Wydaje się, że Donald Trump nie ma dowodów na masowe i centralnie zorganizowane fałszerstwa wyborcze wymierzone w niego, a służące Joe Bidenowi. Co nie zmienia faktu, że reakcja większości amerykańskich mediów, czyli blokowanie wypowiedzi urzędującego prezydenta zamiast ich oceniania, jest co najmniej kontrowersyjna.
Zasada mówiąca, że dziennikarz polemizuje z czymś, czego wcześniej nie pokazuje, kojarzy się z praktyką społeczeństw niedemokratycznych. Jest to tym zabawniejsze, że to Trump był przez cztery ostatnie lata oskarżany o „autorytaryzm".
Jednocześnie problem wyborczych nieprawidłowości nie jest w polityce amerykańskiej czymś nowym. Ten system po prostu trudno ogarnąć. Wybory organizują stany, bez żadnej centralnej instytucji weryfikującej wyniki lub choćby pilnującej przestrzegania standardów. Pokusa stanowych urzędników, często powiązanych z bezwzględnymi partyjnymi organizacjami (trafnie nazywanymi „maszynami"), nasuwa się sama. Do tego dochodzą wątpliwości co do takich innowacji jak głosowanie korespondencyjne, wprowadzone w części stanów.
Gdzie są zawodowcy?
Ameryka przechodziła już kilkakrotnie wyborcze kryzysy. Kiedy w roku 1876 republikański kandydat Rutherford Hayes wygrał z demokratą Samuelem Tildenem, wobec sporu o prawomocność niektórych elektorów zdecydowano się po raz jedyny na rozstrzygnięcie centralne. Komisja złożona z przedstawicieli Izby Reprezentantów, Senatu i Sądu Najwyższego przyznała sporne głosy elektorskie kandydatom republikanów. Była to decyzja wątpliwa, choć w grę wchodziły oskarżenia o dyskryminację murzyńskich wyborców. Wtedy partią rasowej nierówności byli demokraci.
Po raz kolejny spór o wyniki zablokował wybór demokratycznego kandydata w 2000 roku. Chodziło o Ala Gore'a i głosowanie na Florydzie. Wydaje się, że republikańska administracja tego stanu dopuściła się wówczas rozlicznych nadużyć. Sprawę rozstrzygnął jednak Sąd Najwyższy, uznając, przewagą jednego głosu, że do powtórnego liczenia głosów nie ma podstaw i wygrał George Bush junior, republikanin.