Co się zmieniło, że w 2000 roku zdecydowaliście się poprzeć Kwaśniewskiego?
Uznaliśmy, że bardzo porządnie wypełniał swój mandat w pierwszej kadencji. A prawdę mówiąc, wtedy zapanował duży entuzjazm dla tej kandydatury, mimo że były frakcje jej przeciwne.
Nie woleliście postawić na własnego kandydata?
Po tym jak o 0,25 proc. przegraliśmy wybory parlamentarne w 1997 r., wystawianie własnego kandydata na prezydenta w 2000 roku wydawało nam się poza naszymi możliwościami. Dlatego Aleksander Małachowski, który cieszył się w partii dużym autorytetem, poszedł z gałązką oliwną do Leszka Millera, szefa SLD, i zaproponował mu zakopanie topora wojennego, wystawienie wspólnego kandydata na prezydenta oraz wspólny start w wyborach parlamentarnych w 2001 roku. My zawsze mieliśmy problem z kandydatem na prezydenta. W 1995 roku wystawiliśmy Tadeusza Zielińskiego, rzecznika praw obywatelskich, kandydata spoza naszej partii, mimo że część działaczy chciała nominować Aleksandra Małachowskiego. Wtedy jednak nasz lider Ryszard Bugaj darzył niechęcią Małachowskiego, zatem postawiliśmy na Zielińskiego, co okazało się błędem. Dziesięć lat później jako lider sam popełniłem podobny błąd, stawiając na kandydatkę z zewnątrz, czyli Wandę Nowicką.
Skąd pomysł, żeby na nią postawić?
Wymyślił to Robert Kwiatkowski, gdy SLD rekomendował na prezydenta Magdalenę Ogórek. Jej z całą pewnością nie chcieliśmy popierać. To sympatyczna pani, świetnie prowadziła seminaria u Kwaśniewskiego, ale nie znalazła akceptacji, nawet wśród elektoratu SLD. Niestety, Wanda Nowicka też okazała się nie najlepszym pomysłem. Nie znała naszego programu, co dziennikarze natychmiast wykryli, i nie do końca angażowała się w kampanię. Koniec końców nie udało nam się zebrać podpisów pod jej kandydaturą i jej nie zarejestrowaliśmy.
A dlaczego przyjaźń z SLD nie przetrwała?
Już w 2004 roku przy podziale miejsc w wyborach do europarlamentu jedynkę dostał tylko Adam Gierek, dlatego szkoda, że nie startowaliśmy samodzielnie, bo mielibyśmy większe szanse na zaistnienie w opinii publicznej i wprowadzenie własnych europosłów. Rok później niepotrzebnie startowaliśmy z list SDPL, popierając Marka Borowskiego na prezydenta, który konkurował wówczas z Włodzimierzem Cimoszewiczem, kandydatem SLD. To był błąd.
Za to wasz człowiek Tomasz Nałęcz też nie zachował się fair, bo został szefem kampanii prezydenckiej Borowskiego, a gdy został zgłoszony Włodzimierz Cimoszewicz, to poszedł do jego sztabu.
Dużo wtedy było emocji i oczekiwań związanych z kończącą się kadencją parlamentarną. Większość polityków żyje z pieniędzy od państwa, a gdy już raz te pieniądze dostaną, to sobie nie wyobrażają, że mogliby żyć inaczej. Mogą sobie na wakacje za darmo polecieć samolotem, dostają ryczałt na paliwo, pieniądze na biuro, w którym zatrudniają rodzinę, mają 30 tys. zł rocznie kwoty wolnej od podatku. No, żyć, nie umierać. A ostatnio po raz drugi chcieli podwyższyć koszty swojego funkcjonowania. Dlatego gdy kończy się kadencja, szukają możliwości załapania się na następną. Tak samo było na koniec kadencji 2001–2005, gdy było widać, że lewicowy układ pada, a premier Leszek Miller jest osłabiony po wypadku helikoptera. Wielu ludzi zaczęło się nerwowo rozglądać za nowym miejscem. Panowie marszałkowie Sejmu – bo Borowski siedział w jednym gabinecie, a Nałęcz w drugim – uznali, że jest dobry moment, żeby wodza ominąć. Wymyślili sobie, że na bazie SLD i Unii Pracy zbudują nową partię i pokażą, że na zepsutej, skorumpowanej lewicy jest ruch ozdrowieńczy. Swoje dołożył prezydent Aleksander Kwaśniewski, który wyasygnował na premiera Marka Belkę, polityka nienależącego do SLD, za to sympatyzującego z Partią Demokratyczną, daleką od lewicowych ideałów. W rezultacie tych zabiegów SLD podupadł, Unia Pracy też, prezydentem Polski został Lech Kaczyński i tak się skończyły lewicowe rządy.
Uważa pan, że to, co zrobił Tomasz Nałęcz, było podyktowane chęcią utrzymania się w polityce za wszelką cenę?
Nie. Uważam, że Tomasz Nałęcz był człowiekiem ideowym. Kiedy premier Miller i prezydent Kwaśniewski zdecydowali o wysłaniu polskich wojsk do Iraku, doszło do pierwszego pęknięcia w koalicji SLD-UP. Nasza młodzieżówka domagała się wyjścia z koalicji z Sojuszem i budowy lewicy ideowej. Nałęcz był wtedy w grupie, które ich popierała, ja zresztą też. Niestety, w Radzie Krajowej nie zdobyliśmy większości i pozostaliśmy w koalicji z SLD do końca. Ci, którzy byli ministrami, wiceministrami, nie chcieli porzucać stanowisk. Ale na długie lata tamta decyzja podkopała lewicę.
Ciekawe, czy po tych kłopotach, które miał pan z kandydowaniem na prezydenta w 2020 r., za pięć lat chciałby pan też kandydować?
Dopiero teraz zrobiłbym to świadomie. Po debacie telewizyjnej, w której wystąpiłem, młodzi ludzie zaczęli zakładać moje fankluby, nazywali mnie Berniem Sandersem polskiej lewicy. Do dzisiaj, gdy coś napiszę, młodzi przerabiają moje posty, żeby zwrócić na nie uwagę. Sam jestem zaskoczony ich postawą.
Krótko mówiąc, opłaciło się kandydować na prezydenta nawet przez te kilkanaście dni?
Opłaciło się. Pojawił się klimat do odbudowy lewicy ideowej. Za pięć lat w pełni będę mógł poświęcić się kampanii, jak zawsze, z pomocą rodziny. Co prawda jestem już w wieku emerytalnym, ale w wielu państwach nie sprawia to, że polityk wypada z obiegu.
—rozmawiała Eliza Olczyk
Waldemar Witkowski Absolwent Politechniki Poznańskiej, w latach 1976–1990 członek PZPR, potem w Unii Pracy, od 2006 r. jej przewodniczący, w latach 2001–2005 wicewojewoda wielkopolski. W pierwszej turze tegorocznych wyborów prezydenckich otrzymał nieco ponad 27 tys. głosów (zajął 10. miejsce). Prezes Spółdzielni Mieszkaniowej im. Cegielskiego w Poznaniu.