Czym grozi walka o demokrację na Białorusi?

Jeden mój znajomy, aktywista, człowiek demokratycznej opozycji, siedzi w areszcie. Ma już za sobą sześć lat w łagrach. Drugi, funkcjonariusz MSW, rozpędza w tym czasie demonstracje przeciwników prezydenta rządzącego od ćwierćwiecza.

Publikacja: 03.07.2020 10:00

Mińsk, 19 czerwca 2020 r., funkcjonariusze MSW i OMON-u pacyfikują demonstrację opozycji

Mińsk, 19 czerwca 2020 r., funkcjonariusze MSW i OMON-u pacyfikują demonstrację opozycji

Foto: AFP

W betonowej zagrzybionej celi o powierzchni sześciu metrów kwadratowych wyłączono wodę. Przez malutkie okienko nie widać nieba, a słońce można zobaczyć jedynie we śnie. Zaświeci jednak dopiero wtedy, gdy strażnicy w przypominających talerze okrągłych czapkach pozwolą spać. To oni decydują, kiedy poluzować łańcuchy i uwolnić zamontowane na ścianie metalowe łóżko. Mogą tego nie zrobić, aresztantowi pozostanie więc wtedy betonowa podłoga.

Nawet w czerwcu ściany tam są zimne jak w piwnicy, ciało rozgrzewają jedynie intensywne pompki i przysiady. Można też chodzić tam i z powrotem, odbijając się od ścian ciasnej izolatki. Okrągłym czapkom nie chodzi o fizyczne odebranie wolności, tłumią pragnienie wolności w człowieku, by opuszczając mury aresztu wciąż pozostawał zniewolony. Mogą zrobić dosłownie wszystko. Pobić, dokwaterować kryminalistę, wariata albo wygłodzonego narkomana. Zwłaszcza wtedy, gdy w ich ręce trafia człowiek, którego tam, za wysokimi murami nikt nie broni, nikt głośno nie wykrzykuje jego imienia i nie ma znajomych dziennikarzy.

Wielu nie wytrzymuje. To dlatego każdemu aresztantowi zabiera się sznurówki, pasek i wszystkie nawet najdrobniejsze rzeczy, które mogą powodować myśli samobójcze. Nie dają nawet prześcieradeł, by człowiek nie porwał go na paski i nie zacisnął pętli na szyi. Tam brudny, śmierdzący i pełen pcheł materac jest prawdziwym przywilejem. To nie hollywoodzki film akcji o afrykańskich dyktaturach z ubiegłego wieku, to Białoruś Aleksandra Łukaszenki w czerwcu 2020 roku, niespełna trzy godziny jazdy przyszłą autostradą wolności na wschód od Warszawy.

Marzenia o demokracji

Tysiące ludzi w wielu miastach kraju stoją w kolejkach do namiotów opozycyjnych kandydatów, by złożyć swój podpis, a to dopiero początek kampanii wyborczej, czegoś takiego nie było nigdy w historii Białorusi. To świadczy tylko o jednym: Białorusini mają dość – przekonywał mnie na początku czerwca mój stary znajomy Paweł Siewiaryniec. Podobno jak tysiące innych mieszkańców białoruskiej stolicy przyszedł wtedy pod Bazar Komorowski, by stanąć w obronie aresztowanego pod koniec maja w Grodnie popularnego opozycyjnego blogera Sierheja Cichanouskiego. – Jeżeli władze zdecydują się na kolejne represje, wybuchną masowe protesty i rozpocznie się ogólnokrajowy strajk – twierdził.

Mówił o tym podekscytowany i był święcie przekonany, że ta długo oczekiwana wolność już stoi u progu, wystarczy jedynie otworzyć te drzwi i, jak pisał Sołżenicyn w „Archipelagu GUŁag", nie milczeć, lecz krzyczeć, krzyczeć jak najgłośniej. Paweł krzyczał do mikrofonu, gromadząc wokół siebie tłum ludzi i dziennikarzy. Następnego dnia po naszej rozmowie został aresztowany. Wiedział, że represje się rozpoczną, ale nie wiedział, że tak szybko. W mińskim areszcie tymczasowym znajduje się już od 7 czerwca, od czterech tygodni w pojedynczej sześciometrowej izolatce.

Budynek tego aresztu już wpisał się w historię współczesnej Białorusi. Mieści się przy niewielkim zaułku w stolicy, który został nazwany jeszcze w czasach Związku Radzieckiego imieniem Borysa Akreścina – radzieckiego pilota, który zginął bohatersko, kierując swój płonący samolot w pozycje sił niemieckich pod Mińskiem w 1944 roku. Dziś niewielu mieszkańców stolicy o tym wie, zaułek kojarzy się tysiącom Białorusinów raczej z represjami, którzy przez ponad ćwierćwiecze rządów Aleksandra Łukaszenki mieli okazję doświadczyć tych zagrzybionych betonowych ścian. Paweł należy do tego grona dysydentów, których strażnicy aresztu znają po imieniu. O panujących tam warunkach zdążył opowiedzieć podczas krótkiej rozprawy sądowej w połowie czerwca. Oznajmił też, że zdesperowany próbował podciąć sobie żyły, by chociaż w taki sposób przemówić do strażników w okrągłych czapkach. Nie przemówił, nie poruszył też specjalnie sędziego, który bez mrugnięcia okiem wydłużył mu areszt. Dzielnicowy zeznał, że uczestniczył w „nielegalnym zgromadzeniu" i wykrzykiwał m.in. „żywie Biełaruś" (niech żyje Białoruś). To słowa białoruskiego poety Janki Kupały, który w 1942 r. w nie do końca wyjaśnionych spadł ze schodów w moskiewskim hotelu. Od wielu lat są hasłem przewodnim przeciwników reżimu.

A jeszcze na początku roku Siewiaryniec był najpoważniejszym kandydatem demokratycznej opozycji w tegorocznych wyborach (odbędą się 9 sierpnia). Uczestniczył w prawyborach, zbierał tłumy ludzi w różnych miastach kraju. Ale nadeszła pandemia, jako jedyny postanowił zrezygnować z udziału w kampanii, by nie narażać siebie i ludzi w kraju, gdzie władze nie wprowadziły żadnych ograniczeń i nie wstrzymały nawet meczów piłkarskich. W domu na niego czeka żona Wolha i dwuletni synek Franciszek. W ciągu zaledwie kilkunastu minut białoruska Temida pozostawiła ich bez jedynego żywiciela. Prawdopodobnie nie wyjdzie na wolność przed wyborami, podobnie jak dziesiątki innych przeciwników reżimu, którzy siedzą w celach przy ulicy Akreścina.

Życie za kratami

Wolha i Paweł nie boją się reżimu Łukaszenki, mają zbyt twardy kręgosłup. Ich pierwszy synek Jasiek urodził się w grudniu 2015 roku, ale przeżył zaledwie osiem dni. Zdiagnozowano u niego chorobę, która dotyka jednego na kilkanaście tysięcy noworodków. Lekarze doradzali przerwać ciążę, ale tego nie zrobili. Są wierzącym małżeństwem, a całą historię opisali na białoruskojęzycznym chrześcijańskim portalu, który razem prowadzą. Postanowili w ten sposób wesprzeć inne małżeństwa, które dotknęła podobna tragedia.

Paweł jest prawosławnym, Wolha – katoliczką. Ich wzruszająca spowiedź pojawiła się na łamach niezależnych mediów i poruszyła wielu. Część nie kryła też radości, gdy w 2018 roku urodził im się synek Franciszek. Chłopiec na razie nie rozumie, dlaczego jego tata znika i nie pojawia się w domu przez kilka miesięcy w roku. – Ostatnio Paweł nawet podliczył, że w tymczasowych aresztach spędził już ponad półtora roku życia, nie licząc niemal sześciu lat w łagrach. Na początku roku spędził twa tygodnie za kratami przez to, że zimą zorganizował w Mińsku manifestację w obronie białoruskiej suwerenności i przeciwko jeszcze większej integracji z Rosją – mówi „Plusowi Minusowi" Wolha Siewiaryniec. – Na szczęście solidarność społeczeństwa jest coraz mocniejsza i są ludzie, którzy nas wspierają – dodaje.

Rodzina Siewiarynców utrzymuje się ze sprzedaży i promocji książek Pawła. Jego „Listy z lasu" uznano za jedną z najlepszych białoruskich książek w 2007 r. Napisał ją, będąc w łagrze na północy kraju, gdzie spędził dwa lata przy wycince drzew. Trafił tam, bo protestował i nie chciał, by Aleksander Łukaszenko zmieniał konstytucję i kandydował po raz trzeci na prezydenta w 2006 r. Był też wśród tych dziesiątków tysięcy ludzi, którzy wieczorem 19 grudnia 2010 r. protestowali przeciwko kolejnej „wygranej" Aleksandra Łukaszenki, który został wówczas prezydentem po raz czwarty, zdobywając aż 79,6 proc. głosów. Protesty brutalnie spacyfikowano, a Paweł został skazany na trzy lata łagrów.

Tym razem wylądował na południu Białorusi w obwodzie brzeskim. Był jedynym ładowaczem w bardzo dużym magazynie. Gdy wyszedł na wolność, znany białoruski poeta Ryhor Baradulin przywitał go, mówiąc: „W naszym kraju zwierzyniec, niech żyje Paweł Siewiatyniec". Baradulin zmarł w 2014 r., Siewiaryniec walczył dalej.

Obrońca Kuropat

Gdy w 2018 r. tuż obok uroczyska Kuropaty, gdzie za czasów stalinowskich według różnych szacunków zamordowano nawet kilkaset tysięcy ludzi, hucznie otwarto olbrzymią restaurację, Paweł był wśród pierwszych protestujących. W mróz, śnieg i deszcz wraz z niewielką grupką nieobojętnych Białorusinów blokował wjazd do restauracji, zagradzał drogę luksusowym samochodom. Rozdawał ulotki przypominające o zamordowanych i spoczywających tuż obok ofiarach represji. Większość gości, milcząc, wycofywała się. Byli tacy, którzy prowokowali, pluli i pchali. Ale Paweł stał. Nie pomogły nawet interwencje milicji i osiłków z OMON-u.

Ten samotny i na początku niezauważany nawet przez niezależne media protest Siewiarynca w konsekwencji stał się jednym z głównych tematów omawianych na łamach nawet propagandowych białoruskich gazet. Knajpa, która początkowo miała przyciągać tłumy mieszkańców stolicy, musiała postawić wyłącznie na nieliczne imprezy okolicznościowe. Reputacja „restauracji na cmentarzu" odstraszyła wielu potencjalnych klientów.

Protest Siewiarynca w Kuropatach zmobilizował Białorusinów, zorganizowano tam nawet wieczór poetycki i recytowano wiersze zamordowanych poetów. Zorganizowano zbiórkę i postanowiono odnowić zaniedbane przez władze krzyże. To nie był jednak najlepszy widok dla nielicznych gości feralnej restauracji, władze postanowiły więc krzyże usunąć.

Wiosną ubiegłego roku światowe agencje informacyjne obiegły zdjęcia, gdy koparka wyrywa symbole chrześcijaństwa i wrzuca je na przyczepę ciężarowego samochodu. Był na tych zdjęciach również Paweł, stanął na drodze koparki i wstrzymał prace. Robotnicy rozłożyli ręce i czekali na decyzje przełożonych. Przełożeni zadzwonili do swoich przełożonych i znów musieli interweniować funkcjonariusze OMON-u. O Kuropatach zrobiło się tak głośno, że władze wreszcie postawiły tam w ubiegłym roku pomnik. Nie wskazano morderców po imieniu i postawiono go tak, by nie rzucał się w oczy kierowcom jadącym obwodnicą wokół Mińska. Gdy ją rozbudowywano na początku XXI w. wykopano niejedną czaszkę. Paweł wtedy również rzucał się pod koparkę i stał na czele protestów pacyfikowanych przez milicję.

– Nie mam mieszkania, nie mam samochodu i daczy. Żyjemy bardzo skromnie, ale mogłem zarabiać pieniądze i zajmować się zupełnie czymś innym. Mam jednak inne priorytety i na szczęście moja żona mnie wspiera. Ludzie, którzy walczą i siedzą w aresztach, nie robią tego dla pieniędzy. Potrzebujemy kraju, w którym nasze dzieci będą mogły żyć normalnie, kraju do życia – tłumaczył Siewiaryniec w jednym z ostatnich wywiadów kilka miesięcy temu. Rozmawiał wtedy z blogerem Cichanouskim, który już od ponad miesiąca siedzi w areszcie. Popularność zdobył dzięki kanałowi na YouTubie „Strana dla żyzni" (państwo do życia), jeździł po białoruskiej prowincji i dawał się wypowiedzieć jej mieszkańcom. Chciał startować na prezydenta, ale gdy trafił za kraty, wystartowała jego żona. Niedawno kobieta odebrała telefon i monotonny głos w słuchawce powiedział, że albo wycofa się z kampanii wyborczej, albo straci dzieci. Nie wycofała się, opublikowała nagranie, którym poruszyła Białorusinów. Apeluje do rodaków o solidarność i odwagę.

O odwagę zaapelowała ostatnio do białoruskich sędziów, prokuratorów, milicjantów i strażników więziennych też Wolha Siewiaryniec. – Niezależnie od tego, jakie zajmujecie stanowisko, zawsze można pozostać człowiekiem. Można zanieść butelkę wody aresztantowi w izolatce, nie wyganiać bliskich z sali sądowej, a sfabrykowane sprawy można wysyłać na dopracowanie. W końcu można przemilczeć, odwrócić się albo się rozchorować. Władze czynią to bezprawie waszymi rękami, czy tego naprawdę chcecie? – mówi Wolha, w opublikowanym w sieci nagraniu.

Kolega z MSW

Prześladują, biją, aresztują, wyważają drzwi, wkraczają do mieszkań i domów, grożą żonom wsadzonych za kraty mężów. W wirze represji, które jak burze i nawałnice przeszły ostatnio przez Białoruś, szczególnie widoczni są funkcjonariusze białoruskiego OMON-u. To jednostka specjalna białoruskiego MSW i nie warto jej mylić z elitarnymi jednostkami antyterrorystycznymi. Nie mają na swojej drodze uzbrojonych i wyszkolonych przeciwników, nie pogardzą nawet staruszkiem, by wypełnić więzienną ciężarówkę i zarobić kolejną gwiazdkę na pagonach. Mają rozpędzać „nielegalne protesty" i głównie do tego są szkoleni. Instruktorzy wmawiają im, że ci, których pacyfikują, są „wrogami prezydenta", czyli ich wrogami.

To dlatego 19 czerwca za kraty trafił znany miński lekarz onkolog Wiktor Chwaszczewski. Po 12 godzinach pracy wracał ze szpitala do domu, ale po drodze spotkał znajomą. Stała w łańcuchu solidarności z więźniami sumienia. Porozmawiali kilka minut i razem wylądowali w czarnej ciężarówce, po trzech dniach spędzonych w areszcie sąd skazał lekarza na karę grzywny za udział w „nielegalnym proteście". Funkcjonariusz OMON-u w sądzie zeznał, że Chwaszczewski, podobnie jak Siewiaryniec, wykrzykiwał „niech żyje Białoruś". W podobny sposób na jednej z ulic Mińska 23 czerwca został aresztowany oficer straży pożarnej Dmitrij Szafranski, po 17 latach ratowania ludzi stracił pracę.

Ale dla funkcjonariuszy OMON-u liczy się tylko zdanie prezydenta, w końcu to Aleksander Łukaszenko utworzył państwo, w którym patrolujący ulice przeciętny funkcjonariusz milicji zarabia często nawet dwukrotnie więcej niż lekarz specjalista czy wykładowca uczelni wyższej. W białoruskich bankach czekają na nich kredyty mieszkaniowe, które otrzymują na preferencyjnych warunkach, niedostępnych dla zwykłego zjadacza chleba. Mają wyższe emerytury, które zaczynają otrzymywać średnio już w wieku 45 lat (po 25 latach służby). Wystarczy wykształcenie średnie i półtora roku służby w wojsku, by młody człowiek dostał legitymację funkcjonariusza MSW. Później jakoś się doszkoli, dojdzie do wprawy. Dość powiedzieć, że w niespełna 10-milionowej Białorusi jest niemal 70 tys. funkcjonariuszy MSW. Gdy uwzględnić zatrudnionych w KGB (ich liczba jest utajniona), wojskowych i innych służbach mundurowych, można uwierzyć w stary białoruski dowcip, mówiący o tym, że wśród siedmiu cywilów zawsze znajdzie się jeden z pagonami.

Jest wśród nich kilku moich kolegów ze szkoły. Jeden został dzielnicowym, inny zdobywa kolejne awanse w drogówce, a kolejny jest ochroniarzem w banku (tym też na Białorusi zajmuje się MSW). Jeden, jak się dowiedziałem niedawno, wylądował w OMON-ie. Zobaczyłem go na jednym ze zdjęć, które opublikowały światowe agencje. Był w gronie dziewięciu osiłków, którzy rzucili się w Mińsku na jednego rowerzystę.

Ma na imię Siarhej, a gdy Aleksander Łukaszenko zaczął rządzić na Białorusi, miał zaledwie dwa lata, ja byłem dwa lata starszy. W dzieciństwie łączyła nas piłka. Często graliśmy w przeciwnych drużynach, marzył, by zostać piłkarzem i grać dla brytyjskiego czy niemieckiego klubu.

Pamiętam, jak siedząc nad jeziorem po kolejnym meczu, żartowaliśmy z niego, że „za marzenia nie karzą". Mówił: „śmiejcie się, ale mnie na pewno się uda". Z piłką mu nie wyszło, bo jego wielodzietna rodzina nie miała znajomości, a kariera piłkarza na Białorusi to przywilej bogatych.

Po raz ostatni rozmawialiśmy w 2008 r., kiedy spotkaliśmy się w rodzinnym mieście. Wtedy już od dwóch lat studiowałem w Mińsku i miałem okazję doświadczyć działań OMON-u podczas demonstracji opozycji, a nawet kilku przesłuchań przez funkcjonariuszy białoruskiego KGB. Za kilka miesięcy wyjeżdżałem na studia do Polski, które były wtedy dla mnie jedyną deską ratunku.

Siarheja zabierali do wojska. Powiedział, że zaproponowano mu służbę w jednostkach specjalnych MSW. Wahał się, bo słyszał, że tam mocno biją i wytrzymują tylko nieliczni. Z drugiej zaś strony nie chciał stracić okazji, bo gdzieś w tyle głowy już myślał o wysokiej pensji, legitymacji i licznych przywilejach.

Pamiętam, jak mu odradzałem. Ostrzegałem, że będzie musiał bić demonstrantów w stolicy, a w tłumie przecież może zobaczyć przyjaciół. Nic nie odpowiedział. 

W betonowej zagrzybionej celi o powierzchni sześciu metrów kwadratowych wyłączono wodę. Przez malutkie okienko nie widać nieba, a słońce można zobaczyć jedynie we śnie. Zaświeci jednak dopiero wtedy, gdy strażnicy w przypominających talerze okrągłych czapkach pozwolą spać. To oni decydują, kiedy poluzować łańcuchy i uwolnić zamontowane na ścianie metalowe łóżko. Mogą tego nie zrobić, aresztantowi pozostanie więc wtedy betonowa podłoga.

Nawet w czerwcu ściany tam są zimne jak w piwnicy, ciało rozgrzewają jedynie intensywne pompki i przysiady. Można też chodzić tam i z powrotem, odbijając się od ścian ciasnej izolatki. Okrągłym czapkom nie chodzi o fizyczne odebranie wolności, tłumią pragnienie wolności w człowieku, by opuszczając mury aresztu wciąż pozostawał zniewolony. Mogą zrobić dosłownie wszystko. Pobić, dokwaterować kryminalistę, wariata albo wygłodzonego narkomana. Zwłaszcza wtedy, gdy w ich ręce trafia człowiek, którego tam, za wysokimi murami nikt nie broni, nikt głośno nie wykrzykuje jego imienia i nie ma znajomych dziennikarzy.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich