Jest rok 1964. Eileen Dunlop (nabierająca rozpędu wraz z każdym kolejnym występem Thomasin McKenzie), pracownica ośrodka dla młodocianych przestępców, wiedzie nudne życie gdzieś na przedmieściach w stanie Massachusetts. Po robocie wraca do domu dzielonego z uzależnionym od alkoholu ojcem (bezbłędny Shea Whigham), wdowcem wszczynającym awantury, byłym gliniarzem grożącym sąsiadom bronią i weteranem z PTSD. Nie mając innego wyboru, pannica żyje w krainie ułudy: a to fantazjuje o dzikim seksie z więziennym strażnikiem, a to wyobraża sobie, że znęcający się nad nią emocjonalnie tatko dostaje od niej kulkę w łeb.
Jej codzienność nabiera barw – i to dosłownie, bo szaroburą i ośnieżoną rzeczywistość rozjaśnia nagle czerwień samochodu, szminki, a w końcu także… krwi – gdy dyrekcja zakładu karnego zatrudnia nową psycholożkę. Blondwłosa i modnie ubrana Rebecca Saint John (bawiąca się swą rolą Anne Hathaway) wkracza do zapyziałego świata jak postaci grane niegdyś przez Lanę Turner czy Ritę Hayworth (w jednej ze scen kobieta cytuje zresztą ikoniczną kwestię z „Gildy” Charlesa Vidora z 1946 r.). Absolwentka Uniwersytetu Harvarda jest pewna siebie, ma określone poglądy na większość tematów, a jeśli trzeba, to przekraczającym granice facetom pokaże dobitnie, co potrafi. Przy niej Eileen jest jeszcze bardziej zahukana, niż można by podejrzewać, ale o dziwo Rebecca zwraca na nią uwagę. Zbliża się Boże Narodzenie, a gwiazdkowa kolacja staje się pretekstem do spotkania sam na sam. Spotkania, którego przebiegu nie sposób przewidzieć.
Czytaj więcej
„Regentka”, przepisująca historię w duchu feminizmu, ma sporą wadę – odrażająca postać męska jest ciekawsza niż nijaka bohaterka.
„Eileen”, drugi film w dorobku Williama Oldroyda, autora „Lady M.” (2016), to na pozór niczym niewyróżniający się melodramat w stylu głośnej przed laty „Carol” (2015) Todda Haynesa, rozgrywającej się w dekadzie prezydenta Dwighta Eisenhowera historii romansu ekspedientki z nowojorskiego domu towarowego ze starszą od siebie mężatką. No właśnie – na pozór. W istocie bowiem „Eileen” to oparty na nominowanej do Nagrody Bookera powieści Ottessy Moshfegh thriller o mrocznych żądzach ogarniających jego główną bohaterkę. To kino bliskie twórczości Alfreda Hitchcocka, a więc pełne suspensu, zabawne i powabne, które oglądać należy zarówno na poważnie, jak i z przymrużeniem oka (ironiczne tony są tu aż nadto wyraźne i pozwalają na odbiór całości jako czarnej komedii).
To bynajmniej nie tak, że zmiany konwencji oferowanej przez Oldroyda nie da się przewidzieć. Już czołówka zrealizowanego przez szalenie zdolnego operatora Ariego Wegnera w charakterystycznym dla lat 50. i 60. formacie 1.66:1, w której albo to mgła spowija okolicę, albo to kłęby dymu wydobywają się spod maski samochodu, przywodzi na myśl coś na wzór otwarcia „Milczenia owiec” (1991). Dodatkową podpowiedzią jest jazzowa ilustracja muzyczna Richarda Reeda Parry’ego, która od pierwszej minuty tego stosunkowo krótkiego filmu (98 minut) złowieszczo rozbrzmiewa ponad kadrem.