Nie ma alternatyw dla demokracji liberalnej

Czy brak teoretycznej alternatywy dla liberalnej demokracji czyni ją lepszą, trwalszą, bardziej odporną na wstrząsy? Niestety, wręcz przeciwnie. System, w którym żyjemy, ewoluuje w tempie i kierunku każących powątpiewać, czy jeszcze leci z nami pilot.

Publikacja: 11.09.2020 18:00

Nie ma alternatyw dla demokracji liberalnej

Foto: AdobeStock

O sytuacji, w jakiej znalazła się współczesna liberalna demokracja, mówi się najczęściej, że to kryzys. Niektórzy dodają, że głęboki. Słowa „upadek" używa się znacznie oszczędniej. Pewnie w nadziei, że z obecnego stanu system zdoła wyciągnąć się za włosy. Krytyka liberalnej demokracji, zwłaszcza w jej obecnym stanie, to zadanie stosunkowo łatwe, ponieważ ilość genetycznych obciążeń tego systemu, wielokrotnie zdefiniowanych i opisanych, w miarę upływu czasu daje o sobie znać coraz dotkliwiej. Pytaniem: no dobrze, ale co w zamian, kończą się w zasadzie wszystkie spory pomiędzy zwolennikami a krytykami liberalnej demokracji – z nieodłączną podpórką demokratów w postaci cytatu z Winstona Churchilla o usprawiedliwieniu złej demokracji tym, że nic lepszego do tej pory nie wynaleziono, na czele.

Jan Tokarski to jeden z moich ulubionych autorów „Plusa Minusa". Jego wnikliwe, inspirujące, systemowe analizy czytam z dużym zainteresowaniem. Kiedy zatem i on w artykule „Rozwód z liberalizmem na trzy sposoby" („Plus Minus" z 4–5 lipca 2020 r.) zadaje pytanie o systemową alternatywę, to ja, jako człowiek słabego demokratycznego wyznania, czuję się wywołany do tablicy. Jan Tokarski pisze tak: „Wszystkim tym, którzy uważają ją (liberalną demokrację – przyp. mój) za ustrój popsuty lub archaiczny, nieprzystosowany do wyzwań współczesności, chciałbym postawić następujące pytanie: co proponujecie w zamian? Jaki model wydaje się wam lepszy nie tylko w teorii (papier przyjmie wszystko), ale również w praktyce? Na jakie historyczne przykłady chcielibyście się powołać? Z jakich wzorców czerpać?".

Jestem przekonany, że publiczne rzucenie takiego wyzwania to ze strony Jana Tokarskiego raczej intelektualna prowokacja niż oczekiwanie klarownej alternatywy w świecie idei.

Wiara ludu

Odrębną sprawą jest kwestia sensowności czy wręcz szkodliwości budowania teoretycznych modeli ustrojowych. Przywołany przez Jana Tokarskiego Karol Marks jako przykład ustrojowej alternatywy raczej nie zachęca do naśladowania. Upadki cywilizacji czy destrukcja systemów politycznych to procesy skomplikowane, długotrwałe i trudno przewidywalne, o czym najlepiej świadczy sztandarowy przykład upadku starożytnego Rzymu. Dlatego ich utopijne, papierowe alternatywy zwykle, i na szczęście, pozostają w dziejowych archiwach albo (zastosowane w praktyce) są źródłem zbiorowych tragedii.

Nie oznacza to, że pokusa ustrojowego modelowania rzeczywistości zanikła. Jeśli brakuje – jak to ujął Jan Tokarski – „ideowych fundamentów długo wyczekiwanej ustrojowej alternatywy", to z zupełnie innego powodu. Otóż każdy model realny, czyli odpowiadający kryterium praktyczności, musiałby się zmieścić w paradygmacie masowości obecnego systemu, w pojęciu ludu jako suwerena i powszechności głosowania, a to oznacza jedynie korektę systemu, a nie nową, wielką ustrojową alternatywę. Inne teoretyczne systemy, wychodzące poza powyższą logikę (lub brak logiki), łatwo ośmieszyć jako odbiegające od dzisiejszej realnej rzeczywistości. Nikołaj Bierdiajew ujął to w ten sposób: „Ustrój społeczny określa wiara ludu. Formy władzy państwowej padają, kiedy pada wiara ludu, kiedy nie ma już sankcji władzy w świadomości ludu". Mówiąc inaczej, dopóki lud wierzy w demokrację (cokolwiek to znaczy), wszelkie realne alternatywy obracają się w zaklętym kole braku poważnych alternatyw.

Warto w tym miejscu odwołać się do osadzonego w dzisiejszych realiach systemowych prof. Ryszarda Legutki. W doskonałej książce „Triumf człowieka pospolitego" Legutko pisze tak: „Liberalni demokraci mają więc sporo racji, kiedy ciągle sugerują, że świat doszedł do końca i że dalej, o ile ma być dobrze, może być tylko tak samo (...). Wszystko to jednak będą kolejne odsłony tego samego finalnego rozdziału długiej opowieści, która historycznie zaczęła się we wczesnej nowożytności, lecz która przecież miała swoją bogatą »Vorgeschichte«. W rozdziale tym wypełnia się to, co planowano w socjalizmie, lecz co się ku niezmiernemu żalowi socjalistów nie udało, a mianowicie upodobnienie człowieka do ustroju i ustroju do człowieka. (...). O zmianie realnej będzie można mówić dopiero wtedy, kiedy dotychczasowy pogląd na człowieka wyczerpie swoją nośność i zostanie uznany za nieadekwatny".

Owo upodobnienie człowieka do ustroju i ustroju do człowieka to klucz do zrozumienia, dlaczego zaniechano prób budowania alternatywnych teorii systemowych. To nie tylko poczucie braku sensu takich działań, ale także – wracając do Legutki – „zabobonny lęk przed opuszczeniem bezpiecznych terytoriów liberalno-demokratycznej ortodoksji".

Równość po nowemu

Czy powyższy wywód nie jest unikiem wobec wyzwania rzuconego przez Jana Tokarskiego? Bynajmniej. To przecież tylko realizm, którego Tokarski tak oczekuje. Czy brak teoretycznej alternatywy dla liberalnej demokracji czyni ją lepszą, trwalszą, bardziej odporną na wstrząsy? Niestety, wręcz przeciwnie. Wewnętrzne sprzeczności wynikające z ustrojowej hybrydy liberalnej wolności z demokratyczną równością dają o sobie znać coraz dotkliwiej. Jeśli Stalin mówił o nasilaniu się walki klasowej w miarę rozwoju socjalizmu, to dzisiaj mamy do czynienia z nasilaniem się walki o równość w miarę rozwoju demokracji. Ideologizacja równości, dawniej pojmowanej jedynie jako równość wobec prawa, zmienia społeczne fundamenty państwa i odbiera podstawowe wolności, zastępując je eufemizmem poprawności politycznej.

Jan Tokarski pisze, że „liberalna demokracja wymaga wysokiej kultury politycznej, wiarygodnych elit, obywatelskiego zaangażowania". To wszystko prawda. Wymaga, ale z drugiej strony je niszczy, bo taka jest jej natura aksjologicznego pasożyta, który żeruje na zastanych, tzw. twardych wartościach, a jednocześnie jest sprawną maszynką laicyzacji społeczeństw za pomocą chwytliwej idei oddzielenia Kościoła od państwa.

Jak długo da się z tym wszystkim żyć? Nie wiadomo. Ale brak wielkich ustrojowych wizjonerów niczego tu nie zmienia. Czy się to komu podoba czy nie, system, w którym żyjemy, pod wpływem zarówno czynników wewnętrznych, jak i zewnętrznych, ewoluuje w tempie i kierunku, które każą powątpiewać, czy jeszcze leci z nami pilot.

Jeden z takich kierunków ewolucji (albo raczej rewolucji) przedstawił w swoim artykule sam Jan Tokarski. Trafnie nazywając to, co się dzieje na Węgrzech, a po części i w Polsce, demokratyczną dyktaturą, sam zdefiniował nową rzeczywistość ustrojową. Jej podstawowym filarem jest odwrócenie dotychczasowego porządku opartego na pierwszeństwie władzy prawa nad wolą ludu na biegunowo odwrotny system ludowładczy, którego wolę interpretuje i wyraża rządząca partia.

Czy nie jest to nowa, rodząca się na naszych oczach, propozycja ustrojowa? Jest, choć nie spełnia jednego postawionego przez Jana Tokarskiego warunku: nie jest to rozwiązanie lepsze. Zaproponowany przez Viktora Orbána oraz Jarosława Kaczyńskiego ustrojowy fikołek to rozwiązanie polegające na minimalizacji czynnika liberalnego, którego istotą jest kontrola poczynań władzy, i maksymalizacji demokracji rozumianej jako rządy większości.

Straszenie dyktaturą Kaczyńskiego to oczywiście przejaw histerii. Marzenia o dyktaturze – nawet gdyby takowe się pojawiły – przerastają możliwości otoczenia prezesa PiS pod każdym względem. Jednak nowy ustrojowy szlak został wyznaczony. A skoro „lud pragnie dobra, którego często nie potrafi dostrzec", to pokusa, aby to zrobić za niego, będzie rosła. Problem w tym, że demokracja (w przeciwieństwie do liberalizmu) samodzielnie istnieć nie jest zdolna. Nieuchronnie ewoluuje w kierunku demokratycznej dyktatury, a to tylko ustrojowy przystanek na drodze do demokracji totalitarnej.

Inny scenariusz, mogący rozgonić wszystkie harcujące w ramach systemu myszy, to ostateczne zniszczenie wolności gospodarczej. Wtedy dzisiejsze państwa liberalnej demokracji staną się – parafrazując amerykańskiego pisarza Saula Bellowa – „jak wymarłe miasto, do którego każdy może się wprowadzić i obwołać szeryfem". Jeżeli trudno to sobie komuś wyobrazić, niech spróbuje swoich sił w biznesie. Wtedy z pierwszego rzędu zobaczy skutki rosnących apetytów biurokracji na władzę i polityków na korupcję wyborczego rozdawnictwa. Jeśli to podcinanie gałęzi, na której tak naprawdę wisi cała sympatia ludu do demokracji, będzie trwało, to koniec historii liberalnej demokracji może wyznaczyć upadek wiary w sens podejmowania gospodarczego ryzyka.

Konstytucja na ratunek

Jak wspomniałem na początku, nie należę do szczególnych entuzjastów liberalnej demokracji. Co nie znaczy, że nie dostrzegam zalet tego systemu i wciąż drzemiących w nim możliwości. Ale skala zepsucia, jaka się dokonała za sprawą demokratycznych polityków, rodzi zwątpienie w możliwości naprawy.

Odkładając na bok marzenie o wielkich ustrojowych projektach, powinniśmy się skupić na tym co możliwe, aby postawić obecny system z głowy na nogi. Tylko tyle i aż tyle. Amerykanie ze swojej ustrojowo liberalnej konstytucji, w której, na marginesie, nie ma ani słowa o demokracji, uczynili niedościgły symbol jednoczący naród. Treścią naszej raz w roku dumnie świętowanej Konstytucji 3 maja jest przypomnienie, że była druga po amerykańskiej i spór o właściwy kolor czerwieni narodowej flagi. Zawartością nikt się nie zajmuje. Podobnie jak kwestią dziś najważniejszą dla Polski: koniecznymi zmianami w obecnie obowiązującej ustawie zasadniczej.

Dlaczego łączę te dwie kwestie? Z dwóch powodów: po pierwsze, to jedyny sposób, aby zmienionej konstytucji nadać jednoczącą historycznie symbolikę. Po drugie, bo treść Konstytucji 3 maja jest gotową ustrojową inspiracją dla odnowy obecnej Rzeczypospolitej. Ta inspiracja dotyczy powrotu do korzeni liberalnej demokracji, której istotą był rząd mieszany: monarchiczno-arystokratyczno-demokratyczny. Dzisiejsze instytucje państwa: prezydent, Senat i Sejm, to echo dawnego rządu mieszanego, odzwierciedlającego naturalną społeczną hierarchię. Wystarczy nadać tym instytucjom dawny republikański sens, który pozwoliłby na zatrzymanie głównej choroby i przekleństwa polskiej demokracji, jaką jest pozakonstytucyjna, rosnąca władza partii politycznych.

Polska ustawa zasadnicza to ustrojowe sito, którego dysfunkcyjność jako strażnika liberalnej demokracji w sposób praktyczny obnażyła partia Jarosława Kaczyńskiego.

Duch partyjniactwa to nieodłączny towarzysz demokracji. Im potężniejszy, tym bardziej konkurencyjny dla rządów prawa i równowagi władz. Partie, o których konstytucja mówi tylko tyle, że „wpływają metodami demokratycznymi na kształtowanie polityki państwa", w praktyce są pasem transmisyjnym łączącym Sejm, Senat i urząd prezydenta. Aby te najważniejsze instytucje państwa odzyskały właściwy sens i systemowe znaczenie, należy go przerwać w trzech miejscach: we władzy wykonawczej – przekazując ją pod zwierzchnictwo prezydenta, w Senacie – poprzez kurialno-kooptacyjny system wyborów, i w urzędzie prezydenta – zabezpieczając suwerenność od partii politycznych możliwie długą kadencją.

To tylko jeden z kilku ważnych do załatwienia problemów ustrojowych naszego państwa. Środowisko, które reprezentuję, przygotowało trzy lata temu własny projekt zmian ustawy zasadniczej (który mam nadzieję przekazać panu Tokarskiemu). Propozycje te zostały przedstawione w Olsztynie w ramach cyklu debat „Wspólnie o konstytucji", które były organizowane z inicjatywy Kancelarii Prezydenta RP, w Olsztynie przy współudziale naszej fundacji, oraz wydane w formie broszury „ Konstytucja na czasie, czas na konstytucję". Uczyniliśmy to w przeświadczeniu, że praca nad zmienioną konstytucją to najpilniejsza narodowa potrzeba. I zarazem bez większej nadziei, że ktokolwiek tym się zainteresuje. Bynajmniej nie z powodu merytorycznej zawartości. Każda próba rozmowy o zmianach w konstytucji napotyka argument o braku momentu konstytucyjnego. O jego zaistnieniu zdecydują oczywiście główne partie polityczne, z których jedna, pod hasłem przestrzegania konstytucji, używa jej jako pałki na politycznego przeciwnika, zaś dla drugiej jakiekolwiek niezależne inicjatywy, zwłaszcza dotyczące instytucji państwa, to polityczny sabotaż. O czym boleśnie przekonał się prezydent Andrzej Duda, gdy siła jego dobrych, niekonsultowanych z partią chęci zderzyła się z walcem partyjnych interesów.

Bardziej przygnębia fakt, że ten sam prezydent w swoim wystąpieniu przed Zgromadzeniem Narodowym wśród najważniejszych dla niego spraw, które dotyczą nas wszystkich, całego narodu, zmian w konstytucji nie odważył się poruszyć. Jeszcze bardziej martwi to, że żadna z partii komentujących wystąpienie prezydenta nie zechciała tego braku dostrzec.

Co po rozwodzie

Jeśli propozycje ustrojowych korekt wydają się Janowi Tokarskiemu zbyt minimalistyczne, to chciałbym przypomnieć, że narodzin liberalnej demokracji także nie poprzedziło napisanie teoretycznego gotowca. Jest ona rezultatem egzotycznego ideowo sojuszu, jaki zawarli w połowie XIX wieku dotychczasowi konkurenci: liberałowie i demokraci, w obliczu narastającego zagrożenia ze strony rosnących w siłę socjalistów.

Dzięki temu małżeństwu z rozsądku po tysiącach lat potępienia demokracja powróciła na arenę dziejów. Jest to konstrukcja nad wyraz konwulsywna i krucha, o czym świadczą nie tylko przykłady Węgier czy Polski. Rozwód liberalizmu z demokracją odbywa się na różne sposoby w prawie wszystkich demokracjach europejskich. Tam ucieczka od liberalizmu w kierunku demokratycznego populizmu rozpoczęła się jeszcze w czasie, gdy my tkwiliśmy w objęciach poprzedniego systemu.

Jan Tokarski nazwał to przejściem ze stanu liberalnej demokracji w stan demokratycznej dyktatury, choć może precyzyjniejszy będzie termin demokracja antyliberalna. Do demokracji liberalnej ma się ona tak jak krzesło do krzesła elektrycznego. Można to nazywać kryzysem. Ale jeśli erozja czynnika liberalnego będzie się pogłębiała, to powrót na bezpieczne krzesło własnymi siłami będzie niemożliwy. Wtedy z pewnością znajdą się „barbarzyńcy", nasi lub obcy, którzy po swojemu wszystko posprzątają. Bez nowego Karola Marksa. 

Bogdan Bachmura jest politologiem, prezesem Fundacji Debata, wydawcy miesięcznika „Debata"

O sytuacji, w jakiej znalazła się współczesna liberalna demokracja, mówi się najczęściej, że to kryzys. Niektórzy dodają, że głęboki. Słowa „upadek" używa się znacznie oszczędniej. Pewnie w nadziei, że z obecnego stanu system zdoła wyciągnąć się za włosy. Krytyka liberalnej demokracji, zwłaszcza w jej obecnym stanie, to zadanie stosunkowo łatwe, ponieważ ilość genetycznych obciążeń tego systemu, wielokrotnie zdefiniowanych i opisanych, w miarę upływu czasu daje o sobie znać coraz dotkliwiej. Pytaniem: no dobrze, ale co w zamian, kończą się w zasadzie wszystkie spory pomiędzy zwolennikami a krytykami liberalnej demokracji – z nieodłączną podpórką demokratów w postaci cytatu z Winstona Churchilla o usprawiedliwieniu złej demokracji tym, że nic lepszego do tej pory nie wynaleziono, na czele.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni