Był pan na takiej wycieczce?
Nie. Nie pojechałbym, nawet gdyby zaproponowano mi wyjazd. Ewidentnie były to wyjazdy mające przekonać posłów do dobrodziejstw tego systemu. Zatem w tym względzie koalicja AWS–UW była kontynuatorką koalicji SLD–PSL. Duchowo to była ta sama koalicja.
Dlaczego Sojusz dopuścił do tego zwrotu przez prawą burtę?
Wszyscy już się wtedy zachłysnęli prawdziwym rynkiem i to zaczęło odgrywać coraz większą rolę. Tak samo było w Solidarności. Pamiętam moje zabiegi o wprowadzenie ubezpieczeń od bezrobocia. Ten pomysł zwalczała Ewa Lewicka, wówczas zatrudniona w Solidarności, a za rządów AWS wiceminister pracy. No i dziś nie ma ubezpieczenia od bezrobocia.
Jak to się stało, że w 2000 roku uczestniczył pan w okupacji Ministerstwa Zdrowia? Okupowanie urzędów weszło panu w krew?
(śmiech) Ministerstwa trzeba okupować siłą albo zasiadać w nich z politycznego nadania. Okupacja Ministerstwa Zdrowia związana była z tzw. ustawą 203. Chodziło o podwyżki dla pielęgniarek, na które reforma zdrowia nałożyła dodatkowe obowiązki, ale nie poszły za tym dodatkowe pieniądze. Współpracowałem wtedy z Ogólnopolskim Związkiem Zawodowym Pielęgniarek i Położnych. W grudniu postanowiliśmy wejść do Ministerstwa Zdrowia i spędziliśmy tam święta Bożego Narodzenia. Wyszliśmy dopiero przed sylwestrem. To był ciężki strajk. Najpierw musieliśmy wyłamać bramkę, żeby się wbić do budynku, później zorganizować cały protest, a jeszcze wydawaliśmy biuletyn. Na dodatek kobiety, które stanowiły 90 proc. uczestników strajku, bardzo przeżywały rozstanie z rodzinami. Wymyślaliśmy różne zajęcia, żeby nie myślały o domu. I jakoś wywalczyliśmy te 203 zł. Co z tego wyszło, to już inna sprawa.
Współpracownicy premiera Jerzego Buzka opowiadali, że on ogromnie bał się demonstracji pielęgniarek pod Kancelarią Premiera.
No pewnie, bo ten tłum był naprawdę nabuzowany. Dwie takie demonstracje prowadziłem i muszę pani powiedzieć, że miałem stracha, bo bardzo łatwo jest rozhuśtać emocje, ale opanowanie rozemocjonowanego tłumu to jest trudna sztuka.
Tak pan rozrabiał, okupował ministerstwa, a potem poszedł pan na służbę do Ministerstwa Pracy Jerzego Hausnera, tego od skrętu SLD na prawo.
Poszedłem do Ministerstwa Pracy na prośbę wiceminister Jolanty Banach, która chciała, żebym został jej doradcą. Przez trzy lata pracowałem nad strategią polityki społecznej, a potem nad ustawą o zatrudnieniu socjalnym.
Czyżby to pan przygotował projekt likwidacji Funduszu Alimentacyjnego? Wywołało to ogromny szum i zaważyło na wizerunku rządu Leszka Millera.
Fundusz alimentacyjny w takiej postaci, w jakiej istniał, był kompletnie pozbawiony sensu. Państwo udawało, że ściąga pieniądze od alimenciarzy, ale ponieważ było nieskuteczne – ściągano zaledwie 10 proc. należności – to płaciło niewielkie pieniądze na dzieci. A pomysł zasadzał się na tym, żeby płacić więcej, ale bardziej energicznie ściągać zaległości. Mieliśmy m.in. taki plan, żeby zalegającym z alimentami zabierać prawo jazdy. Pamiętam, jak obśmiał to ówczesny minister spraw wewnętrznych Ryszard Kalisz. W rezultacie kazano mi to wykreślić. Wtedy poprosiłem posła Tadeusza Cymańskiego z PiS, żeby to zgłosił podczas debaty w Sejmie. Ja to poparłem i wprowadziliśmy ten przepis. W trakcie tej batalii Jolanta Banach odeszła z rządu, bo pokłóciła się z Hausnerem, a poza tym przeniosła się do Socjaldemokracji RP, która wtedy powstała. Zostałem sam na placu boju i Hausner poprosił mnie, żebym dokończył tę reformę. W ten sposób zostałem zastępcą Hausnera.
Pojawiły się wtedy takie informacje, że ludzie zaczęli się fikcyjnie rozwodzić, żeby dostać nowe świadczenie alimentacyjne, bo mogli mieszkać pod jednym dachem.
Pewnie zdarzały się takie pojedyncze przypadki, ale głównie wyolbrzymiały to media. Ze statystyk nic takiego nie wynikało. Ale najwięcej siwych włosów przysporzyły mi kobiety, które miały wysokie alimenty i traciły na nowych rozwiązaniach. To była nieliczna grupa, ale dobrze zorganizowana, która atakowała nasze rozwiązania. Miałem też inny problem z tym związany – minister finansów nie zgadzał się na podwyższenie progu dochodowego, przez co coraz więcej dzieci wypadało z systemu alimentacyjnego. Dopiero PiS to zmieniło w 2005 roku.
Ministerstwo Finansów miało dużą władzę w rządzie Leszka Millera.
Żeby cokolwiek osiągnąć, musieliśmy nawet posuwać się do oszustwa. Przykładowo na samym początku rządów Leszka Millera wiceminister finansów Halina Wasilewska-Trenkner wysłała pismo do naszego ministerstwa: proszę obciąć wydatki budżetowe o 1 mld zł. To oznaczało ścięcie zasiłków dla bezrobotnych, pieniędzy na pomoc społeczną i zatrzymanie waloryzacji wszystkiego. Po prostu uroczy prezent na dzień dobry dla Jolanty Banach. Wymyśliliśmy, że nie wprowadzimy w życie ustawy wydłużającej urlopy macierzyńskie, przyjętej tuż przed wyborami przez AWS i niemającej pokrycia w budżecie. Wysłaliśmy do Ministerstwa Finansów informację, że przywracamy 16 tygodni urlopu macierzyńskiego i oszczędzimy na tym 600 mln zł. A przecież niczego nie oszczędziliśmy. Innym razem minister Kołodko przysłał nam dyspozycję: „Proszę ściąć świadczenia rodzinne o połowę". Wyrzuciliśmy to z Jolantą Banach po prostu do kosza, a Kołodko na szczęście zapomniał.
W rządzie SLD nie było myślenia prospołecznego?
Od 1996 roku już nie. Minister finansów potrafił się z nami wykłócać o zwiększenie z 5 do 10 mln zł środków na walkę z bezdomnością, co w skali budżetu było nieistotnym wydatkiem. Tymczasem minister twierdził, że budżet się od tego zawali. Raz nam się tylko udało ich pokonać, gdy wdrażaliśmy system świadczeń rodzinnych i wiedzieliśmy, że zabraknie nam 1 mld zł, żeby go sfinansować. Hausner wezwał wtedy wiceministra finansów i powiedział, że pieniądze mają się znaleźć. I się znalazły. Ale i tak wydatki na cele społeczne były bardzo skromne. Brakowało wiodącego polityka, który powiedziałby, że to jest ważne. Takiego jak Jarosław Kaczyński, który by powiedział: tak ma być. I sprawa została załatwiona. Wie pani, co mnie uderzyło w rządzie PiS? To jest pierwszy rząd, który nie działa pod dyktando Ministerstwa Finansów. Wcześniej minister finansów był bogiem, a budżet był wartością nadrzędną. Każdy minister finansów wiedział, że są cele społeczne, ale przyjmował postawę: nie będziemy ich realizować, bo nie.
Czyżby żałował pan, że nie pracuje w Ministerstwie Pracy za rządów PiS?
Trochę tak (śmiech). Oni oczywiście też mają wady, np. skłonność do akcyjności. Ten program „Za życiem", który miał zastąpić zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, jest bardzo fajny, ale niedopracowany. To samo jest z Funduszem Solidarnościowym. Teraz czeka nas reforma usług społecznych, opiekuńczych, najważniejsza w tym dziesięcioleciu i to nie będzie proste, bo w systemie panuje chaos. Nie mówiąc o tym, że ten rząd akurat lubi osobiście dawać ludziom pieniądze, bez pośrednictwa instytucji trzecich. Tymczasem Komisja Europejska stawia nam warunek zbudowania ram instytucjonalnych takiego systemu, żebyśmy mogli ubiegać się o pieniądze na ten cel.
Krytycy PiS uważają, że rząd, rozdając 500 plus, dodatki dla emerytów, szasta pieniędzmi, żeby przekupywać wyborców.
Tak gadają ci, którzy nie potrafili tych pieniędzy znaleźć i teraz żałują. A że wyborcy popierają PiS? A kogo mają popierać? Tych, którzy nie dawali im pieniędzy? Z punktu widzenia naszego ubóstwa mówię: jak będą tak dalej przekupywać, to jestem za. Zresztą w 2005 roku SLD też dał premię emerytom, tylko dużo skromniejszą – 100 zł. Mechanizm jest identyczny. Wszyscy politycy lubią takie prezenty.
Cezary Miżejewski - Były wiceminister pracy, zwolennik ekonomii społecznej. W latach 80. XX w. działacz MRKS (Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Solidarności), redaktor prasy podziemnej, m.in. „Robotnika. Pisma Członków MRKS", „CDN Głosu Wolnego Robotnika". Członek władz PPS, 1993–1997 poseł SLD, działał w OPZZ i w spółdzielniach socjalnych.