A objawiła się. „My też mówimy NIE wobec nadużyć polityków i grzechów Kościoła" – uderzyli w cudze piersi, aż zadudniło, zwykli księża. Zwykli, bo tak się na łamach „Więzi" przedstawili. Co prawda na początku nie było wśród nich tych kilku, którzy każdej inicjatywie odbierają niezbędną, ostatnią uncję powagi, ale szybko zlecieli się jak osy do konfitur i oni. Sowa, Lemański, Wierzbicki, Gużyński, tak, na te emblematyczne wręcz postaci zawsze można liczyć.
Apel, jeśli traktować go dosłownie, sprowadza się do wezwania, by rozmawiać, a nie potępiać, pomagać, a nie dyskryminować, opiekować się, a nie politykować, słowem, byśmy wszyscy dobrzy byli. Któż by się nie podpisał? Zdrowia, szczęścia i słodyczy wszystkim wiernym proboszcz życzy. Ale, o czym doskonale wiedzą sygnujący te słowa intelektualiści – i intelektualistki, bo pod listem zwykłych księży podpisało się kilka zakonnic – liczy się nie tylko tekst, ale i kontekst. W tym wypadku zwłaszcza kontekst, bo zaiste tak zacne grono stać na więcej niż kilka zawstydzająco banalnych zaklęć. I tu wracamy do wspomnianego tajmingu. Tak, wiem, na mówienie przykrej prawdy nigdy nie ma dobrego czasu, zgoda, ale czy to oznacza, iż trzeba wybrać czas najgorszy?
Gdy instytucjonalny Kościół był w Polsce silny, ogromna większość z fajnoksięży milczała. Odzywają się teraz, gdy pani Lempart, wspierana przez ryczące „Wy...ć!" tłumy, wypowiada wojnę i wysyła zwykłym katolikom „ostatnie ostrzeżenie". Nas nie, my jesteśmy fajni, my się z wami zgadzamy! To macie, drodzy bracia, do powiedzenia? Naprawdę myślicie, że was oszczędzi? O sancta simplicitas! Ze strony rewolucjonistów czeka was w najlepszym razie pogarda, ze strony tych, od których się starannie odcinacie, poczucie zawodu i krzywdy.
Rozmawiałem w ostatnią niedzielę z księdzem, którego intelektualny format jest nie do przecenienia, a zasługi zarówno dla Kościoła, jak i świata kultury wielkie. Czuje się, cytuję, przez was zdradzony, opuszczony w trudnym czasie. Nie, to nie żaden poplecznik skompromitowanych biskupów, żaden protegowany nuncjuszy, nie był nigdy rektorem czy prowincjałem, nie zajmował, jak niektórzy z was, żadnych eksponowanych stanowisk, nic z tych rzeczy. On, człowiek znany z prawości i ewangelicznego języka „tak, tak, nie, nie", uważa was, wybaczcie, za koniunkturalistów.
Bo w waszym liście ważniejsze niż to, co napisano, jest to, czego tam zabrakło. A zabrakło, zupełnie jak w kazaniach dominikanów – skądinąd uznawanych za inicjatorów tego listu – choćby słowa o świętości życia. Kilkaset tysięcy ludzi wychodzi na ulicę protestować przeciw ograniczeniom prawa do aborcji, a wy im mówicie o trosce o klimat? Naprawdę?! Tylko tyle macie im do powiedzenia? Jak to zrozumieć, jeśli nie jak rozpaczliwe próby przypodobania się. No, chyba że apel, by „porzucić przekonanie, że rozstrzygnięcia prawne mogą przynieść trwałą zmianę wrażliwości sumień" mamy rozumieć jako wezwanie, byśmy dali sobie spokój z prawnym zakazem aborcji. Jeśli tak, to trzeba było to napisać wprost, a nie mrugać okiem. Ale to wymagałoby odwagi.