Jesienią 1956 roku nastała w Polsce polityczna odwilż i stalinowskiego prezydenta Bieruta zastąpił sekretarz Gomułka. W Gdańsku pełnym głosem mógł śpiewać studencki Bim Bom, a w Warszawie STS, w księgarniach pojawił się „Zły" Leopolda Tyrmanda. W Sali Kongresowej przygotowano wielką muzyczną galę: „Serce w plecaku". O niezwykłości wydarzenia świadczył repertuar. Znalazły się tam pieśni powstańcze i piosenki partyzanckie, utwory historyczne i współczesne. Pierwszą część koncertu miały zakończyć słynne „Czerwone maki na Monte Cassino" w wykonaniu ukochanego przez widzów Aleksandra Żabczyńskiego.
Ryszard Wolański w monografii „Aleksander Żabczyński. Jak cudne są wspomnienia" relacjonuje to tak: „Żabczyński podchodzi wolnym krokiem do mikrofonu. Z opuszczoną głową wsłuchuje się w ostatnie takty wstępu. Gdy orkiestra cichnie, Rachoń przez ramię spogląda na niego i daje mu znak, aby zaczynał. Ten milczy i dalej stoi z pochyloną głową. Przez chwilę wyglądało to, jakby wymienili spojrzenie, więc znowu orkiestra zaczyna grać wstęp. Gdy Rachoń dał znak na wejście, wtedy Żabczyński podniósł głowę i powiedział: – Przepraszam. Nie zaśpiewam tego. Nie mogę. Mam ich wciąż przed oczami. I wyszedł za kulisy speszony, wzruszony".
Publiczność zamarła, a potem, nie kryjąc wzruszenia, nagrodziła swego idola rzęsistymi brawami. Przecież zawsze go kochała, gdziekolwiek się pojawił. Teraz poczuła jeszcze większy szacunek i podziw.
Wieść o tym, że zdecydował się po wojnie wrócić do Polski i Warszawy, rozeszła się lotem błyskawicy. 11 grudnia, już trzeciego dnia jego pobytu w stolicy, zaproszono Żabczyńskiego do „Życia Warszawy", by opowiedział o wojennych losach. Mówił więc o obronie stolicy, o pobycie w obozie internowania na Węgrzech, o tworzeniu polskiej armii we Francji, w Wielkiej Brytanii i na Bliskim Wschodzie. Nazajutrz w redakcji „Expressu Wieczornego" zwierzył się, jak bardzo chce nacieszyć się Polską i polską publicznością. „Wyruszam więc z najbliższymi przyjaciółmi w tournée, od Wybrzeża po Tatry, a potem zobaczymy".
Jeden z największych przedwojennych gwiazdorów... „Już samo to pojęcie w najmniejszym stopniu nie przystawało do nowych czasów – zauważa Roman Dziewoński we wstępie do książki. – Na powojennym krajowym firmamencie świeciło czerwone słoneczko i aktor, a jednocześnie oficer Aleksander Żabczyński, w dodatku »od Andersa«, nie bardzo tu pasował. Przystojny, grający w filmach oficerów właśnie, inżynierów, a także, o zgrozo!, arystokratów, znakomicie prezentujący się we fraku, a w dodatku umiejący go nosić, miał niewiele wspólnego z obowiązującą zgrzebnością. Tak na ekranie, jak i w teatrze".