękna wizja. Mamy pełną partycypację, skrócone procedury, zdecydowane potanienie i efektywność mechanizmów decyzyjnych. Tyle że procesy polityczne to nie sam akt dokonania wyboru. To tylko punkt końcowy skomplikowanego łańcucha czynności, w którym dużo ważniejsze są fazy wcześniejsze: zrozumienie kwestii, przed którą się staje, przyjęcie i zracjonalizowanie argumentów, analiza, nabycie przekonania i dopiero na koniec efekt finalny, czyli naciśnięcie guzika.
Zatem istota rzeczy nie jest w samym mechanizmie oddania głosu, ale w procesie dochodzenia do decyzji, który guzik nacisnąć. To pierwsze technologicznie jest w zasięgu ręki. Co do drugiego, do samej próby zbudowania efektywnego modelu daleko nam jak do podróży na Marsa. Najlepszy przykład mamy obok siebie, to Polska AD 2020. Nikt normalny nie kwestionuje sensu poszerzenia możliwości głosowania korespondencyjnego. Zasadniczym problemem jest za to znalezienie rozwiązania, jak zapewnić możliwość dochowania konstytucyjnych zasad głosowania powszechnego, równego i tajnego. Czy stworzenie takiego systemu i danie gwarancji jego efektywności jest możliwe w kilka tygodni czy miesięcy? Trudno mieć złudzenia – jesteśmy dopiero na początku tej drogi, a kto temu przeczy, pozostaje w złej wierze.
Nie inaczej jest z tak zwanymi zdalnymi obradami parlamentu. Politycy opozycji twierdzą, że wprowadzenie tego mechanizmu realizuje poboczny, jeśli nie główny cel ograniczenia debaty parlamentarnej, obniżenia jej poziomu merytorycznego i wprowadzenia automatyzmu głosowania. Czy to rzeczywiście postęp? I czy aby nie stanie się za chwilę rzeczywistym problemem postępująca alienacja elit politycznych od realiów życia partyjnego, klubowego, nie wspominając już o odklejeniu od problemów obywateli? Trzeba, a nie tylko można, mieć w tej sprawie wątpliwości, zwłaszcza gdyby te zastępcze procedury miały zastąpić tradycyjny „analogowy" parlamentaryzm na stałe.
Jeszcze więcej problemów mamy z gospodarką. O ile mało kto kwestionuje sens głębokiej interwencji państwa w celu ratowania zagrożonych przez kryzys biznesów, o tyle kwestia ścieżki odbudowy światowej gospodarki dla wielu jest sprawą otwartą. Czy pandemia w istocie dowiodła bankructwa modeli globalizacyjnego i neoliberalnego, jak chciałaby lewica? Zewsząd słyszę o konieczności większej interwencji państwa, gwarancji strumienia środków pomocowych dla najsłabszych, wsparcia kultury, sztuki, nauki i czego tam jeszcze się da. Pytani o środki, zwolennicy interwencji opowiadają o emisji pieniądza i zwiększaniu długu publicznego, jednak zapominają zwykle, że oba mechanizmy na dłuższą metę oznaczają wyższą inflację, dewaluację pieniądza i stopniowe ubożenie grup najbardziej wykluczonych. Równie głośno mówią o konieczności skrócenia łańcuchów dostaw i produkowania dóbr potrzebnych w sytuacjach krytycznych na miejscu. Ale kto ma je produkować wbrew regułom rynku albo kto dotować taką produkcję i kosztem czego?