#BlackLivesMatter. Wyrok na białą cywilizację?

Odmowa zrozumienia, że kiedyś świat miał prawo być inny, mógł się rządzić innymi regułami, to manifest słabości intelektualnej. Nie zachęcam do usprawiedliwiania każdego łotrostwa prawami epoki, ale próba zrozumienia to minimum.

Aktualizacja: 17.07.2020 23:25 Publikacja: 17.07.2020 10:00

Donald Trump proklamował ostatnio coś na kształt wojny kulturowej z „lewicowym faszyzmem”. I zapowie

Donald Trump proklamował ostatnio coś na kształt wojny kulturowej z „lewicowym faszyzmem”. I zapowiedział obronę monumentu czterech prezydentów na Mount Rushmore. Tyle że jego dygresyjne brutalności nie oferują pozytywnej wizji historii Ameryki

Foto: SAUL LOEB/AFP

Jakobiński moment – takiego pojęcia użył w tytule artykułu z 22 czerwca „Wall Street Journal", próbując odmalować to, co dzieje się w Ameryce. Przy czym gazeta nie odniosła tego nawet do plądrowania sklepów i walk z policją, lecz do radykalnych przemian w kulturze dokonujących się z dnia na dzień.

Od razu skojarzyła mi się scenka odmalowana w „Rzeczpospolitej Obojga Narodów" Pawła Jasienicy. Pisarz przypomniał los ciała byłego króla Polski Stanisława Leszczyńskiego pochowanego – jako książę Lotaryngii i teść króla Ludwika XV – w kościele Notre Dame w Nancy. – To jeszcze jeden, który uniknął gilotyny – zawołał pewien sankiulota (radykalny rewolucjonista) podczas plądrowania świątyni w apogeum wielkiej rewolucji. I szybko nadrobił zaległość historii, odrąbując zabalsamowanym królewskim zwłokom głowę łopatą.

Szkolna rada na tropie

Teraz odbywa się coś podobnego, przy czym najbardziej w Stanach Zjednoczonych. Kraju, który ze względu na swój wrodzony konserwatyzm wydawał się szczególnie impregnowany na podobne wstrząsy. Gdzie od dawna popkultura godziła różne rewizje i obrachunki z solennym, nawet z lekka patetycznym stosunkiem do swojej historii.

W roli owego sankiuloty występuje czasem grupa współczesnych mścicieli wypuszczająca się na prowincję, bo słyszeli, że w jakimś miasteczku stoi pomnik niedobitego „rasisty". Ale może w niej wystąpić równie dobrze rada szkolna jednego z okręgów środkowozachodniego stanu Minnesota, wyrzucająca z listy lektur szkolnych powieść Harper Lee „Zabić drozda", choć i książka, i jej filmowa adaptacja uchodziły za sztandarowe dzieło liberałów walczących z rasizmem w południowym stanie Alabama. Kto podpowiedział temu ciału złożonemu z prowincjonalnych urzędników, że sposób opowiadania o walce z rasizmem jest w tym dziele zbyt zacofany, zanadto paternalistyczny, nieodpowiadający współczesnym czasom? Jak wyglądają, co myślą, kim są ludzie, którzy nie chcą dać okazji choćby do konfrontacji dawniejszej wrażliwości z dzisiejszą? Kto wyrzuca arcydzieła literatury na śmietnik? Jakim cudem Minnesota, spokojny stan z niewielką liczbą Murzynów, wplątany jednak w wojnę rasową poprzez zabójstwo George'a Floyda w Minneapolis, stał się nagle jednym z centrów kulturowej rewolucji?

W roli zbiorowego sankiuloty wystąpiła też szacowna rada zarządzająca Uniwersytetu w Princeton, kiedy zdegradowała Woodrowa Wilsona jako patrona School of Public and International Affairs, będącej de facto wydziałem tej uczelni. Opisano dawnego prezydenta tej uczelni (w latach 1902–1910), później gubernatora New Jersey i wreszcie przez dwie kadencje (1913–1921) prezydenta USA z Partii Demokratycznej jako rasistę, który nie może patronować współczesnej edukacji. Tu parę słów niezbędnego wyjaśnienia.

W tej sprawie akurat akt oskarżenia jest mocniejszy niż w przypadku walki z antyrasistką Lee. Wilson, ascetyczny syn pastora, pierwszy i ostatni zawodowy profesor zmieniony w prezydenta USA, pochodził z Wirginii, potem mieszkał w Georgii. Do północnego stanu New Jersey przywiózł nastawienie typowe dla mieszkańców Południa – przekonanie o nierówności białego i czarnoskórego.

Kiedy został prezydentem USA, zgodził się w roku 1913, aby większość członków jego gabinetu wprowadziła w swoich departamentach (ministerstwach) segregację rasową – zarówno dla samych urzędników, jak interesantów. Za czasów prezydentów republikańskich jej nie było. To kolejna komplikacja. Partia Republikańska, która zniosła niewolnictwo i okupowała Południe, była wtedy przyjaźniejsza dla Murzynów. Partia Demokratyczna ze swoim wielkim południowym skrzydłem – przeciwnie.

Segregacji bronił w prasowych wywiadach jako „korzystnej także dla ludności kolorowej". A przecież utwierdzała ona hańbiące poczucie nierówności. Można tropić inne przewiny Wilsona. Wystrzegał się rasistowskich wypowiedzi, ale nie chciał zabrać głosu w sprawie wielkiego pogromu ludności murzyńskiej w East St. Louis w maju 1917 roku. W Białym Domu zorganizował prywatny pokaz filmu „Narodziny Narodu" Davida Griffitha, który został nakręcony z sympatią dla konfederatów i nawet Ku Klux Klanu. Naciskano go, aby film potępił. Ostatecznie polecił swojemu sekretarzowi zareagować bezbarwnym oświadczeniem.

No tak, ale zarazem Wilson to jeden z progresywnych prezydentów popychających do przodu temat wyrównywania społecznych różnic. Twórca obecnego systemu bankowego, czyli Federal Reserve System. Szef państwa, który, będąc pacyfistą, wprowadził USA do wojny europejskiej i przesądził o jej wynikach, co zresztą uczyniło go także dobroczyńcą Polaków. Rzecznik kiełkujących wtedy idei, takich jak prawa człowieka czy zasada samostanowienia narodów. Inicjator Ligi Narodów, która była mocno niedoskonała, ale jakąś próbą zagwarantowania pokoju na świecie. Jeden z ważnych amerykańskich przywódców.

Kiedy w roku 1948 nadawano szkole w obrębie Princeton jego imię, był wciąż jednym z historycznych bohaterów Partii Demokratycznej. Traktowano go tak jeszcze w latach 60. za Johna Kennedy'ego i Lyndona Johnsona, demokratów, którzy pchnęli do przodu sprawę emancypacji czarnej ludności. Czy współczesna Partia Demokratyczna, co najmniej tolerująca historyczne „czystki", powinna zmienić nazwę? Ta obecna jest wszak zhańbiona Wilsonem, a rewindykacje mogą iść dalej. Choćby w kierunku wyrzucenia z narodowego panteonu Franklina Delano Roosevelta, który wiele zrobił dla socjalnej równości wszystkich Amerykanów, ale dla Murzynów jako ofiar segregacji i linczów bardzo niewiele, bo liczył się z południowym skrzydłem swojego ugrupowania.

To, co spotkało Wilsona, oznacza także moją porażkę. W Polsce wybuchały w ostatnich latach spory o Romana Dmowskiego, któremu lewica odmawia statusu postaci godnej pomników ze względu na jego niekwestionowany przeze mnie antysemityzm. Nie będąc sympatykiem tych i innych jego poglądów, broniłem jego dziejowej roli, choćby z lat 1918–1919, kiedy dzielnie zabiegał o polskiej granice na konferencji paryskiej. I wtedy snułem analogie z Wilsonem. Amerykanie nie wyrzekną się go, nawet jeśli jego poglądy na kwestie rasowe są poddawane krytycznej ocenie, bo jest zasłużony dla amerykańskiej państwowości, argumentowałem. Polacy powinni się na nich wzorować. I nagle okazało się, że to ma swój kres. Wprawdzie spór o Wilsona wybuchł w Princeton już w roku 2015, kiedy murzyńscy studenci okupowali nawet biuro prezydenta uczelni, ale powołana wówczas komisja naukowa jeszcze go nie ekskomunikowała. To się stało dopiero teraz, wraz z przedziwną rewolucją, która przypomina pożar prerii.

Rewolucja, czyli...

Można do woli debatować nad jej powodami. Na pewno możemy w niej odkryć spóźnione reakcje na zjawiska, które były w Ameryce obecne od paru stuleci. To jest próba bardzo odwleczonego w czasie zadośćuczynienia społeczności, która nie tylko była gorsza, nękana, blokowana w swoim awansie, ale wyalienowana. Zmuszona do życia w państwie, którego tradycje były jej obce, a czasem wrogie.

Ale gwałtowność w burzeniu wszystkiego, ów jakobiński rys, można też tłumaczyć na inne sposoby, zwłaszcza gdy rozmawiamy o udziale w niej białej elity. Historyk idei prof. Tomasz Żyro pisze o nadprodukcji wychowanków uniwersytetów ukształtowanych przez spadkobierców pokolenia '68, którzy w wojnie z Trumpowską normalnością szukają rozładowania własnych frustracji i zrealizowania własnych aspiracji.

Choć te frustracje są podszyte ogólnym niepokojem społecznym, za klasy uciśnione owi nowi rewolucjoniści uznali zwłaszcza kolorowych. Rewolucja realizuje się w sferze walki z „systemową dyskryminacją", co kończy się takimi awanturniczymi pomysłami jak likwidacja policji w poszczególnych miastach. Ale innym kierunkiem jest przeoranie sfery świadomości. Raczej bezradni, gdy przychodzi się mierzyć z bazą amerykańskiego kapitalizmu, tym bardziej ochoczo wyżywają się w sferze nadbudowy.

To, co dotyczy historii, jest zazwyczaj zbiorem chaotycznych żądań, czasem wspieranych w emocjonalnych artykułach czy mowach celebrytów, a akceptowanych urzędowym językiem przez rozmaite oficjalne persony, które decydują o likwidacji pomnika czy strąceniu danej postaci z cokołu w innej postaci. Opinia publiczna jest bierna, czasem tylko grupa mieszkańców obroni jakiś postument w małym miasteczku. Być może w przyszłości nowe trendy doczekają się bardziej teoretycznych uzasadnień. Na razie czyn wyprzedza myśl.

Towarzyszą temu manipulacyjne techniki w popkulturze. Od lat w świecie amerykańskiego filmu mieliśmy narzekania na dyskryminację „czarnego kina", pomijanie reżyserów i filmów w nagrodach, a aktorów w ofertach. Pod presją poprawności do rozmaitych obrazów wprowadzano więc sztucznie czarnoskórych bohaterów, co zresztą prowadziło do absurdów także z punktu widzenia rewizjonistów. No, bo jeśli na dworze królowej Elżbiety w wieku XVI albo królowej Anny w wieku XVIII funkcjonowały ciemnoskóre szlachcianki, cała narracja o wielowiekowej krzywdzie traci sens. Ale manipulatorzy nie myślą logicznie.

Pod wpływem zamieszek po śmierci Floyda podjęto wprost kilka cenzorskich decyzji. Na przykład serwis HBO Max zdjął „Przeminęło z wiatrem", który to obraz był żelazną pozycją klasyki filmowej dla pokoleń. Ja nawet rozumiem irytację czarnoskórych elit. Wojna secesyjna jest tam pokazana z punktu widzenia białych południowców i próżno by się doszukiwać empatii wobec racji abolicjonistów czy samych czarnych pokazywanych paternalistycznie, w roli służących. Pytanie jednak, czy historyczny brak słuszności wystarczy, aby utrudniać dostęp do dzieła sztuki. Czy lepszą drogą nie jest krytyczne omówienie i debata – do czego jednak zachodnie elity nie są już najwyraźniej zdolne.

Nawet Lincoln podejrzany

W sferze rewindykacji historycznych fala rozlewa się coraz mocniej i nie dotyczy już tylko stosunku do Murzynów. W Kalifornii zwalono pomnik generała Ulyssesa Granta, dowódcy wojsk antyniewolniczej Północy, potem republikańskiego prezydenta aprobującego okupację Północy. Podobno chodziło o winy generała wobec Indian, co dokłada do rewindykacji nowy wątek.

W Nowym Jorku radzą z udziałem demokratycznego burmistrza De Blasio, czy zdemontować pomnik prezydenta Theodore'a Roosevelta, stojący przed Muzeum Historii Naturalnej. Roosevelt akurat, śmiertelny wróg Wilsona, bronił Murzynów przed południowcami, choć miał do nich protekcjonalny stosunek jak cała ówczesna biała elita Ameryki. Zarazem był zwolennikiem ekspansji kolonialnej USA. I już mamy trzeci wątek rozliczeń. Dodajmy, że całkiem niedawno ten sam Roosevelt, skądinąd wielki zwolennik reform społecznych, był traktowany jako jeden z narodowych bohaterów. Ale na pomniku konnemu bohaterowi towarzyszą pieszy Indianin i Murzyn, co uznano za symbol „poddaństwa".

Dla Stanów Zjednoczonych ten marsz po kolejne postaci jest brzemienny w konsekwencje. Potępienie George'a Washingtona, pierwszego prezydenta i ojca amerykańskiej niepodległości, czy Thomasa Jeffersona, współautora amerykańskiej konstytucji, bo mieli niewolników i nie wierzyli w równość na dzisiejszy sposób, oznacza odwrócenie się tyłem do całej własnej historii. Kiedy „Washington Post" mający wciąż bohatera ich rewolucji we własnej nazwie wzywa, aby University of George Washington tak się dalej nie nazywał, mamy poczucie groteski. Ale w ostateczności naród bez swoich ojców założycieli przestaje mieć własną tradycję.

To także tradycja amerykańskiej praworządności i demokratycznego ustroju. Nawet jeśli przez lata sąsiadowała z patologiami, to przecież wolnościowa natura amerykańskich instytucji pozwalała w końcu się z nimi rozprawiać. Dotyczy to niewolnictwa, kolonializmu (dobrowolne uwolnienie Filipin), wreszcie i rasowej segregacji. Nawet jeśli sami mieli do tych zjawisk dwuznaczny lub naganny stosunek, to tacy ludzie jak Washington, Jefferson czy Theodore Roosevelt byli rzecznikami amerykańskich swobód. Oni je spisali. Czy nie zostaną one definitywnie zgubione wraz z nimi? Także Wilson był teoretykiem amerykańskiego prawa konstytucyjnego. Z Rooseveltem łączyło go przekonanie o wyższości anglosaskiej cywilizacji. Ale i wiara w wolność.

A tu nawet Abraham Lincoln znalazł się w cieniu podejrzenia. Odkryto, że jedność USA była dla niego priorytetem ponad zniesienie niewolnictwa. Memy już dziś zastępują oblicza Washingtona, Jeffersona, Lincolna i Theodore'a Roosevelta na sławnej górze Mount Rushmore twarzami Murzynów. Anonimowych, bo przecież nawet historyczni przywódcy czarnej społeczności, typu Fredericka Douglasa, zostali uznani za „wujów Tomów".

Pojawia się pytanie, czy naród tak definitywnie pozbawiany własnej historii będzie gotów do patriotyzmu, do poświęceń. Ameryka wywodzona od daty sprowadzenia do Wirginii pierwszych niewolników w 1623 roku zamiast od Deklaracji Niepodległości może ulega szlachetnemu porywowi, ale traci definitywnie swoją tożsamość. Widać tu analogię z religią chrześcijańską. Prawda, że przez wieki w jej imię dopuszczono się zbrodni i nieprawości. Ale też nieprzypadkowo to w krajach chrześcijańskich pleni się dziś religia praw człowieka. Inne kultury i religie mają za to zasadnicze trudności, żeby się na te prawa otworzyć.

Wyrok na białą cywilizację

Równocześnie zaś ta fala dotarła i do Europy. Na razie mniej potężna, bardziej przypadkowa. Co prowadzi do takich absurdów jak atak na pomnik XIV-wiecznego króla Szkocji Roberta Bruce'a przy okazji protestów po zabójstwie Floyda. Ale co rodzi też pytanie, czy na europejskim Zachodzie nie dojdzie do podobnego wyroku jak na amerykańską ciągłość.

Jeśli w Ameryce burzone są pomniki Krzysztofa Kolumba, to jest to wyrok na całą białą cywilizację, z jej ciekawością świata, innowacyjnością, ale i skłonnością do ekspansji, wykorzystywania reszty świata. Jeszcze całkiem niedawno Anglicy czy Francuzi mieli może nawet większą od Amerykanów zdolność do opowiadania własnej historii bez upiększeń, z pełnym rejestrem niegodziwości, a jednak z uznaniem państwowego czy narodowego interesu własnych przodków za własny. Tak było w odległych klasycznych książkach, ale i w całkiem współczesnych filmach czy serialach, o podręcznikach historii nie wspominając. W przyszłości może być inaczej. Nie aż tak dawno dwa kolejne angielskie filmy o królowej Elżbiecie opiewały mądrą monarchinię, przeciwstawiając jej rozsądny protestantyzm fanatyzmowi katolików. Ale jeśli nowe zasady wejdą w pełni w życie, ona też, wysyłająca okręty dla ujarzmiania odległych terytoriów, jest do potępienia na równi z ponurym imperium hiszpańskim. I nie pomoże nawet to, że brytyjskie kino znowu wprowadzi na jej dwór czarnoskórych – w oczywistej niezgodzie z faktami.

A co więcej, to samo może dotyczyć dowolnej „zbrodni" dawnego świata, wojen, feudalizmu, jakiegokolwiek związku danej postaci z Kościołem. Ja nawet rozumiem groteskowe emocje XVIII-wiecznego sankiuloty walczącego ze spuścizną monarchii, ale nas po rozstrzygnięciu tylu sporów stać na stanięcie ponad, na nową perspektywę. Tymczasem dostajemy nowy rodzaj gorliwości w walce z wartościami dawnych epok. Zdaje się, że nowi inkwizytorzy, wyważając otwarte drzwi (bo przecież wiele czynów i zasad potępiono już dawno), mają na uwadze swoje współczesne porachunki. Walkę z resztkami religii, z paternalistyczną rodziną, z „militaryzmem", z naturalnymi hierarchiami, i z czym tam jeszcze, co uznano za przesąd. Aby to osiągnąć gotowi są skądinąd korzyć się przed kulturami i społecznościami, których normy są dużo mniej liberalne od europejskich, i które tak się nie biczują. Ale takie szczegóły się pomija.

My w Europie też bez korzeni?

Jest w tym coś jeszcze. We Francji ten zamęt jest wciąż mniejszy. Ale wybuchło kilka lokalnych awantur o pomniki. Na przykład chciano zdejmować z postumentu generała Louisa Faidherbe, który uratował miasto Lille przed Prusakami, ale który był niepoprawnym kolonialistą. Le Monde napisał wtedy: „Niektórzy obawiają się, że zniknie złożoność historii". Celne stwierdzenie, choć co charakterystyczne, liberalno-lewicowa gazeta, jakby się od niego dystansowała.

Mamy do czynienia z cywilizacją tabloidalną, na wpół obrazkową, gdzie miejsca na złożoność jest coraz mniej. I gdzie historię próbuje się opisywać współczesnym językiem i kryteriami. To się zaczyna już od bajek dla dzieci. Kino przenosi je w nasz świat popkultury, bo inaczej „dzieci by nie zrozumiały". Coraz rzadziej rozumieją także dorośli. Dla niuansowania, roztrząsania za i przeciw, miejsca jest także coraz mniej. Po części ma to nawet wymiar komercyjny: masowość ma swoją cenę. Ale żywią się tym również wojownicze ideologie.

Nie wiadomo, jak daleko to zajdzie. Pobrudzono pomnik Winstona Churchilla jako „rasisty", a angielskie programy szkolne już dawno wolały temat różnych mniejszości od opowiadania o tym polityku. A zarazem ledwie trzy lata temu Joe Wright w komercyjnym filmie „Czas mroku" przedstawił go jako bohatera oporu przeciw Hitlerowi. Premiera zagrał Gary Oldman. Czy za pięć, dziesięć lat takie filmy będą możliwe? Churchill był nieuleczalnym rzecznikiem imperium brytyjskiego, ale zastosowanie klucza „kolonializmu" wymiata na margines niemal wszystkich nowożytnych władców i polityków, łącznie z tymi lewicowymi.

Czy po Ameryce także Europa ma się stać czarną dziurą, pozbawioną korzeni? Nawiązującą co najwyżej do marzycieli, radykałów, kontestatorów, rewolucjonistów, do których ja sam często odczuwam sympatię (możliwe, że wybierali, używając biblijnego języka, „najlepszą część"), ale na których nie sposób budować jedynej ciągłości. Bo przecież były jakieś państwa, jakieś społeczności, jakieś kody i kulturowe linki.

Ale to jeszcze coś więcej. Odmowa zrozumienia, że kiedyś świat miał prawo być inny, mógł się rządzić innymi regułami to także manifest słabości intelektualnej. Rezygnacja ze zrozumienia przeszłości prowadzi do sytuacji, gdy za naszymi plecami nic nie ma. A przecież nawet nasi rodzice czy dziadkowie byli innymi ludźmi niż my. Nie zachęcam do usprawiedliwiania każdego łotrostwa prawami epoki czy do rezygnacji z osądu tamtych reguł z naszej perspektywy, ale próba zrozumienia to minimum.



Polscy kopiści

Jak dalece dotyczy to Polski? W globalizującym się świecie jest miejsce na kopiowanie. Jeśli ktoś pomazał warszawski pomnik Tadeusza Kościuszki, bo to samo zrobił tłum w Ameryce, a lewicowa radna Warszawy żąda zdjęcia tabliczki z Wilsonem z placu na warszawskim Żoliborzu, to jest bezmyślny plagiat, choć autorstwa środowisk, które palą się do zwalania, delegalizowania, wyklinania.

Ale już debaty o dorobku Romana Dmowskiego czy spory o decyzjach dotyczących 1939 roku i czasów drugiej wojny światowej są oryginalnie polskie. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z ważeniem zasług i rzeczy brzydkich (choć i z przenoszeniem w przeszłość sporów współczesnych), w tym drugim – z pytaniem, czy możemy oceniać najbardziej dramatyczne dylematy z pozycji wygodnego fotela i wiedzy post factum. Kopią zachodnich sporów są też zapędy likwidatorskie dotyczące literatury. Powracająca idea wykreślenia z listy lektur „W pustyni i w puszczy" zyskała nową siłę. Nie można obrażać bezkarnie Kalego, kiedy debatuje się dopuszczalność słowa „Murzyn".

Ja nie twierdzę, że wszystko tu jest proste i jasne. Sam miewam kłopoty z okrucieństwem bohaterów Henryka Sienkiewicza, nie uważam też, żeby pisarz miał rację, odmawiając sudańskim Arabom prawa do buntu przeciw Anglikom. Ale receptą dla mnie jest, jak w przypadku „Przeminęło z wiatrem", rozmowa, krytyczne omówienie, objaśnianie kontekstów. Tym bardziej, gdy dotyczy to żywych bohaterów. Roman Dmowski może być ważną dla Polski postacią historyczną, pomimo błędnych poglądów i poczynań, tak samo jak w Ameryce Wilson. To samo powiedziałbym – półżartem – o Mieszku I. Kiedy w polskim Senacie debatowano nad uchwałą o doniosłości chrztu Polski, politycy PO przypomnieli sobie, że pierwszy polski władca był okrutny, miał wiele kobiet i sprzedawał niewolników.

Podobną wstrzemięźliwość zalecałbym czarnym i białym rewolucjonistom wobec ważnych postaci dziejów Ameryki, nawet jeśli rozumiem ból tych pierwszych, kiedy patrzą wstecz. Dla nich biali mężowie stanu są tymi, którzy niedostatecznie im współczuli, a czasem (Wilson, bohaterowie Konfederacji) nie współczuli wcale. Mam świadomość, że moje apele są dziś bardziej jałowe niż nawet kilka lat temu, bo taka jest natura współczesnej cywilizacji. Choć dobrobyt raczej się zwiększa, a postęp techniczny przyspiesza, ona staje się płytka, pochopna, czasem wulgarna.

Tym bardziej wiem, że to szaleństwo dotrze do Polski na większą skalę. Nie jest tak, że każdy pomnik zasługuje na ochronę. I nie dotyczy to tylko symboli zniewolenia oraz totalitarnego systemu pobudowanych u nas i w innych państwach komunistycznych. Nie umierałbym za pomniki belgijskiego króla Leopolda II, patronującego okrucieństwom w Kongo, choć pamiętajmy, że tylko 25 proc. Belgów chciało, aby one zniknęły.

Co jest receptą? Donald Trump miał właściwie rację, proklamując ostatnio coś na kształt wojny kulturowej z „lewicowym faszyzmem". I zapowiadając obronę monumentu czterech prezydentów na Mount Rushmore. Tyle że jego dygresyjne brutalności nie oferują pozytywnej wizji historii Ameryki. Potrzebny byłby jakiś sensowny głos intelektualistów czy artystów z autorytetem. Oni zaś przyłączają się, albo milkną, zastraszeni wrzawą mediów i etykietką rasisty.

W Polsce repliką na rewizjonizm jest na razie lukrowanie historii na potęgę. Nie do utrzymania, kiedy wszystko staje się przedmiotem gniewnych dochodzeń. Ale nawet to wydaje mi się mniej groźne. Ponad wszystko boję się cywilizacji judeochrześcijańskiej wykorzenionej, nagiej. I boję się nas w roli infantylnych dzieci czekających na bajki ze współczesnymi przekleństwami i morałami. Nie będziemy mądrzejsi.

Jakobiński moment – takiego pojęcia użył w tytule artykułu z 22 czerwca „Wall Street Journal", próbując odmalować to, co dzieje się w Ameryce. Przy czym gazeta nie odniosła tego nawet do plądrowania sklepów i walk z policją, lecz do radykalnych przemian w kulturze dokonujących się z dnia na dzień.

Od razu skojarzyła mi się scenka odmalowana w „Rzeczpospolitej Obojga Narodów" Pawła Jasienicy. Pisarz przypomniał los ciała byłego króla Polski Stanisława Leszczyńskiego pochowanego – jako książę Lotaryngii i teść króla Ludwika XV – w kościele Notre Dame w Nancy. – To jeszcze jeden, który uniknął gilotyny – zawołał pewien sankiulota (radykalny rewolucjonista) podczas plądrowania świątyni w apogeum wielkiej rewolucji. I szybko nadrobił zaległość historii, odrąbując zabalsamowanym królewskim zwłokom głowę łopatą.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich