Za kilka dni skończę sześćdziesiąt lat. Żona zaproponowała, żebym na urodziny zrobił dla siebie coś miłego, ale nie, jak to było w naszym zwyczaju, jakiś wypad na kolację, lecz coś zupełnie innego. Więc w jasny i chłodny niedzielny poranek poniosło mnie aż na 92 Ulicę do YMCA. Event o godzinie 11:00 – były bajgle i kawa – firmowały dwie redaktorki „Listów Samuela Becketta”, Martha Dow Fehsenfeld i Lois More Overbeck.
Byłem posiadaczem wszystkich trzech do tej pory opublikowanych tomów – dwa lata później miał ukazać się czwarty. Pierwszy z nich recenzowałem na łamach „Publishers Weekly”. Moje lektury Becketta sięgają trzeciego roku studiów, który spędziłem w Dublinie, ale dopiero w ostatnich czterech, pięciu latach zacząłem czytać go intensywniej, choć jeszcze nie wyłącznie jego, już z badawczym zacięciem, w jedyny w swoim rodzaju sposób, jak sobie schlebiałem.
Tego ranka jako jeden z najmłodszych uczestników spotkania znalazłem się w otoczeniu o wiele starszych, głównie kobiet. Jedna, siedząca niedaleko, chciała mnie skłonić, abym zajął miejsce obok niej, poklepując krzesło, jakby z nakazem: „tu masz siedzieć”. Miała przekrzywioną perukę w kolorze imbiru i sporą warstwę makijażu w odcieniach różu i pomarańczy. Czterokrotnie pytała, jak się nazywam, a następnie, gdzie się urodziłem, by wreszcie oświadczyć, nie bez pewnej dumy, że ona też jest nowojorską autochtonką – urodziła się w „jedynej dzielnicy na trwałe połączonej z kontynentalnymi Stanami Zjednoczonymi – a mianowicie w Bronx. Wie pan, cała reszta to są wyspy”. Wszyscy zgromadzeni w sali YMCA, włącznie z prelegentkami, przybyli na ten event na długo przed jedenastą, więc dwadzieścia minut przed oficjalnym rozpoczęciem sala pękała niemal w szwach, co pozwoliło mi uważnie rozejrzeć się wokoło. Przede mną siedziała drobna, elegancka, bardzo szczupła kobieta, zgięta jak laska pasterza, z włosami w kolorze szarofioletowym, dokładnie. Usta miała rozchylone, nadstawiała ucha, próbując słuchać, pośród łażących bez ładu ludzi. Była to Judith Schmidt, jak udało mi się wywnioskować, uprzednio pracowała w Grove Press, a nieco później publicznie miałem okazję szczegółowo porozmawiać z nią o tym, jak to Mr. Beckett chodził po mieście przez nią oprowadzany w czasie swej jedynej wizyty w Nowym Jorku, kiedy nakręcono film z Busterem Keatonem w 1964 roku [według scenariusza Becketta]. Zawiozła pisarza i Richarda Seavera, redaktora Grove, na boisko baseballowe, aby zobaczyli, jak dwie najgorsze drużyny walczą o „double-header”. Wspominając to wydarzenie, Judith stwierdziła, że Beckett był „cudownym, cudownym, cudownym mężczyzną”. Wymawiała baseball jak „base-bool”, a mężczyznę jak „me-ann”. Bardzo się ucieszyłem, że udało mi się zobaczyć w realu Judith Schmidt Douw – jak się miało okazać, zmarła kilka miesięcy później.
Marty i Lois zostały przedstawione Sali przez dyrektora programowego YMCA. Ustawiły się przed dwoma osobnymi mównicami w niewielkim pomieszczeniu, w którym na składanych krzesłach siedziało około 50 osób. Scharakteryzowawszy pokrótce ten ogromny projekt, który właśnie doczekał się realizacji, Marty, a może to Lois, wyjaśniła, że Beckett nie miał zwyczaju przechowywać otrzymanych listów, ani nie zachowywał kopii wysłanych. Badaczki musiały zlokalizować każdy list lub pocztówkę, zidentyfikować każdego po kolei adresata, zaś w przypadku wielu listów pisanych odręcznie trzeba było jeszcze dokonać transkrypcji bez mała nieczytelnego pisma Becketta, z francuskiego, albo angielskiego. Ktoś zapytał: czy Beckett był lewo- czy praworęczny? Panie, które przez dziesięciolecia zajmowały się redakcją, nie wiedziały. Co mnie zaskoczyło. Ni stąd, ni zowąd wtrąciłem na głos, że jego prawą rękę dotknęła postępująca z wiekiem artroza i że gdzieś czytałem, iż wskutek tego pogorszył się jego charakter pisma, więc musiał być chyba praworęczny. Lois zaprzeczyła, w pewnym sensie, stwierdzając, że jego charakter pisma nigdy nie był dobry, więc to o niczym nie świadczy. Marty wspomniała, że uścisnąwszy po raz pierwszy dłoń Becketta, zwierzyła się jego bliskiemu przyjacielowi z Dublina, Conowi Leventhalowi: „Dziwne, on miał w dłoni ołówek”. Na co Con wyjaśnił, że to był po prostu palec. Lois podała nazwę tego schorzenia: czasami nazywany „ręką celtycką” przykurcz Dupuytrena. Poprosiłem ją o przeliterowanie, co też uczyniła.
W ramach Pytań i Odpowiedzi nie zadałem żadnego pytania, chociaż na jedno odpowiedziałem. Ktoś chciał wiedzieć, kiedy Beckett zmarł, a redaktorki przez chwilę nie reagowały, jakby zamarły, więc nagle mi się wyrwało: „Dwadzieścia pięć lat temu, w 1989 roku”. Na koniec wreszcie zwróciłem się do stojącej przed mównicą Lois Overbeck, składając gratulacje, ze szczerymi wyrazami podziwu dla wiedzy i skrupulatności w wydobyciu listów na światło dzienne, no i zadałem to moje pytanie, w kwestii moim zdaniem podstawowej, w samym sercu moich szczególnych zainteresowań badawczych w niezbadanej dotąd dziedzinie życia Becketta. „Nie, nie” – powiedziała Lois. „Niech pan policzy, to jest matematyka”. Słyszałem to już wcześniej, no i policzyłem, mimo to nie wierzę, że matematyka – czyli konkretny kalendarz dni przeszłych plus okres ciąży u człowieka – wyklucza możliwość, spłodzenia przez Becketta córki, która żyje i mieszka w Connecticut i jest poetką.