Cezary Grabarczyk: W polityce ma się więcej wrogów niż przyjaciół

Jeżeli stoi się na straży publicznych pieniędzy, czasem w kontrze do indywidualnych interesów różnych osób i firm, to w pewnym momencie człowiek się zastanawia, czy nie niesie to zagrożenia nie tylko dla niego, ale i dla rodziny. Zdarzały się sytuacje, gdy ktoś nad ranem przysyłał mi esemesa: „Jedziemy po ciebie" - mówi Cezary Grabarczyk, były minister infrastruktury oraz sprawiedliwości.

Publikacja: 11.09.2020 10:00

Cezary Grabarczyk w Sejmie jako minister infrastruktury, z lewej Waldemar Pawlak, szef PSL, wiceprem

Cezary Grabarczyk w Sejmie jako minister infrastruktury, z lewej Waldemar Pawlak, szef PSL, wicepremier, minister gospodarki, z prawej premier Donald Tusk, grudzień 2010 r.

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Plus Minus: Był pan szefem dwóch ministerstw, wicemarszałkiem Sejmu, od wielu lat jest pan posłem. Co było dla pana najbardziej istotne w działalności publicznej?

Może pani nie uwierzy, ale przystąpienie do Unii Europejskiej, które przesądziło o przyszłości Polski. Nawet obecne perturbacje spowodowane rządami PiS tego nie zmienią. Moje pokolenie miało szczęście, że dokonało tego, o czym marzyło wiele innych pokoleń Polaków. Mam też mały powód do satysfakcji, ponieważ dołożyłem swoją cegiełkę do referendum akcesyjnego. Żeby referendum było ważne, frekwencja musiała przekroczyć 50 proc. Rząd zdecydował o dwudniowym referendum, ale wedle ówczesnego prawa nie można było podawać informacji o frekwencji po pierwszym dniu głosowania. Powiedziałem o tym Donaldowi Tuskowi, ówczesnemu liderowi PO, przekonując, że trzeba zmienić prawo. A byliśmy już w trakcie kampanii referendalnej. Na co on powiedział: „to napisz ustawę". Przeciwko przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej twardo walczyła wtedy Liga Polskich Rodzin. Jej ówczesny poseł Bogdan Pęk złożył do tej mojej ustawy 308 poprawek, a w sumie było ich 316.

Dało się złożyć tyle poprawek do ustawy dotyczącej możliwości podawania frekwencji w trakcie referendum?

Najwyraźniej tak. Chodziło o obstrukcję. Jednak przewodniczący sejmowej Komisji Ustawodawczej Ryszard Kalisz z SLD stanął na wysokości zadania i wszystkie poprawki zostały przepracowane w ciągu kilkunastu godzin. Z kolei ówczesny marszałek Sejmu Marek Borowski z SLD nie pozwolił storpedować tej ustawy podczas głosowania. W pierwszym dniu referendum w głosowaniu wzięło udział zaledwie kilkanaście procent obywateli. Dzięki mojej poprawce poszedł komunikat do Polaków i następnego dnia ludzie się zmobilizowali. A mogło być inaczej. Członkostwo w UE mogło nam się wymknąć z rąk.

Taki z pana entuzjasta Unii Europejskiej, a zaczynał pan swoją karierę polityczną w UPR, która nigdy nie była miłośniczką Unii. Skąd się pan wziął w tej partii?

Jako student prawa, a potem prawnik, zaczytywałem się w myślicielach, którzy tworzyli podwaliny współczesnego liberalizmu, i uznałem, że ten nurt polityczny najbardziej odpowiada moim poglądom. Wiedziałem, że na Wybrzeżu działa stowarzyszenie liberałów gdańskich, ale miało stosunkowo mały zasięg i nie miałem z nim żadnych kontaktów. W Łodzi natomiast działała Unia Polityki Realnej, a że czytywałem felietony jej założyciela Janusza Korwin-Mikkego, to namówiłem grupę przyjaciół i przystąpiliśmy w 1990 roku do UPR.

Ale szybko się pan rozstał z tą partią. Dlaczego?

Bo szybko się okazało, że Janusz Korwin-Mikke nie chciał uprawiać polityki polegającej na realnym oddziaływaniu na rzeczywistość. Miał swoją wizję i nie zamierzał zawierać kompromisów. Poza tym rozminęły się nasze poglądy na wybory prezydenckie 1990 roku. Razem z moimi przyjaciółmi uważaliśmy, że rok 1990 to był czas Lecha Wałęsy, bohatera Solidarności, i że to on powinien objąć urząd prezydenta. Tymczasem Korwin-Mikke sam chciał kandydować w tych wyborach. Nie byliśmy w stanie go przekonać do zmiany stanowiska i to doprowadziło do rozłamu. Z UPR odeszła grupa polityków, która założyła Partię Konserwatywno-Liberalną. Zaczęliśmy szukać kontaktu z liberałami gdańskimi, pozyskaliśmy ludzi z dawnego Forum Prawicy Demokratycznej o liberalnych poglądach i wspólnie, wiosną 1991 roku, przystąpiliśmy do Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Od tego czasu nierozerwalnie jestem związany z grupą polityków KLD.

Ciekawe, co pan sądzi o porażce wyborczej KLD w 1993 roku, w wyniku której straciliście reprezentację parlamentarną. Dlaczego do tego doszło?

Rozminęliśmy się z oczekiwaniami Polaków. Prawidłowo diagnozowaliśmy sytuację w Polsce w okresie przemian. Uważaliśmy, że najbardziej palącym problemem jest bezrobocie. Sam obserwowałem to z bliska, bo w Łodzi zapadła się cała branża włókiennicza. Nasze hasło wyborcze w 1993 roku brzmiało „Milion nowych miejsc pracy". Niestety, nie byliśmy w stanie przekonać ludzi, że wiemy, jak to zrobić, by ta praca się pojawiła, i to była główna przyczyna porażki. Publicyści pisali, że konwencja w stylu amerykańskim nie pasowała do ówczesnych realiów, ale moim zdaniem to nie miało aż takiego znaczenia.

Dlaczego ludzie nie wierzyli w waszą sprawczość? Nie przekonał ich rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, jednego z założycieli KLD?

Ten rząd działał niespełna rok i jeszcze wtedy bezrobocie nie rosło tak lawinowo jak w późniejszych czasach. Za kolejnych rządów: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej, dochodziło do wielkich upadłości, w tym m.in. branży włókienniczej. Wtedy zaczęło się sprowadzanie na masową skalę tekstyliów z Chin, Turcji, Tajlandii. Polski towar często był lepszy, ale droższy, a nie było środków na inwestycje, aby w krótkim czasie przestroić polskie zakłady tak, by produkowały taniej.

Co pan myślał, obserwując upadek łódzkiego włókiennictwa?

Staraliśmy się temu zaradzić. KLD był wtedy w koalicji tworzącej rząd Hanny Suchockiej, dlatego razem z Michałem Bonim, wiceministrem pracy, szukaliśmy rozwiązań dla regionu. Bogusław Grabowski, ówczesny wicewojewoda łódzki, przygotował program restrukturyzacji przemysłu w całym województwie. Powstała też fundacja restrukturyzacji regionu łódzkiego. Ale upadek rządu Suchockiej spowodował, że fundacja nie rozwinęła skrzydeł, a SLD, który doszedł do władzy, nie kontynuował naszych pomysłów. Myśmy przede wszystkim chcieli rozwijać przedsiębiorczość w regionie, dlatego szkoliliśmy menedżerów.

Przecież prosta włókniarka nie mogła się przekwalifikować na menedżera.

Oczywiście, że nie, ale na gruzach wielkich zakładów powstawały tysiące małych. Uniontex, w którym w 1987 roku gościliśmy Jana Pawła II, zatrudniał 11 500 pracowników, a w latach 90. po prostu się zapadł. To samo stało się z Poltexem, który zatrudniał ok. 8 tys. ludzi. W miejsce upadłych gigantów powstało ponad 30 tys. drobnych przedsiębiorstw. To są dane z 1999 roku, kiedy sprawowałem urząd wicewojewody łódzkiego i postanowiłem się przyjrzeć temu tematowi. Przedsiębiorczość Polaków, ich zaradność i odwaga spowodowały, że ludzie z upadających zakładów znajdowali pracę w sektorze prywatnym. Zatem myślenie liberałów w Łodzi się sprawdziło.

Po waszej klęsce wyborczej doszło do połączenia liberałów z Unią Demokratyczną. Był pan zwolennikiem tej fuzji?

Nie. Uważałem, że powinniśmy się sprzymierzać z partiami centrowymi czy z prawej strony sceny politycznej, bo w Unii Demokratycznej silny był nurt lewicowy.

Zatem wolał pan flirt z Porozumieniem Centrum, pierwszą partią Jarosława Kaczyńskiego?

Było w niej sporo osób o liberalnych poglądach. Ale na scenie były też inne ugrupowania, z którymi mogliśmy się porozumieć. Jednak z moim myśleniem byłem w partii w mniejszości

i w ten sposób znalazłem się w Unii Wolności. Okazało się, że tam także można znaleźć liberałów. Poza tym Leszek Balcerowicz pilnował liberalnego kierunku przemian, Janusz Lewandowski był cenionym autorytetem, a Donald Tusk został wiceprzewodniczącym partii. To spowodowało, że w początkowym okresie Unii Wolności dobrze się rozumieliśmy. Zawiązały się nawet między nami przyjaźnie, ale nie wszystkie okazały się trwałe. W 1997 roku, gdy powstała koalicja AWS–Unia Wolności, zaczęły odżywać wcześniejsze podziały na UD i KLD. Spory polityczne zyskiwały wymiar sporów personalnych.

A te podziały odżyły dlatego, że byliście partią współrządzącą i każdy chciał zdobyć jakieś stanowisko, jakiś kąsek dla siebie?

Do pewnego stopnia tak, ale główny problem polegał na tym, że my, liberałowie, zawsze byliśmy w Unii Wolności w mniejszości, co sprawiało, że koledzy z dawnej UD pomijali nas w kwestiach programowych.

W rezultacie po stronie liberalnej pojawiło się myślenie, że zostaliśmy wykorzystani. Stąd się wziął pomysł, żeby zbudować coś swojego, czyli projekt. Ten nowy projekt, Platformę Obywatelską, zaproponowało później trzech tenorów.

Zanim jednak do tego doszło, dostał pan stanowisko w Urzędzie Zamówień Publicznych.

Rzeczywiście pojawiło się zapotrzebowanie na prawnika do Urzędu Zamówień Publicznych. Zostałem zarekomendowany Leszkowi Balcerowiczowi. Wtedy pierwszy raz odkryłem, co to jest zawodowa polityka. Zadzwonił do mnie Balcerowicz i powiedział: „Nie może pan zostać wiceszefem Urzędu Zamówień Publicznych, bo był pan majorem WSI". Zdębiałem, bo przecież z WSI nie miałem nic wspólnego. Poprosiłem premiera Balcerowicza, żeby wyjaśnił tę sprawę, bo jestem adwokatem i nie może do mnie przylgnąć taki zarzut. Po dwóch miesiącach nominację otrzymałem, a premier Jerzy Buzek osobiście mnie przeprosił. Prezesem Urzędu był Marian Lemke, który dostał od premiera Buzka zadanie przygotowania rozwiązań tożsamych z przepisami unijnymi. Chodziło o to, żeby wydawanie publicznych pieniędzy było określone przepisami zgodnymi z przepisami europejskimi, co pozwoliłoby przygotować polskie firmy do konkurencji na europejskich rynkach

Dlaczego pan odszedł z tego stanowiska? Bo rok później został pan wicewojewodą łódzkim.

To był właśnie efekt wewnętrznych napięć w UW. Po reformie administracyjnej, w wyniku której powstało nowe województwo łódzkie, w Unii Wolności doszło do sporu personalnego między liberałami a UD-kami i odwołany został wicewojewoda. Potrzebny był kompromisowy kandydat i okazało się, że ja nim jestem. Jako wicewojewoda odpowiadałem za przygotowanie inwestycji drogowych w województwie. Chyba skutecznie, bo jeszcze przy starych przepisach wykupiliśmy od rolników 99 proc. gruntów niezbędnych do budowy autostrady A2 między Koninem a Strykowem. Wykorzystał to później rząd Leszka Millera przy budowie autostrady. Poza tym poznałem wtedy dobrze region, wójtów, burmistrzów. W efekcie zostałem zawodowym politykiem.

Ale miał pan swój udział w powstaniu Platformy Obywatelskiej.

To prawda. Także ja namawiałem Donalda Tuska, żeby kandydował na szefa Unii Wolności podczas pamiętnego kongresu, po którym doszło do rozłamu w partii. Zdobył 40 proc. poparcia, ale prawie wszyscy kandydaci KLD przepadli w wyborach do władz partii. Do Rady zostali wybrani tylko Donald Tusk i Jacek Merkel. To spowodowało, że formuła, w której funkcjonowaliśmy, praktycznie została wyczerpana. Grupa posłów odeszła z Unii Wolności, a potem Maciej Płażyński wyznaczył mnie do tworzenia struktur PO w okręgu sieradzkim. To był ciekawy czas. Ludzie z różnych środowisk do nas przystępowali, jednoczyliśmy siły i okazało się to na tyle skuteczne, że mogliśmy forsować swoje rozwiązania w parlamencie. Druga rewolucja samorządowa związana z bezpośrednimi wyborami wójtów, burmistrzów i prezydentów miast była efektem naszego projektu ustawy, mimo że rządził SLD, bo w tamtych czasach przyjmowano projekty opozycji. Projekt firmowali posłowie Waldy Dzikowski i Andrzej Czerwiński.

W SLD niektórzy do dzisiaj plują sobie w brodę z tego powodu.

To niech sobie pomyślą, czy przypadkiem samorządy już dawno nie zostałyby zdławione przez PiS, gdyby nie te bezpośrednie wybory.

W pierwszym rządzie Donalda Tuska został pan ministrem infrastruktury, choć przygotowywał się pan raczej do kierowania ministerstwem sprawiedliwości.

Byłem przez pół kadencji przewodniczącym sejmowej Komisji Kodyfikacyjnej, a za pierwszych rządów Zbigniewa Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości kierowałem Komisją Sprawiedliwości. Po samobójczej śmierci Barbary Blidy mówiłem o krwi na rękach IV RP. Występowałem skutecznie w Trybunale Konstytucyjnym, zaskarżając bankową komisję śledczą, i ratowałem wójtów, burmistrzów oraz prezydentów miast przed wygaszaniem mandatów pod pretekstem spóźnień w składaniu oświadczeń majątkowych. Ale przecież pracowałem też w Urzędzie Zamówień Publicznych i z bliska obserwowałem system, który stanowił barierę w rozwijaniu inwestycji kolejowych i drogowych. Jako wicewojewoda byłem odpowiedzialny za inwestycje infrastrukturalne. Gdy premier zaproponował mi Ministerstwo Infrastruktury, powiedziałem, że zrobię, co potrafię.

Ale kroczył pan od kryzysu do kryzysu. Jednym z najgłośniejszych był paraliż na kolei w związku z brakiem nowego rozkładu jazdy PKP.

Wszyscy wiedzą, że rozkładu jazdy nie tworzy minister infrastruktury. Zwrotów akcji w moim urzędowaniu rzeczywiście było sporo, ale nikt nie podważy naszych dokonań, gdy chodzi o stworzenie systemu prawnego, który zadecydował o przyspieszeniu inwestycji drogowych. Byliśmy wtedy pod gigantyczną presją – po pierwsze, uzyskaliśmy dostęp do ogromnych środków unijnych, po drugie, toczyły się przygotowania do Euro 2012, ale też wówczas cały świat popadł w kryzys finansowy, z którego Polska wyszła obronną ręką właśnie dzięki inwestycjom liniowym. Zaproponowaliśmy zmianę systemu finansowania inwestycji drogowych. Od 2009 roku budowa dróg zaczęła być finansowana z Krajowego Funduszu Drogowego, a nie z budżetu. To był pomysł mojej zastępczyni Patrycji Wolińskiej-Bartkiewicz, która odpowiadała za środki europejskie. Przyszła do mnie jesienią 2008 roku z informacją, że nie otrzymujemy pieniędzy z Ministerstwa Finansów na czas, żeby płacić wykonawcom, co powodowało kłopoty z płynnością. I przedstawiła mi pomysł na uelastycznienie systemu płatności. Powiedziałem: Patrycjo, przygotuj projekt ustawy. Gdy w 2009 roku Donald Tusk zapowiedział, że musi znaleźć 20 mld zł oszczędności w budżecie ministerstw, oddałem wszystko, co miałem w budżecie na drogi, czyli 10 mld zł, ale w zamian zdobyliśmy nowe źródło finansowania budowy dróg. W tamtym roku Krajowy Fundusz Drogowy wydał 14 mld zł na budowę dróg, czyli więcej, niż oddałem.

A skąd Krajowy Fundusz Drogowy wziął te 14 mld zł?

Z emisji obligacji i kredytów z Europejskiego Banku Inwestycyjnego. To był majstersztyk. Za moich rządów w Ministerstwie Infrastruktury tylko w 2011 roku wydaliśmy łącznie 27 mld zł na drogi. Nikt już nigdy tyle nie wydał w ciągu jednego roku.

A czy to nie za czasów waszego rządu mali podwykonawcy zatrudnieni przy budowie autostrad masowo bankrutowali?

Budownictwo drogowe było jedną z nielicznych branż, które się rozwijały mimo kryzysu światowego. Wielu przedsiębiorców poszukiwało szansy dla siebie, wchodząc w branżę budowlaną. Powstało wiele małych firm i nie wszystkie dawały sobie radę w relacjach z generalnymi wykonawcami. Problem został przez nas zdiagnozowany i ograniczony już za rządów ministra Sławomira Nowaka. Przyjęliśmy ustawę o gwarancjach płatności.

Media krytykowały pana za to, że mapa wybudowanych dróg była dużo skromniejsza niż wasze zamierzenia ogłoszone w kampanii wyborczej 2007 roku. Zapowiedzi były na wyrost?

Nie z mojej winy tak się stało. Gdy objąłem urząd, okazało się, że zapowiedzi moich poprzedników były na wyrost. To oni przyjęli program budowy dróg. Nie było pieniędzy na inwestycje, które ogłosili. Na dodatek Polska była w konflikcie z Komisją Europejską o obwodnicę Augustowa planowaną przez dolinę rzeki Rospudy. Obwodnica Wyszkowa, która była w trakcie realizacji, miała zablokowane finansowanie europejskie, ponieważ wycinkę drzew pod tę inwestycję przeprowadzono w okresie lęgowym. Na autostradzie A4 odcinek Zgorzelec–Krzyżowa został zrealizowany bez inwentaryzacji środowiskowej, co znowu groziło zablokowaniem pieniędzy. Wyprostowaliśmy te sprawy poprzez uchwalenie ustaw środowiskowych, ale realizacja naszych planów się opóźniła.

Opozycja trzy razy próbowała pana odwołać ze stanowiska ministra infrastruktury. Chyba najczęściej ze wszystkich ministrów.

Nie mnie jednego. Jan Vincent Rostowski miał tyle samo wniosków o wotum nieufności. (śmiech) Uważam, że przeciwko mnie uruchomiono czarny PR. Gdy na stole leży 150 mld zł, to różne demony się odzywają. Moja rodzina otwierała gazetę i czytała: „Grabarczyk, na twoich drogach giną ludzie", i cała strona była zapełniona nazwiskami ofiar wypadków, choć to za moich czasów po raz pierwszy spadła liczba ofiar śmiertelnych na drogach. I to prawie o połowę.

Skąd ten czarny PR?

Działałem w interesie publicznym, ale indywidualne interesy na tym cierpiały. Za moich czasów został wypowiedziany aneks, na podstawie którego na autostrady prywatne były wpuszczane bez opłat samochody z wykupionymi winietami. W efekcie mojego działania do budżetu państwa wróciło ok. 1 mld zł z odsetkami. Minister, który uszczelnia system poboru opłat, ma więcej wrogów niż przyjaciół. Ale to dzięki temu systemowi mamy w funduszu na drogi ok. 16 mld zł, za co można by wybudować autostradę ze Śląska do Grudziądza. To ja zdecydowałem też o zakupie Pendolino. Postępowanie przetargowe było przygotowane jeszcze przez mojego poprzednika i do pierwszego etapu przystąpiło sześć podmiotów, cztery zakwalifikowały się do drugiego etapu, ale ostatecznie ofertę złożyła tylko jedna firma, oferująca Pendolino. Dlatego jedyne pytanie brzmiało – czy robimy na kolei skok cywilizacyjny w XXI wiek czy nie? Zdecydowaliśmy, że tak, ale być może inni oferenci liczyli na unieważnienie przetargu i nie byli zachwyceni moją decyzją. Chodziło przecież o ogromne pieniądze.

A jak to było z tym pistoletem, o który ma pan sprawę w sądzie?

Sprawa nie dotyczy pistoletu, tylko egzaminu uprawniającego do posiadania broni. Ja ten egzamin odbyłem, nawet dwukrotnie. Prawa nie złamałem. Co ważne, niezależna prokuratura badała tę sprawę i ją umorzyła. Wznowiła ją prokuratura ministra Ziobry, który musiał pamiętać chociażby moje oświadczenie w sprawie samobójstwa Blidy.

Po co w ogóle była panu ta broń?

Jeżeli stoi się na straży publicznych pieniędzy, czasem w kontrze do indywidualnych interesów różnych osób i firm, to w pewnym momencie człowiek się zastanawia, czy nie niesie to zagrożenia nie tylko dla niego, ale i dla rodziny. Zdarzały się sytuacje, gdy ktoś nad ranem przysyłał mi esemesa: „Jedziemy po ciebie". Ale były też inne sytuacje potwierdzające zagrożenie. Znajomy powiedział mi: „Nie możesz tego lekceważyć". To dlatego przystąpiłem do egzaminu. Nie żałuję, że byłem ministrem. To jest służba, choć czasami płaci się wysoką cenę. Dalej jestem aktywny publicznie, bo jest jeszcze sporo rzeczy do zrobienia w Polsce. Trzeba zmierzyć się z problemem pandemii Covid-19 w transporcie, pomóc kolei rozwinąć skrzydła w XXI wieku, dokończyć budowę dróg ekspresowych – S12, S74, S14... To tematy ważne dla gospodarki, ale przede wszystkim dla przyszłych pokoleń. 

Cezary Grabarczyk Był zastępcą prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, wicewojewodą łódzkim. Od 2001 poseł na Sejm, w latach 2007–2011 minister infrastruktury, w latach 2014–2015 minister sprawiedliwości. Były wiceprzewodniczący PO (2013–2016)

Plus Minus: Był pan szefem dwóch ministerstw, wicemarszałkiem Sejmu, od wielu lat jest pan posłem. Co było dla pana najbardziej istotne w działalności publicznej?

Może pani nie uwierzy, ale przystąpienie do Unii Europejskiej, które przesądziło o przyszłości Polski. Nawet obecne perturbacje spowodowane rządami PiS tego nie zmienią. Moje pokolenie miało szczęście, że dokonało tego, o czym marzyło wiele innych pokoleń Polaków. Mam też mały powód do satysfakcji, ponieważ dołożyłem swoją cegiełkę do referendum akcesyjnego. Żeby referendum było ważne, frekwencja musiała przekroczyć 50 proc. Rząd zdecydował o dwudniowym referendum, ale wedle ówczesnego prawa nie można było podawać informacji o frekwencji po pierwszym dniu głosowania. Powiedziałem o tym Donaldowi Tuskowi, ówczesnemu liderowi PO, przekonując, że trzeba zmienić prawo. A byliśmy już w trakcie kampanii referendalnej. Na co on powiedział: „to napisz ustawę". Przeciwko przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej twardo walczyła wtedy Liga Polskich Rodzin. Jej ówczesny poseł Bogdan Pęk złożył do tej mojej ustawy 308 poprawek, a w sumie było ich 316.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich