Wybuch 500 rakiet w jednej chwili

W fantastyce cywilizacje istnieją tak długo, dopóki nie zmiecie ich samobójcza katastrofa. Na Ziemi to też się może stać – mówi autor kultowej „Głowy Kasandry”, którą ekranizuje Lightcraft Productions ze wsparciem Patronite - mówi Marek Baraniecki, pisarz.

Publikacja: 18.10.2024 15:12

Wybuch 500 rakiet w jednej chwili

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: Pana postapokaliptyczna książka „Głowa Kasandry” z 1985 r., uważana za jedną z najważniejszych w swoim gatunku również dlatego, że zaproponowała spojrzenie na katastrofę jądrową z perspektywy moralnej, miała być już ekranizowana wiele razy. Teraz za projekt odpowiada Lightcraft Productions, znany z „Ostatniej rodziny” czy „Pitbulla. Ostatniego psa”. Który to już producent?

Przed naszą rozmową próbowałem sobie przypomnieć, ile było podejść do ekranizacji. Wychodzi na to, że obecna jest piąta lub szósta. Na początku, jeszcze w latach 80., padł pomysł, żeby film zrealizowała Telewizja Polska bądź zespół filmowy Perspektywa, gdzie rozmawiałem z osobą akceptującą scenariusze do realizacji. Stwierdziła, że jest dobrze, tekst się podoba, ale zastanawiała się, co zrobi cenzura, ponieważ jest pewien drażliwy temat. Mamy mianowicie wielkiego sąsiada na Wschodzie, jesteśmy z nim w jednym polityczno-militarnym sojuszu, a na pojazdach i rakietach, które pokażemy w filmie, muszą być jakieś emblematy. Ów człowiek tłumaczył mi, że emblematy amerykańskie nie mogą pojawić się absolutnie – wiadomo: Ameryka to nasz największy wróg, ale nie do przyjęcia jest również to, żeby były czerwone gwiazdy, ponieważ film powinien być z założenia eksterytorialny i niepolityczny. W związku z tym emblematy nie mogły być również polskie.

Potem męczyliśmy się w Telewizji Polskiej przy Woronicza. Oczywiście z tego też nic nie wyszło. Dostawałem sygnały, że film nie przejdzie przez cenzurę, bo nie ma na to szans. Wokół scenariusza zrobiła się na długo cisza. Dopiero później, po 20 latach, różni producenci i osoby związane z filmem wykupywały prawa do realizacji. Czasami pojawiały się nawet foldery na targach filmowych w Cannes, ale papier może leżeć cierpliwie, natomiast efektów z tego nie było żadnych. Dopiero teraz współpracuję z firmą konkretną, z pieniędzmi, z sympatycznym i doświadczonym zespołem. To właśnie Lightcraft Productions. 30 września zakończyliśmy prace nad scenariuszem i zaczęliśmy etap przygotowań do produkcji, która wedle informacji na stronie Lightcraft ma się zakończyć wiosną 2026 roku.

Nie sądzi pan, że z tymi emblematami to były jakieś tanie wykręty? Przecież można było namalować na rakietach cokolwiek. Problemem były właśnie rakiety, postapokaliptyczny świat i wojna jądrowa, która doprowadziła ludzkość do katastrofy. W książce były też wątki religijne.

Myślę, że wszystkie te kwestie przyczyniły się do ostatecznego zatrzymania realizacji scenariusza w latach 80. Oczywiście, wątki religijne też mogły cenzurę uwierać, choć nikt tego ostatecznie nie powiedział. Sądzę, że najbardziej niewygodne było to, że mieliśmy Wielkiego Brata z bronią jądrową.

Ciekawe, że książka wyszła w 1985 r., a pan pisał o naprowadzanych rakietach, które teraz są zmorą wojny w Ukrainie, przede wszystkim zaś o sztucznej inteligencji. Od dekad bywała popularnym motywem science fiction, ale właśnie teraz stała się tematem nr 1. Świat dogonił pana książkę.

Tak się składa, że kiedy ją pisałem, miałem intuicyjną pewność, że to wszystko, co jest teraz, nadejdzie. Nie wiedziałem tylko kiedy. Wydawało mi się, że w ciągu 20, 30 lat. Ostatecznie zajęło to lat 40, natomiast zawsze byłem przekonany, że logiczna nieuchronność tak zwanego postępu doprowadzi nas do obecnej sytuacji cywilizacyjnej.

Czytaj więcej

Krystian Lupa o powrocie do „Czarodziejskiej góry”: Zachorowałem na Tomasza Manna

Wymyślił pan to jako wizjoner i pisarz czy może jako inżynier z wykształcenia?

Jedno i drugie, ponieważ kiedy pisałem „Głowę Kasandry”, byłem świeżo po studiach technicznych i po służbie w wojskach rakietowych. Te dwa doświadczenia połączyły się w jedną całość również dlatego, że zawsze chciałem być w życiu pisarzem, a nie czynnym inżynierem. Nie zawsze jednak i nie na każdym etapie życia człowiek spełnia swoje cele. Gdyby doszło do ekranizacji „Głowy Kasandry” w latach 80., zmieniłoby to moje życie i pisałbym dalej. Natomiast po dwóch latach zmagania się z Telewizją Polską i innymi niemożnościami, powiedziałem sobie „pas” i zmieniłem plany. Trzeba było z czegoś żyć.

Ciągle jednak wracał pan do pisania. Ale proszę powiedzieć, co pan studiował?

Ochronę środowiska na Politechnice Śląskiej w Gliwicach.

To znaczy, że pisząc o biocenozie, czyli części naszego ekosystemu po katastrofie jądrowej, wiedział pan, o czym pisze.

Oczywiście. Rzecz jasna to, co napisałem, jest literackim przetworzeniem i gdyby ekspert rozpoczął szczegółową analizę tekstu, trzymając się zasad ówczesnej nauki, suchej nitki by nie zostawił, mówimy jednak o literaturze, a nie o książce specjalistycznej. Poza tym nikt dotąd nie przeprowadził symulacji konsekwencji wybuchu 500 rakiet w jednym momencie.

A pan pisał przed czy po katastrofie w Czarnobylu?

Premiera odbyła się w roku przed katastrofą, co potem pewnie jeszcze bardziej utrudniło książce perspektywy ekranizacji, choć wizja literacka była trafna.

Mamy w książce modlitwę o nieskażone dary niebios, jest dwugłowe ciele, będące ofiarą choroby popromiennej. Pamiętam, jak po Czarnobylu na widok deszczu, nie wiedząc, skąd nadciąga, wpadaliśmy w przerażenie.

Tak właśnie było.

A czy po latach może pan zdradzić tajemnicę wojskową i powiedzieć, co pana spotkało w wojskach rakietowych oraz to, jak się pan tam znalazł?

Poszedłem do jednostki z poboru, w ostatnim momencie, kiedy można było mnie wziąć do wojska, ponieważ studentów brano po studiach. To, co zobaczyłem w armii – mówię to w ramach dygresji, bo nie wpłynęło to na książkę – było śmieszne, mieliśmy bowiem dwa zestawy rakietowe, dziś to już nie tajemnica, Newa i Wołchod. Niewielkie, napędzane paliwem stałym. Do nisko lecącego samolotu, żeby można było mu realnie zaszkodzić, trzeba było wystrzelić trzy rakiety. Starszy Brat na pewno miał lepsze rzeczy, nam dał jednak zgodę tylko na te dwa modele.

Nigdy nie zapomnę następującego wydarzenia. W dzień wolny, czyli w niedzielę, nasza kompania siedziała w sali telewizyjnej i oglądała w paśmie familijnym film Disneya o chłopcu, który marzył, by latać samolotem F-16. Na drugi dzień zrelacjonowaliśmy dowódcy kompanii, o czym był film. Reakcja była dziwna, ale znamienna dla tamtych czasów: kategorycznie zakazał nam poruszania tego tematu, obcych, wrogich amerykańskich spraw, o których w polskim wojsku nie należało rozmawiać. Śmieszne, kuriozalne, ale tak to wyglądało. Jednocześnie kontakt z ówczesnymi technologiami uruchomił mi myślenie o tym, co będzie w czasach, kiedy technologia się rozwinie. No i się rozwinęła. To krótkie zetknięcie z bronią wystarczyło też, żebym poczuł klimat zarządzania śmiercią, który wywołał przemyślenia.

Kiedy był pan w wojskach rakietowych?

W 1981 roku.

Był pan w wojsku w trakcie „karnawału Solidarności”.

I to był niezapomniany klimat, w wojsku również, bo dowództwo trzęsło się, żeby chłopcy czegoś nie wykręcili, nie drażnili kompanii. To działo się przed stanem wojennym, który przeżyłem już poza wojskiem. Koledzy z jednostki pojechali po 13 grudnia na strzelanie do Ukrainy i początku stanu wojennego nie zaznali.

Jak pan wspomina czas przed tym „karnawałem”?

Panowała beznadzieja. Poza partią nie można było awansować, mówić tego, co się myśli, wyjeżdżać za granicę, zakładać firmy. Generalnie: nie było wolno niczego, co w życiu jest ważne i co jest dzisiaj oczywiste. Naturalnie, życie miało swoje prawa i były też radosne chwile, ale to w życiu indywidualnym, w moim przypadku – studenckim. Pisałem do Tygodnika Studenckiego „Politechnik”, który był esencją powiedzenia, że Polska to najweselszy barak w obozie socjalistycznym. Miło wspominam obszary wolności, które tygodnik mimo intencjom władz dawał. Z założenia TS „Politechnik” miał być kuźnią kadr, ale to się zupełnie ludowej władzy nie udało. Może też traktowano nasze pisanie jako wentyl bezpieczeństwa i możliwość obserwacji młodych „szeregów”.

Jak się pan czuł w kraju, gdzie trwa „karnawał Solidarności”, a radzieckie czołgi nie musiały nawet stać na granicy, bo stacjonowały w radzieckich garnizonach rozsianych po PRL?

Z jednej strony czuliśmy, że dzieje się rzecz niemożliwa, czyli to, że Solidarność istnieje i działa, robi rzeczy zakazane w komunistycznym kraju, które nie miały prawa się wydarzyć, a się dzieją. To był szok poznawczy, egzystencjalny. Z drugiej zaś strony dominowało poczucie, że to się musi zaraz skończyć, bo masa militarna i polityczna za naszą wschodnią granicą na działalność Solidarności dłużej nie pozwoli. Jeżeli Solidarność działała, to znaczy, że polityczne ciśnienie w Polsce było zbyt duże i pozwolono na coś bezprecedensowego, ale wcześniej czy później to się musi skończyć. Czuliśmy się jak w komorze kesonowej.

Tym bardziej musiał pan czuć depresję, pisząc „Głowę Kasandry”.

Emocje tego czasu były nieporównywalne z obecnymi. Zderzenie z techniką rakietową wyrywa ze sfery słów do rzeczywistości. Pomyślałem, że opiszę wyobrażoną kontynuację tego, co działo się w tamtym czasie – to, co w realu może się wydarzyć. W fantastyce przyjmuje się warianty, że cywilizacje istnieją tak długo, dopóki nie zmiecie ich samobójcza katastrofa. Na Ziemi to się też może stać, ale stworzyłem rozwiązanie, od którego potencjalnie istnieje odwrót, który może mieć oblicze moralnościowe. Napisanie tego uznałem za absolutnie konieczne. Takie miałem przekonanie.

Stawia pan fundamentalne pytanie, czy ludzkość ma moralne prawo istnieć po tym, co zrobiła w swojej historii. To jest kluczowy temat tej powieści.

Pytanie brzmi: czy jeśli dziecku da się brzytwę, a ono zupełnie świadomie chce sobie odebrać życie, to czy należy dziecku na to pozwolić? Oczywiście pierwsza odpowiedź brzmi, że absolutnie nie. Jednak dochodzimy do takiego poziomu zwątpienia w „dziecko” ludzkiej cywilizacji wobec czynów niektórych z nas, w różnych zakresach i całości, że tylko dlatego, iż większość nie zwątpiła w człowieka i wartości – ostatecznie jeszcze istniejemy i nadal cieszymy się życiem. Natomiast grupa, może liczebnie niewielka, stosująca negatywne metody, ryzykuje ostateczną konfrontację obarczoną coraz większym niebezpieczeństwem. Pcha nas w stronę unicestwienia. Wszyscy jesteśmy świadomi tego, że obecna technologia skupiona w rękach bardzo niewielu ludzi, wręcz kilku osób, może zniszczyć miliony, a nawet miliardy ludzi na Ziemi. Ta myśl była dla mnie tak oczywista, że postanowiłem ją wyrazić na wyższym pułapie moralnym.

Pytanie, co by zrobił człowiek z ludzkością, gdyby był bogiem – pozostaje w zawieszeniu.

Nie ma na to odpowiedzi, bo uznałem, że nie może być. To kwestia, nad którą mamy się zastanawiać we własnych sumieniach. To jest zadanie dla nas wszystkich i każdego z nas osobna.

Zaskakujący efekt daje dziś odbiór wątku Karii, partnerki głównego bohatera Teodora Hornica – wypada bardzo feministycznie.

To prawda. Uznałem, że tak to musi wyglądać po wielkiej jądrowej wojnie. Skoro wszystkie normy i paragrafy przestają nieodwołalnie istnieć – ujawniają się elementy natury człowieka, które zawsze w nim były. Chodzi o równość mężczyzny i kobiety. Po wielkim kataklizmie nuklearnym i globalno-ekologicznym Karia jest odarta i wolna od dawnych ograniczeń, które wynikają z naszej kultury. Nic jej nie obciąża.

Poddaje reinterpretacji patriarchalny motyw o Adamie i Ewie oraz o grzechu pierworodnym, stanowiący fundament Biblii, Koranu czy tradycji manichejskiej. Dla Karii to, co opisano w formie ostrzeżenia w Księdze Rodzaju, ma pozytywny, wolnościowy wydźwięk.

Karia zadaje pytania proste i logiczne, jak dziecko. Wykazuje niesamowite poplątanie obecnych prawd. Ale Karia jest wolna.

Hornic, choć językiem męskiej dominacji, potwierdza to, co Karia myśli. Teoretycznie mężczyźni zdobywają kobiety, gdy tymczasem one ich akceptują lub nie.

Czytaj więcej

Jarosław klęczał w Paryżu

To gra zaufania i akceptacji. O partnerstwo w życiu. O dominację.

Technologie z jednej strony nas przerażają, z drugiej strony dają niesamowite możliwości. Sztuczna inteligencja, która jest jednym z tematów książki, pomoże w jej ekranizacji i wizualizacji tego, co pan napisał. Czy wie pan już, jak będą wyglądały na ekranie silosy rakiet, komputery i Ziemia po jądrowym kataklizmie?

Daniel Markowicz, który jest producentem i reżyserem, na razie odsuwa ten temat przede mną na później, na etap produkcji. Teraz po prostu skupiliśmy się na scenariuszu, a Lightcraft dał mi w tej kwestii wolną rękę, przyznając rolę scenarzysty wiodącego. Wcześniej byłem bardzo zależny od innych potencjalnych producentów, którzy miewali swoje odrębne wizje. Każdy miał do tego prawo, ale uważam, że obecny układ i scenariusz jest najlepszy, najbardziej mi odpowiada. Współscenarzysta Jan Kuźnik też tak czuje. Oczywiście, scenariusz musi być inny niż książka. Utrzymaliśmy jednak jej przekaz. A zaplecze techniczne Lightcraft Productions, które współpracuje z Netflixem, Amazon Prime czy 20th Century Fox, jest duże i myślę, że wizualna strona wypadnie bardzo dobrze. A jest co pokazywać.

Jak się pan czuje w gronie autorów wydawnictwa SuperNOWA, wśród których jest m.in. Andrzej Sapkowski?

Jak w domu. „Głowa Kasandry” ma już czwarte wydanie i redaktor naczelny Wojtek Płotek jest zadowolony, bardzo kibicuje realizacji filmowej. Natomiast nieżyjący już naczelny, współwłaściciel Mirek Kowalski, od 1977 r. był ze mną w tygodniku „Politechnik”. Znaliśmy się więc od czasów studenckich. W stanie wojennym pismo padło i nasze drogi się rozeszły. Po 1989 r. dowiedziałem się, że Mirek jako wydawca działał w strukturach podziemnych. W SuperNOWEJ odpowiadał za trzecie wydanie mojej książki, wydawnictwo wznowiło ją ponownie w ubiegłym roku. Nie wspominam o wydaniach zagranicznych. Dodam natomiast, że Lightcraft zgłosił się do mnie sam. Zadzwoniła do mnie dyrektorka Paulina Nowak. Powiedziała, że jest pomysł ekranizacji, ja zaś po wielu moich doświadczeniach zapytałem, czy firma posiada odpowiednie zaplecze organizacyjne. Potem otrzymałem portfolio i widząc je, uwierzyłem, że tym razem wszystko zaczyna się dziać na poważnie. Tak też jest. Premiera „Głowy Kasandry” odbędzie się najpierw w kinach, a potem film trafi do platform streamingowych. Przez wiele lat nie wierzyłem, że to się uda, a jednak się dzieje!

Opinie

Daniel Markowicz, prezes Lightcraft Productions, producent, reżyser

Jako dziecko pochłaniałem wszystkie książki, jakie napotkałem, za szczególnym uwzględnieniem działu fantastyki i nauki. Kilka z nich zapamiętałem szczególnie, w tym „Głowę Kasandry” – nie tylko za nietuzinkową treść, ale za potencjał wielkiego, ponadczasowego widowiska science fiction A może nie tylko science fiction? Praktycznie każdy z czytelników, z którymi rozmawiam, zapamiętał tę pozycję jako specjalną na swojej liście lektur. Jest w niej coś, co porusza, coś, co się zapamiętuje przez lata. Dziesięciolecia. Proszę sobie wyobrazić więc moją radość, kiedy okazało się, że możliwa jest ekranizacja.

Wszystko to, czego się nauczyliśmy przez wiele lat w trakcie 70 produkcji, wkładamy w ten film. Artystycznie i biznesowo. Jest też szerokie zainteresowanie tym tytułem wśród wiodących platform, dla których stosunkowo często produkujemy różnego typu filmy. To zobowiązuje.

Przede wszystkim pokażemy, że ciekawa fantastyka nie jest zarezerwowana dla innych krajów. Wierzę, że film będzie tak dobry, widowiskowy i wciągający, że rozpocznie renesans polskiej fantastyki.

Będzie co oglądać, bo świat przedstawiony przez Marka Baranieckiego trzyma czytelnika od pierwszej do ostatniej strony książki zarówno wizualnie, jak i emocjonalnie. Będą silosy głowic nuklearnych. Będzie dziki i szalony świat ludzkości w obliczu zagłady. Pokażemy różne kulty i tajemnice oraz zaskakujące, oryginalne zwroty akcji w literaturze tego typu.

Obsadę mamy gotową w 70 proc.

W najbliższych tygodniach zostanie ogłoszona. To najwybitniejsi i najbardziej rozpoznawalni polscy, i nie tylko, aktorzy. Fascynujące jest to, że każdy z nich znał „Głowę Kasandry” albo po lekturze od razu był na „tak”. To się rzadko zdarza i pokazuje wyjątkową siłę i aktualność tego projektu. Nadszedł czas, by został przedstawiony widzom w Polsce i na świecie.

Tadeusz Chełkowski, Patronite, główny ekonomista

„Głowa Kasandry” to jedna z najważniejszych noweli science fiction, książka jest kultowa, i ci, którzy ją znają, doskonale wiedzą, że opisana w niej fabuła jest nie tylko ciekawa, ale wręcz prorocza. Drugim czynnikiem, który wpłynął na naszą decyzję o zbiórce, było doświadczenie i wiarygodność organizatora – firmy Lightcraft. Daniel Markowicz ma na swoim koncie liczne produkcje dystrybuowane przez takie platformy, jak Netflix czy Amazon Prime Video, które osiągnęły bardzo dobre wyniki oglądalności, a co za tym idzie, sukces finansowy. To daje nam nadzieję na powodzenie tego projektu.

Film można wesprzeć poprzez platformę Patronite.pl, gdzie za niewielkie, regularne wpłaty można otrzymać nagrody, dostęp do ekskluzywnych materiałów lub po prostu wesprzeć rozwój tego niezwykłego przedsięwzięcia. Dodatkowo firma Lightcraft niezależnie od zbiórki na Patronite uruchomiła możliwość zostania współproducentem filmu za pośrednictwem osobnej strony internetowej, co umożliwia udział w przyszłych zyskach ze sprzedaży filmu. Jest to interesująca propozycja, skierowana jednak do osób, które rozumieją ryzyko związane z produkcją filmową. Obecnie na Patronite zarejestrowanych jest ponad 11 tysięcy twórców, z czego ponad 40 proc. to osoby zajmujące się produkcją filmów, dokumentów i nagrań wideo. Wśród nich są takie produkcje, jak „Tylko nie mów nikomu” czy „Zabawa w chowanego” braci Sekielskich, które osiągnęły ogromny sukces – na YouTubie zostały odtworzone łącznie ponad 32 miliony razy. Co tydzień dziennikarze, podróżnicy, dokumentaliści, historycy, filmowcy, recenzenci, naukowcy, sportowcy, społecznicy, zarejestrowani na Patronite, tworzą od 100 do 400 dokumentów, reportaży, recenzji i filmów, które później są udostępniane na takich platformach, jak YouTube czy Facebook. Powstaje przeciwwaga dla ogromnej liczby krótkich, często mało wartościowych treści internetowych.

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Pana postapokaliptyczna książka „Głowa Kasandry” z 1985 r., uważana za jedną z najważniejszych w swoim gatunku również dlatego, że zaproponowała spojrzenie na katastrofę jądrową z perspektywy moralnej, miała być już ekranizowana wiele razy. Teraz za projekt odpowiada Lightcraft Productions, znany z „Ostatniej rodziny” czy „Pitbulla. Ostatniego psa”. Który to już producent?

Przed naszą rozmową próbowałem sobie przypomnieć, ile było podejść do ekranizacji. Wychodzi na to, że obecna jest piąta lub szósta. Na początku, jeszcze w latach 80., padł pomysł, żeby film zrealizowała Telewizja Polska bądź zespół filmowy Perspektywa, gdzie rozmawiałem z osobą akceptującą scenariusze do realizacji. Stwierdziła, że jest dobrze, tekst się podoba, ale zastanawiała się, co zrobi cenzura, ponieważ jest pewien drażliwy temat. Mamy mianowicie wielkiego sąsiada na Wschodzie, jesteśmy z nim w jednym polityczno-militarnym sojuszu, a na pojazdach i rakietach, które pokażemy w filmie, muszą być jakieś emblematy. Ów człowiek tłumaczył mi, że emblematy amerykańskie nie mogą pojawić się absolutnie – wiadomo: Ameryka to nasz największy wróg, ale nie do przyjęcia jest również to, żeby były czerwone gwiazdy, ponieważ film powinien być z założenia eksterytorialny i niepolityczny. W związku z tym emblematy nie mogły być również polskie.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich