„Eileen”: Kiedy życie nabiera czerwonych barw

„Eileen” to thriller o mrocznych żądzach ogarniających bohaterkę. Kino bliskie twórczości Alfreda Hitchcocka, pełne suspensu, zabawne i powabne.

Publikacja: 31.10.2024 16:06

„Eileen”, reż. William Oldroyd, film dostępny w serwisie VOD SkyShowtime

„Eileen”, reż. William Oldroyd, film dostępny w serwisie VOD SkyShowtime

Foto: MATERIAŁY PRASOWE

Jest rok 1964. Eileen Dunlop (nabierająca rozpędu wraz z każdym kolejnym występem Thomasin McKenzie), pracownica ośrodka dla młodocianych przestępców, wiedzie nudne życie gdzieś na przedmieściach w stanie Massachusetts. Po robocie wraca do domu dzielonego z uzależnionym od alkoholu ojcem (bezbłędny Shea Whigham), wdowcem wszczynającym awantury, byłym gliniarzem grożącym sąsiadom bronią i weteranem z PTSD. Nie mając innego wyboru, pannica żyje w krainie ułudy: a to fantazjuje o dzikim seksie z więziennym strażnikiem, a to wyobraża sobie, że znęcający się nad nią emocjonalnie tatko dostaje od niej kulkę w łeb.

Jej codzienność nabiera barw – i to dosłownie, bo szaroburą i ośnieżoną rzeczywistość rozjaśnia nagle czerwień samochodu, szminki, a w końcu także… krwi – gdy dyrekcja zakładu karnego zatrudnia nową psycholożkę. Blondwłosa i modnie ubrana Rebecca Saint John (bawiąca się swą rolą Anne Hathaway) wkracza do zapyziałego świata jak postaci grane niegdyś przez Lanę Turner czy Ritę Hayworth (w jednej ze scen kobieta cytuje zresztą ikoniczną kwestię z „Gildy” Charlesa Vidora z 1946 r.). Absolwentka Uniwersytetu Harvarda jest pewna siebie, ma określone poglądy na większość tematów, a jeśli trzeba, to przekraczającym granice facetom pokaże dobitnie, co potrafi. Przy niej Eileen jest jeszcze bardziej zahukana, niż można by podejrzewać, ale o dziwo Rebecca zwraca na nią uwagę. Zbliża się Boże Narodzenie, a gwiazdkowa kolacja staje się pretekstem do spotkania sam na sam. Spotkania, którego przebiegu nie sposób przewidzieć.

Czytaj więcej

„Regentka” z Alicią Vikander. Nijaka protofeministka i ciekawy, ohydny Henryk VIII Jude’a Lawa. Recenzja filmu

„Eileen”, drugi film w dorobku Williama Oldroyda, autora „Lady M.” (2016), to na pozór niczym niewyróżniający się melodramat w stylu głośnej przed laty „Carol” (2015) Todda Haynesa, rozgrywającej się w dekadzie prezydenta Dwighta Eisenhowera historii romansu ekspedientki z nowojorskiego domu towarowego ze starszą od siebie mężatką. No właśnie – na pozór. W istocie bowiem „Eileen” to oparty na nominowanej do Nagrody Bookera powieści Ottessy Moshfegh thriller o mrocznych żądzach ogarniających jego główną bohaterkę. To kino bliskie twórczości Alfreda Hitchcocka, a więc pełne suspensu, zabawne i powabne, które oglądać należy zarówno na poważnie, jak i z przymrużeniem oka (ironiczne tony są tu aż nadto wyraźne i pozwalają na odbiór całości jako czarnej komedii).

To bynajmniej nie tak, że zmiany konwencji oferowanej przez Oldroyda nie da się przewidzieć. Już czołówka zrealizowanego przez szalenie zdolnego operatora Ariego Wegnera w charakterystycznym dla lat 50. i 60. formacie 1.66:1, w której albo to mgła spowija okolicę, albo to kłęby dymu wydobywają się spod maski samochodu, przywodzi na myśl coś na wzór otwarcia „Milczenia owiec” (1991). Dodatkową podpowiedzią jest jazzowa ilustracja muzyczna Richarda Reeda Parry’ego, która od pierwszej minuty tego stosunkowo krótkiego filmu (98 minut) złowieszczo rozbrzmiewa ponad kadrem.

Eileen to młoda kobieta, która poszukuje wyzwolenia, nie tylko w ścisłym sensie tego słowa (wprost płonie chęcią ucieczki z tego zapomnianego przez Boga miasteczka), ale i w metaforycznym. Protagonistka marzy o oswobodzeniu się z kajdan nałożonych jej przez społeczeństwo. Eileen ma dość bycia grzeczną córką, która posłusznie dostarcza ojcu jego ulubione papierosy i pełne butelki gorzały, mimo że traktowana jest per noga. Dziewczyna ma po dziurki w nosie seksistowskich komentarzy przełożonych. Nie może znieść nakazów i zakazów dyktowanych przez epokę, świetnie portretowaną na ziarnistym ekranie przez Oldroyda. W tym jesienno-zimowym krajobrazie Rebecca jest powiewem letniej bryzy. Sęk w tym, że biednemu zawsze wiatr w oczy. „Eileen” to film, który będzie dzielił (zrobił tak z widownią w trakcie premiery na festiwalu Sundance), ale warto go znać.

Jest rok 1964. Eileen Dunlop (nabierająca rozpędu wraz z każdym kolejnym występem Thomasin McKenzie), pracownica ośrodka dla młodocianych przestępców, wiedzie nudne życie gdzieś na przedmieściach w stanie Massachusetts. Po robocie wraca do domu dzielonego z uzależnionym od alkoholu ojcem (bezbłędny Shea Whigham), wdowcem wszczynającym awantury, byłym gliniarzem grożącym sąsiadom bronią i weteranem z PTSD. Nie mając innego wyboru, pannica żyje w krainie ułudy: a to fantazjuje o dzikim seksie z więziennym strażnikiem, a to wyobraża sobie, że znęcający się nad nią emocjonalnie tatko dostaje od niej kulkę w łeb.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich