Te wizytacje zarządził dopiero Benedykt XVI.
To prawda. Benedykt XVI miał dobre rozeznanie problemu, bo do Kongregacji, którą kierował, spływały zgłoszenia z całego świata. Zarządził szereg wizytacji w Irlandii. Dziś na czele tamtejszych diecezji nie ma żadnego biskupa z okresu ujawnień. Na szczęście w USA też konsekwencje wobec winnych zaniedbań w końcu wyciągnięto. Choć tak naprawdę potrzeba było dopiero raportu z Pensylwanii z 2018 r., w którym ujawniono, że w ciągu 70 lat ofiarą 300 księży pedofilów padło 1000 dzieci, skandalu w Chile (w 2018 r. do dymisji podał się tam cały episkopat – red.), oskarżenia i następnie usunięcia ze stanu duchownego kard. McCarricka (2018–2019 – red.) oraz ubiegłorocznego szczytu w Watykanie, by się to zaczęło dziać.
Prawda, dziś te konsekwencje wobec biskupów i przełożonych zakonnych są wyciągane.
Jest wiele dowodów na to – choćby dobrze nam znany biskupa Edwarda Janiaka – że Kościół podchodzi do tego poważnie. Ale proszę zauważyć, że Franciszek też się uczy. Podejmuje działania, ale rozważnie, nie na szybko. Gdyby się uprzeć, to i jemu można byłoby zarzucić opieszałość.
Co ma ksiądz na myśli?
W 2016 r. Franciszek wydał motu proprio „Come una madre amorevole", w którym zapisał m.in., że biskupa można usunąć z urzędu, „jeśli wskutek zaniedbania dokonał lub zaniechał czynów, które wyrządziły poważne krzywdy innym, czy to osobom fizycznym, czy całej wspólnocie". Zaznaczył, że w „przypadku nadużyć wobec nieletnich lub bezbronnych dorosłych wystarczy, że był to poważny brak sumienności". Ale do ubiegłego roku nie bardzo było wiadomo, jak taki proces prowadzić. Dopiero kolejny instrument prawny wszystko doprecyzował. Na mocy motu proprio „Vos estis lux mundi" także wierni świeccy mogą, a duchowni są zobowiązani składać doniesienia o rażących zaniedbaniach przełożonych kościelnych, diecezjalnych i zakonnych za pośrednictwem nuncjuszy lub metropolitów. I wiele takich doniesień złożono. Ale drogę do tego w 2001 r. otworzył Jan Paweł II. Franciszek idzie konsekwentnie jego drogą i uzupełnia ją o kolejne niezbędne elementy.
A jednak – i tu odwołam się do badań, od których zaczęliśmy rozmowę – aż 82 proc. Polaków źle ocenia działania Kościoła w sprawie wyjaśniania pedofilii.
Oczekiwanie społeczeństwa, które doskonale rozumiem, jest takie, by każdą sprawę załatwić jak najszybciej. Tyle że każda z nich wymaga indywidualnego podejścia i oceny. Sprawy zgłaszane do biskupów i prowincjałów są wstępnie badane, przesyłane do Stolicy Apostolskiej, często uzupełniane i rzeczywiście w wielu przypadkach można mówić o przewlekłości postępowań. Pojawia się zniecierpliwienie u osób pokrzywdzonych, opinii publicznej. Nie można jednak powiedzieć, że Kościół nic nie robi. Wprawdzie nie bez nacisku opinii publicznej, ale jednak zdecydowanie przyspiesza. W sprawie biskupa Janiaka zadziałano błyskawicznie, sprawy zmarłego kilka dni temu kardynała Henryka Gulbinowicza też nie zamieciono pod dywan. Każda diecezja ma swojego delegata do spraw ochrony dzieci i młodzieży. Ci ludzie naprawdę pracują. Zmienia się też podejście biskupów i przełożonych zakonnych do tego tematu. Zmierzamy ku oczyszczeniu. Innej drogi nie ma.
Wydaje się, że w niektórych krajach idzie to szybciej.
Trzeba pamiętać o tym, że są różnice między Kościołami. Zależą one również od świadomości społecznej, że istnieje problem. Każdy działa w określonych warunkach, określonej kulturze. Tam gdzie w społeczeństwach była demokracja, łatwiej jest praktykować kulturę przejrzystości, łatwiej można to oczyszczenie realizować. Ale weźmy np. Niemcy. W 2002 r., rok po wydaniu przez Jana Pawła II przepisów o najcięższych przestępstwach w Kościele, oni mieli już własne wytyczne i procedury. Otworzyli biura, mieli wyznaczone osoby do przyjmowania zgłoszeń. I przez osiem lat niewiele się działo. Były pojedyncze zgłoszenia, ale nie było jakiejś fali ujawnień. Pojawiła się ona dopiero w 2010 r. Musiały zaistnieć jakieś sprzyjające warunki, by ofiary poczuły się bezpieczniej i mogły wyjść ze swoją krzywdą. Nie wystarczy zatem mieć tylko instrumenty. Dziś w Polsce istnieje potrzeba weryfikacji, jak stosowane są wytyczne. Ofiary bardzo uważnie obserwują te działania. Analizują, ile ryzykują i co ryzykują swoim zgłoszeniem. Łatwiej jest, gdy ujawnień jest więcej, bo zmniejsza się ryzyko, że za każdą ofiarą będą biegali dziennikarze i będą pokazywać jej emocje. Szybkości tego procesu oczyszczenia nie da się automatycznie sprowokować, ale wydaje mi się, że my i tak mocno już przyśpieszyliśmy. Teraz trzeba nam słuchać pokrzywdzonych, pomagać im, tworzyć programy ochrony dzieci i młodzieży. Tylko realnym działaniem możemy sprawić, by Kościół stał się miejscem bezpiecznym.