I tak z reakcji wynikało, że polscy konserwatyści czy szerzej prawicowcy naprawdę wierzą w to, że ambasador USA w kwestii postulatów LGBT prezentuje wyłącznie samą siebie, bo przecież Donald Trump jest porządnym konserwatystą, i gdy tylko dowie się o tym, co ona wygaduje, natychmiast ją odwoła. Jeśli zaś jeszcze tego nie zrobił, to zapewne dlatego, że jakieś straszliwe lobby mu to uniemożliwia. W rzeczywistości w kwestiach postulatów LGBTQ+ Donald Trump, nawet jeśli jest nieco ostrożniejszy niż Joe Biden (o innych demokratach nie wspominając), ma generalnie poglądy nazywane w Polsce liberalnymi. Ambasady Stanów Zjednoczonych za jego prezydentury obchodziły miesiące dumy gejowskiej, a on sam jest reklamowany przez niektórych działaczy środowisk LGBTQ+ jako najbardziej progejowski prezydent w historii USA. I nic nie wskazuje na to, by tylko udawał takie poglądy. One są po prostu jego. Nic w tym zresztą zaskakującego, bo takie same lub nawet bardziej radykalne poglądy wyznaje rzesza polityków Partii Republikańskiej, a ta sfera została w polityce amerykańskiej wypchnięta z przestrzeni sporu i zaakceptowana. Oczywiście, istnieją po prawej stronie środowiska, które nie podzielają owego stanowiska, ale są one już w tej chwili w mniejszości. Populiści prawicowi, chadecy, a nawet konserwatyści na Zachodzie w większości prezentują identyczne z Trumpem opinie, i czy się nam to podoba, czy nie, powinniśmy o tym pamiętać.




Dziwi mnie także zaskoczenie stylem pani ambasador. Tak się bowiem składa, że jest to styl, którego nauczyła się ona od samego prezydenta (a przynajmniej może z nim w tej materii konkurować). Wystarczy poczytać jego tweety albo wywiady, żeby zobaczyć, że Georgette Mosbacher ma dobrego nauczyciela. On także nie przejmuje się dyplomacją, poucza wszystkich i każdego i niespecjalnie liczy się z emocjami innych. Wie, że ma rację, i nie waha się tą wiedzą podzielić ze światem. Ambasador w Polsce zachowuje się tak samo. Można się też denerwować i oskarżać, że to wszystko przez Trumpa, ale wystarczy poczytać, jak zachowywali się ambasadorzy amerykańscy w Gwatemali czy Grecji, żeby zrozumieć, że to także nic nowego (jeśli komuś nie chce się szukać, polecam świetną książkę Maria Vargasa Llosy „Burzliwe czasy", tam wszystko jest znakomicie opisane). Już stary Kohelet wiedział, że w istocie nie ma nic nowego pod słońcem.

Jeśli zaś coś mnie w tej sprawie smuci, to fakt, że jeśli się czegoś nie wie, jeśli żyje się złudzeniami, to nie da się wyciągać z owej niewiedzy dobrych wniosków czy formułować dobrych strategii. Jeśli ktoś naprawdę wierzy, że w kwestii obrony obecnego w Polsce modelu rodziny czy sprzeciwu wobec tzw. równości małżeńskiej może szukać pomocy u Trumpa, to zwyczajnie musi się przeliczyć. Warto też sobie uświadamiać, że w tej sprawie w Europie możemy liczyć tylko na państwa Międzymorza (a i to nie wszystkie), i zacząć budować w końce realną strategię wspólnej obrony bliskich nam wartości. I na koniec, bo to też ważne – jeśli chce się prowadzić politykę w kontrze do wszystkich, to nie należy prowokować silniejszych, a także błędami czy zwyczajnym nierównym traktowaniem tych, których obecnie świat broni najbardziej, wystawiać się na ataki. To podstawy politycznego realizmu.