Waldemar Witkowski: Młodzi zakładają moje fankluby

Lewicowe hasła, które od lat głoszę, nie są dla mnie puste. Przeciwnie, wcielam je w życie. Za moich rządów w spółdzielni mieszkaniowej wprowadziliśmy siedmiogodzinny dzień pracy. Wydajność pracowników wcale nie spadła - mówi Waldemar Witkowski, przewodniczący Unii Pracy.

Publikacja: 04.09.2020 10:00

Waldemar Witkowski: Młodzi zakładają moje fankluby

Foto: TVP/EAST NEWS/Jan Bogacz

Plus Minus: Zdecydował się pan kandydować na prezydenta, nie mając żadnych szans na sukces. Pana partia, Unia Pracy, też jest prawie nieobecna w polityce. Zatem po co to wszystko było?

Niekoncesjonowane przez SLD środowiska lewicowe, uznające, że prawa człowieka, środowisko czy Unia Europejska są wartościami ważniejszymi niż inne, od końca ubiegłego roku namawiały mnie, żebym wystartował w wyborach prezydenckich. Zgodziłem się pod warunkiem, że zbiorą wymagane 100 tys. podpisów, bo to wcale nie jest łatwe.

A czy Robert Biedroń, kandydat Lewicy, nie reprezentował wartości, o których pan mówił?

Najwyraźniej nie dla wszystkich. Może dlatego, że nie dotrzymał słowa w sprawie mandatu europosła, co wielu ludzi na lewicy zdenerwowało. Dlatego zaczęli szukać innego kandydata.

Tak niektórym dojadło, że nie oddał mandatu europosła?

Pewnie w grę wchodziły też inne sprawy, ale kłamstwa obciążają wiarygodnego polityka. Mandat po Biedroniu miała objąć prof. Monika Płatek, która w naszym środowisku jest bardzo ceniona. Biedroń namówił ją, żeby startowała do europarlamentu, zapewniając, że on sam nie jest zainteresowany Brukselą, startuje tylko po to, żeby poprawić notowania listy, a w razie wygranej zrzeknie się mandatu. A wyszło, jak wyszło.

Tak czy inaczej, kandydując na prezydenta, z góry pan wiedział, że szans na sukces nie ma najmniejszych. Warto było się w to angażować?

Dla Unii Pracy zawsze ważniejsza była idea niż stołek. Nie weszliśmy w koalicję z SLD i PSL w 1993 roku z tego powodu, że dla nich idee nie były na pierwszym miejscu. A późniejsza koalicja z SLD, ta z 2001 roku, też nie była budowana wedle zasady coś za coś. Daliśmy do rządu takich ludzi, którzy się sprawdzili i za którymi nie ciągnęły się żadne afery ani brudne sprawki. Niestety, jako partia zawsze mieliśmy mniejszą siłę przebicia. Dopiero po tegorocznych wyborach prezydenckich pojawiła się szansa na nowy impet. Mnóstwo ludzi zasygnalizowało chęć przystąpienia do Unii Pracy. Chcą razem z nami budować lewicę społeczną. Być może ostatnia kampania wyborcza uświadomiła ludziom, że inna lewica, ideowa, też istnieje.

Na lewicy można usłyszeć, że kandydował pan trochę na złość Włodzimierzowi Czarzastemu, liderowi SLD, który układając listy do Sejmu w 2019 roku, nie oddał Unii Pracy żadnych sensownych miejsc, choć umówił się z wami na koalicję.

Układ od lat trzymający władzę w SLD rzeczywiście chciał zawłaszczyć listę kandydatów. Wiele osób przez nas uznawanych za autorytety musiało ustąpić z lepszych miejsc albo nie znalazło się dla nich żadne miejsce. Zwykle wystarczał błahy pretekst, by wykluczyć naszych ludzi, bo w rzeczywistości chodziło o to, by nie robili konkurencji innym kandydatom. Dlatego ostatecznie rozstaliśmy się z SLD. Włodzimierz Czarzasty chce trzymać w ręku całą władzę. Eliminował zresztą nie tylko naszych ludzi, ale też wieloletnich działaczy SLD, np. prof. Danutę Waniek, prof. Tadeusza Iwińskiego, Jerzego Wenderlicha czy nawet Monikę Jaruzelską, wobec której sformułowano zarzut, że jest za mało lewicowa. Trudno z kimś, kto nieczysto gra, uprawiać sport.

Wracając do pana kampanii – rozumiem, że problem ze zbieraniem podpisów się pojawił, skoro miał pan kłopot z rejestracją swojej kandydatury?

Inaugurację kampanii zaplanowałem na 8 marca na rynku w Poznaniu. Niestety, nie przewidziałem, że w marcu zostanie ogłoszony stan pandemii. Na start mojej kampanii przybyło mnóstwo ludzi z całej Polski, ale wielu z nich bało się podchodzić do naszej ekipy, żeby się nie zarazić. Na szczęście działacze naszej partii, PL, KPEiR, SdPL, Ruchu Odrodzenia Gospodarczego im. Edwarda Gierka prof. Pawła Bożyka, starali się te podpisy zbierać. Włączyły się w to nawet SLD-owskie doły. Gdy zadeklarowałem, że kandyduję, rozdzwoniły się telefony od działaczy Sojuszu, że są gotowi pomóc. I sporo podpisów rzeczywiście zebrali.

To co się wydarzyło, że Państwowa Komisja Wyborcza nie zarejestrowała pana jako kandydata?

Nie zamierzam snuć teorii spiskowej, ale wiem, że ludzie żyjący z publicznych pieniędzy zrobią wszystko, żeby wyeliminować potencjalnych konkurentów do tego tortu. Tak było z Ruchem Palikota lub z Samoobroną, za każdym razem wydziwiano, po co komu te nowe ugrupowania. A z moją kandydaturą było tak: pewnego dnia rzecznik prasowa SLD Anna Maria Żukowska napisała w jednym z mediów społecznościowych, że wyborców będę szukał na cmentarzu. Nie wiem, czy to był zbieg okoliczności, czy ktoś celowo podrzucił nam listy z nazwiskami osób nieżyjących, o czym ona się dowiedziała. Tak czy inaczej przedstawiciel SLD w PKW, a przypominam, że to jest pierwsza komisja pochodząca z wyboru politycznego – zasiada w niej siedmiu przedstawicieli partii na dziewięciu członków PKW – dopilnował, żeby moje podpisy zostały gruntownie sprawdzone. Złożyliśmy ponad 120 tys. podpisów. Pełnomocnik Komitetu Wyborczego chciał dołożyć jeszcze 4 tys., bo tyle doszło w ostatniej chwili, ale PKW nie chciała się tym zajmować. Pełnomocnik usłyszał, że worki z podpisami są już zaplombowane i żebyśmy sobie dali spokój, bo mamy podpisów dość.

I ustąpił?

No tak, choć odmowa przez PKW przyjęcia wszystkich podpisów była niezgodna z prawem. A potem, w toku sprawdzania podpisów, odrzucono ich ponad 20 tys. Około 6 tys. na takiej podstawie, że na karcie ręcznie było dopisane moje drugie imię, choć w maju szef PKW ogłosił, że nie ma znaczenia, na jakim druku zbierane są podpisy. Ale w marcu jakoś miało to znaczenie i wtedy nie zostałem zarejestrowany. W drugim podejściu do wyborów prezydenckich odwołaliśmy się do PKW, a potem do Sądu Najwyższego i dopiero sąd orzekł, że PKW musi mi uznać podpisy, które złożyłem. Na tej podstawie zarejestrowano mnie wreszcie jako kandydata na prezydenta, na co nie miałem już nadziei.

Kiedy to się stało?

Jakoś tak na 12 albo 13 dni przed ciszą wyborczą. Moja kampania tak naprawdę zaczęła się od debaty kandydatów na prezydenta. Wtedy ludzie zobaczyli siwego faceta z muchą we włosach i się nim zainteresowali. Dla wielu telewidzów byłem jednak anonimowy, bo podczas debaty nie ustawiono tabliczek z nazwiskami przy kandydatach. Na dodatek ośrodki badania opinii publicznej też traktowały część kandydatów nieuczciwie, bo badając preferencje wyborcze Polaków, nie uwzględniały wszystkich pretendentów, tylko tych najważniejszych. Reszta była ukryta pod hasłem „inny kandydat". No to jak wyborca miał się zorientować, kto jest kim? Wiem, że nie miało to wielkiego wpływu na wynik wyborczy, ale jednak uczciwość nakazuje, żeby pokazywać nazwiska wszystkich kandydatów.

I tak po występie w telewizyjnej debacie kandydatów okrzyknięto pana odkryciem tej kampanii, bo mówił pan konkretnie, jasno i wypadł bardziej lewicowo niż Robert Biedroń.

Hasła, które od lat głoszę, nie są dla mnie puste. Przeciwnie, wcielam je w życie. Za moich rządów w spółdzielni mieszkaniowej im. Hipolita Cegielskiego w Poznaniu zrealizowaliśmy, jako pierwsi w Polsce, program rewitalizacji stuletnich kamienic. 25 lat temu doprowadziliśmy do nich centralne ogrzewanie i ciepłą wodę, likwidując stare paleniska domowe. A 13 lat temu wprowadziliśmy siedmiogodzinny dzień pracy. Najpierw zaoferowaliśmy to kobietom, pod warunkiem że w siedem godzin wypełnią wszystkie obowiązki, a potem rozszerzyliśmy to na wszystkich pracowników spółdzielni. Nie ma żadnego spadku wydajności pracy. 8-godzinny dzień pracy wprowadził Ignacy Daszyński 100 lat temu, najwyższy czas, żeby go skrócić.

Najbardziej kontrowersyjna teza, którą wygłosił pan podczas debaty, dotyczyła możliwości adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Dlaczego kontrowersyjna? Życie prędzej czy później to wymusi. Zdarzają się przecież związki homoseksualne, w których są dzieci, np. jeżeli kobieta była w związku małżeńskim i z niego ma dzieci, a potem związała się z kobietą. Czym taka para różni się od pary kobiet, które chcą adoptować dziecko, bo od początku są w związku homoseksualnym? Zresztą uważam, że dzieciom jest lepiej w rodzinie, choćby homoseksualnej, niż w domu dziecka.

Społeczeństwo chyba nie jest gotowe na to, żeby dwóch mężczyzn żyjących w związku homoseksualnym mogło adoptować np. chłopca. Podejrzewa się, że wychowają go na przyszłego partnera seksualnego.

Wychowanie ma mały wpływ na orientację seksualną, zatem założenie jest błędne. Zresztą gdyby doszło do legalizacji adopcji przez pary jednopłciowe, to przecież za każdym razem sąd decyduje, czy rodzina może przysposobić dziecko czy nie. Jako wicewojewoda wielkopolski nadzorowałem procesy adopcji dzieci, dlatego wiem, że sąd odmawiał rodzinom prawa do adopcji np. ze względu na możliwości lokalowe. Automatyzm w tych sprawach nie jest wskazany. Natomiast utrudnianie adopcji parom jednopłciowym nie powinno mieć miejsca, przede wszystkim z uwagi na dobro dzieci.

Tegoroczne wybory prezydenckie nie były typowe z powodu pandemii. Pojawił się nawet pomysł wydłużenia kadencji obecnego prezydenta o dwa lata.

Podobał mi się ten pomysł. W takim układzie wybory prezydenckie z parlamentarnymi pokrywałyby się tylko raz na 28 lat. Poza tym prezydent wybierany na jedną kadencję byłby od początku niezależny. Obserwowałem dwie kadencje prezydenta Kwaśniewskiego i to były naprawdę dwa różne modele urzędowania. W drugiej kadencji Kwaśniewski był dużo bardziej niezależny niż w pierwszej.

Przecież Aleksander Kwaśniewski aż tak bardzo nie zależał od SLD.

Oj, nie ma pani racji. Pod koniec pierwszej kadencji, gdy zaczął wykazywać pewną samodzielność, SLD zwlekał z formalnym poparciem go jako kandydata na prezydenta. Już wtedy zaczynała się ta słynna szorstka przyjaźń. To dlatego Unia Pracy jako pierwsza nominowała Kwaśniewskiego na swojego kandydata. Mieliśmy nawet takie hasło: „Najpierw Aleksander, a za pięć lat Jolanta" (śmiech).

Część waszego środowiska nie była zachwycona tym, że poparliście Kwaśniewskiego w 2000 roku. W 1995 roku nie chcieliście tego zrobić.

Bo Ryszard Bugaj nie cierpiał SLD. Zresztą skoro nie weszliśmy do koalicji rządzącej w 1993 roku razem z SLD i PSL, to trudno, żebyśmy popierali kandydata Sojuszu na prezydenta. To byłoby nielogiczne.

Ale przecież wasz wiceprzewodniczący Marek Pol, zasiadał w rządzie SLD-PSL.

No tak, ale można żartem powiedzieć, że został wylizingowany przez PSL. Dostał Ministerstwo Przemysłu, które miało przypaść w udziale ludowcom, odpowiadał za reformy gospodarcze. Jednak formalnie Unia Pracy nie była w koalicji, choć niektóre pomysły rządzących popieraliśmy. Poza tym walczyliśmy o bezpłatne nauczanie wpisane do konstytucji. Ale Ryszard Bugaj nie lubił tych, którzy siedzieli przy Okrągłym Stole po innej stronie niż on. Do dzisiaj mamy działaczy z zaciągu Bugaja, którzy uważają, że SLD nie jest partią lewicową, nie podziela naszych wartości. A też SLD potrafi nas utwierdzać w przekonaniu, że tak właśnie jest, bo u nich idea często idzie w kąt. Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy chcieli mnie kiedyś wyrwać z Unii Pracy. Obaj oferowali mi stanowiska okołorządowe związane z prywatyzacją. Ale nie byłem tym zainteresowany. W SLD nie dawało się pracować ideowo, tam zawsze były jakieś rafy.

Co się zmieniło, że w 2000 roku zdecydowaliście się poprzeć Kwaśniewskiego?

Uznaliśmy, że bardzo porządnie wypełniał swój mandat w pierwszej kadencji. A prawdę mówiąc, wtedy zapanował duży entuzjazm dla tej kandydatury, mimo że były frakcje jej przeciwne.

Nie woleliście postawić na własnego kandydata?

Po tym jak o 0,25 proc. przegraliśmy wybory parlamentarne w 1997 r., wystawianie własnego kandydata na prezydenta w 2000 roku wydawało nam się poza naszymi możliwościami. Dlatego Aleksander Małachowski, który cieszył się w partii dużym autorytetem, poszedł z gałązką oliwną do Leszka Millera, szefa SLD, i zaproponował mu zakopanie topora wojennego, wystawienie wspólnego kandydata na prezydenta oraz wspólny start w wyborach parlamentarnych w 2001 roku. My zawsze mieliśmy problem z kandydatem na prezydenta. W 1995 roku wystawiliśmy Tadeusza Zielińskiego, rzecznika praw obywatelskich, kandydata spoza naszej partii, mimo że część działaczy chciała nominować Aleksandra Małachowskiego. Wtedy jednak nasz lider Ryszard Bugaj darzył niechęcią Małachowskiego, zatem postawiliśmy na Zielińskiego, co okazało się błędem. Dziesięć lat później jako lider sam popełniłem podobny błąd, stawiając na kandydatkę z zewnątrz, czyli Wandę Nowicką.

Skąd pomysł, żeby na nią postawić?

Wymyślił to Robert Kwiatkowski, gdy SLD rekomendował na prezydenta Magdalenę Ogórek. Jej z całą pewnością nie chcieliśmy popierać. To sympatyczna pani, świetnie prowadziła seminaria u Kwaśniewskiego, ale nie znalazła akceptacji, nawet wśród elektoratu SLD. Niestety, Wanda Nowicka też okazała się nie najlepszym pomysłem. Nie znała naszego programu, co dziennikarze natychmiast wykryli, i nie do końca angażowała się w kampanię. Koniec końców nie udało nam się zebrać podpisów pod jej kandydaturą i jej nie zarejestrowaliśmy.

A dlaczego przyjaźń z SLD nie przetrwała?

Już w 2004 roku przy podziale miejsc w wyborach do europarlamentu jedynkę dostał tylko Adam Gierek, dlatego szkoda, że nie startowaliśmy samodzielnie, bo mielibyśmy większe szanse na zaistnienie w opinii publicznej i wprowadzenie własnych europosłów. Rok później niepotrzebnie startowaliśmy z list SDPL, popierając Marka Borowskiego na prezydenta, który konkurował wówczas z Włodzimierzem Cimoszewiczem, kandydatem SLD. To był błąd.

Za to wasz człowiek Tomasz Nałęcz też nie zachował się fair, bo został szefem kampanii prezydenckiej Borowskiego, a gdy został zgłoszony Włodzimierz Cimoszewicz, to poszedł do jego sztabu.

Dużo wtedy było emocji i oczekiwań związanych z kończącą się kadencją parlamentarną. Większość polityków żyje z pieniędzy od państwa, a gdy już raz te pieniądze dostaną, to sobie nie wyobrażają, że mogliby żyć inaczej. Mogą sobie na wakacje za darmo polecieć samolotem, dostają ryczałt na paliwo, pieniądze na biuro, w którym zatrudniają rodzinę, mają 30 tys. zł rocznie kwoty wolnej od podatku. No, żyć, nie umierać. A ostatnio po raz drugi chcieli podwyższyć koszty swojego funkcjonowania. Dlatego gdy kończy się kadencja, szukają możliwości załapania się na następną. Tak samo było na koniec kadencji 2001–2005, gdy było widać, że lewicowy układ pada, a premier Leszek Miller jest osłabiony po wypadku helikoptera. Wielu ludzi zaczęło się nerwowo rozglądać za nowym miejscem. Panowie marszałkowie Sejmu – bo Borowski siedział w jednym gabinecie, a Nałęcz w drugim – uznali, że jest dobry moment, żeby wodza ominąć. Wymyślili sobie, że na bazie SLD i Unii Pracy zbudują nową partię i pokażą, że na zepsutej, skorumpowanej lewicy jest ruch ozdrowieńczy. Swoje dołożył prezydent Aleksander Kwaśniewski, który wyasygnował na premiera Marka Belkę, polityka nienależącego do SLD, za to sympatyzującego z Partią Demokratyczną, daleką od lewicowych ideałów. W rezultacie tych zabiegów SLD podupadł, Unia Pracy też, prezydentem Polski został Lech Kaczyński i tak się skończyły lewicowe rządy.

Uważa pan, że to, co zrobił Tomasz Nałęcz, było podyktowane chęcią utrzymania się w polityce za wszelką cenę?

Nie. Uważam, że Tomasz Nałęcz był człowiekiem ideowym. Kiedy premier Miller i prezydent Kwaśniewski zdecydowali o wysłaniu polskich wojsk do Iraku, doszło do pierwszego pęknięcia w koalicji SLD-UP. Nasza młodzieżówka domagała się wyjścia z koalicji z Sojuszem i budowy lewicy ideowej. Nałęcz był wtedy w grupie, które ich popierała, ja zresztą też. Niestety, w Radzie Krajowej nie zdobyliśmy większości i pozostaliśmy w koalicji z SLD do końca. Ci, którzy byli ministrami, wiceministrami, nie chcieli porzucać stanowisk. Ale na długie lata tamta decyzja podkopała lewicę.

Ciekawe, czy po tych kłopotach, które miał pan z kandydowaniem na prezydenta w 2020 r., za pięć lat chciałby pan też kandydować?

Dopiero teraz zrobiłbym to świadomie. Po debacie telewizyjnej, w której wystąpiłem, młodzi ludzie zaczęli zakładać moje fankluby, nazywali mnie Berniem Sandersem polskiej lewicy. Do dzisiaj, gdy coś napiszę, młodzi przerabiają moje posty, żeby zwrócić na nie uwagę. Sam jestem zaskoczony ich postawą.

Krótko mówiąc, opłaciło się kandydować na prezydenta nawet przez te kilkanaście dni?

Opłaciło się. Pojawił się klimat do odbudowy lewicy ideowej. Za pięć lat w pełni będę mógł poświęcić się kampanii, jak zawsze, z pomocą rodziny. Co prawda jestem już w wieku emerytalnym, ale w wielu państwach nie sprawia to, że polityk wypada z obiegu. 

—rozmawiała Eliza Olczyk

Waldemar Witkowski Absolwent Politechniki Poznańskiej, w latach 1976–1990 członek PZPR, potem w Unii Pracy, od 2006 r. jej przewodniczący, w latach 2001–2005 wicewojewoda wielkopolski. W pierwszej turze tegorocznych wyborów prezydenckich otrzymał nieco ponad 27 tys. głosów (zajął 10. miejsce). Prezes Spółdzielni Mieszkaniowej im. Cegielskiego w Poznaniu.

Plus Minus: Zdecydował się pan kandydować na prezydenta, nie mając żadnych szans na sukces. Pana partia, Unia Pracy, też jest prawie nieobecna w polityce. Zatem po co to wszystko było?

Niekoncesjonowane przez SLD środowiska lewicowe, uznające, że prawa człowieka, środowisko czy Unia Europejska są wartościami ważniejszymi niż inne, od końca ubiegłego roku namawiały mnie, żebym wystartował w wyborach prezydenckich. Zgodziłem się pod warunkiem, że zbiorą wymagane 100 tys. podpisów, bo to wcale nie jest łatwe.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS