Kultura psiecka, czyli jak dokopać młodym kobietom

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w „kulturze psiecka” chodzi, mówiąc kolokwialnie, o dokopanie młodym kobietom. Bo to rzekomo one mają realizować swój instynkt macierzyński w „zastępczej” opiece nad szczeniaczkiem.

Publikacja: 23.08.2024 10:00

Kultura psiecka, czyli jak dokopać młodym kobietom

Foto: AdobeStock

Zakończone niedawno igrzyska w Paryżu nie przyniosły nam worka medali. Nieco żartobliwie można jednak postawić tezę, że naszym problemem od lat jest niewłaściwy dobór dyscyplin olimpijskich. Istnieje bowiem kilka gier, w których mielibyśmy szansę walczyć o najwyższe laury. Jedną z nich jest sport, który Amerykanie określają mianem blame game. Chodzi w nim o to, kto wskaże bardziej winnego w jakimś sporze czy konflikcie.

Ocenianie innych i szukanie winnych wychodzi nam faktycznie niezwykle dobrze. Zresztą trenujemy to od maleńkości. Kiedy dzieci się pokłócą albo zrobią coś „złego”, nie szukamy rozwiązania problemu, ale automatycznie startujemy z pytaniem „kto jest winny?”. To nasze polskie ustawienie fabryczne. Obserwując debatę publiczną i spory wokół różnych kwestii – od edukacji, przez ochronę zdrowia, po bezpieczeństwo energetyczne – zawsze odnajduję ten sam mechanizm szukania kozła ofiarnego.

Czytaj więcej

Blaski i cienie zielonego konserwatyzmu

Kwestia demografii służy wyłącznie oczernianiu

Mam wrażenie, że ostatnimi czasy rozgrywają się w Polsce igrzyska blame game w obszarze demografii. Tu potencjalnych winnych dramatycznego spadku współczynnika dzietności jest całe mnóstwo. Dla jednych to Zjednoczona Prawica i wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku. Dla innych fatalna sytuacja mieszkaniowa. Dla kolejnych wygodnictwo, a nawet lenistwo młodych kobiet. Ostatnio do tego bardzo szerokiego katalogu dołączyła nowa podejrzana, a mianowicie „kultura psiecka”, czyli zastępowanie dziecka psem albo kotem. W końcu musimy jakoś zracjonalizować fakt, że młode Polki i młodzi Polacy nie mają dzieci. Zracjonalizować, to znaczy znaleźć winnego.

Od dawna próbuję pisać i mówić, że prowadzenie jakiejkolwiek poważnej dyskusji, która na dodatek miałaby realne, pozytywne przełożenie na rzeczywistość, w modelu blame game nie ma najmniejszego sensu. Zamiast oceniać i szukać winnych, lepiej bowiem skupić się na próbie zrozumienia, dlaczego ludzie zachowują się w taki, a nie inny sposób. Skoro mówimy o „kulturze psiecka”, w pierwszej kolejności warto zadać sobie następujące pytania: czym ta kultura dokładnie jest? Skąd się wzięła? Jakie są jej źródła? Wreszcie, czy jest prawdziwa, czy też istnieje wyłącznie w medialnej wyobraźni? Dopiero później można przejść do kwestii wpływu takiej „kultury psiecka” (o ile ona w ogóle istnieje) na spadek dzietności.

Nie oznacza to oczywiście, że pewne zjawiska nie pojawiają się w społeczeństwie, ale kluczową rolę odgrywa skala. Skoro poruszamy się w tematyce dzietności, weźmy choćby przykład lęków klimatycznych, które mają stanowić czynnik zniechęcający młodych do prokreacji. Faktycznie, znajdziemy już na ten temat książki, ba, bez trudu możemy wyszukać wyniki badań ankietowych, w których młode kobiety z szerokiej gamy różnorodnych przyczyn zniechęcających do „posiadania” dziecka (na marginesie to jeden z najstraszniejszych potworków językowych, tak jakby dziecko było rzeczą...) wybierają właśnie kryzys klimatyczny. Tyle że zarówno wspomniane książki, jak i badania ankietowe mówią nam więcej o medialnych trendach niż rzeczywistości. Jeśli bowiem spojrzymy na inne badania opinii publicznej, przekonamy się, że troskę o środowisko naturalne przejawiają w większym stopniu osoby w bardziej dojrzałym wieku niż młodzi dorośli.

Przeciwko młodym kobietom są zarówno młodzi mężczyźni, jak i dojrzałe kobiety

Dobrze, sam ze zdumieniem obserwuję na ulicach wózki i nosidełka dla psów (widziałem raz) czy też całą branżę sektora beauty, wellness, fitness, a nawet health dla zwierząt domowych (tak, tak, są już banki krwi dla psów i kotów). Traktuję je wszystkie jednak jako ciekawostki, które mimo wszystko większość z nas kojarzy wciąż bardziej z mediów niż ze świata za oknem. Zanim jednak odniosę się do tego, co mówi nam pojawienie się takich nowych rynków produktów czy usług, i czy w ogóle ma to jakikolwiek związek ze spadającą w bardzo szybkim tempie dzietnością, chciałbym zwrócić uwagę na inną niezwykle istotną kwestię.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym wszystkim chodzi przede wszystkim o chęć, mówiąc kolokwialnie, dokopania młodym kobietom. Bo dziwnym trafem to właśnie one są głównymi bohaterkami tych opowieści i to one zgodnie z przyjętą narracją realizują swój instynkt macierzyński w „zastępczej” opiece nad szczeniaczkiem. Ta sama emocja niechęci, a nieraz nawet nienawiści wobec młodych kobiet stoi zresztą za internetowym (i nie tylko) hejtem na „madki”.

Zastanawiam się od jakiegoś czasu, skąd to się bierze. Zwykle kiedy mam trudność w zidentyfikowaniu przyczyn jakiegoś zjawiska, próbuję sobie zmapować główne grupy, które za nim stoją i które mogą mieć w tym interes. W tym przypadku trudno mówić o oczywistym interesie, ale hejt na młode kobiety widać zwłaszcza w dwóch grupach – wśród młodych mężczyzn i dojrzałych kobiet. Pierwsza z tych dwóch grup jest dość oczywista – proces „radykalnej emancypacji” kobiet, którego doświadczyliśmy w ostatnich kilkunastu latach w Polsce, stanowi spore wyzwanie dla mężczyzn, mimo wszystko wychowanych w dość tradycyjnej, patriarchalnej kulturze. Trudno się dziwić, że dostosowanie się do nowej rzeczywistości nie jest dla nich ani łatwe, ani szybkie, ani przyjemne. Jedni reagują na tę zmianę wycofaniem, inni agresją, jeszcze inni – próbą łatwych racjonalizacji. W takim modelu reakcji lepiej zaakceptować bowiem sytuację, że to kobiety oszalały i zachciało im się „psiecka”, bo do tego „nie trzeba chłopa”, niż przyznać, że stało się mniej atrakcyjnym partnerem wobec wysoko postawionych (a nierzadko wygórowanych – bądźmy tu sprawiedliwi) oczekiwań ze strony kobiet. To zresztą jest przyczynek do innej debaty o wykluczeniu wielu młodych mężczyzn, zwłaszcza żyjących na polskiej prowincji, którzy w jakimś sensie są ofiarami tej radykalnej emancypacji, a w szerszym sensie – patriarchatu.

Zostawmy zatem mężczyzn i przejdźmy do drugiej grupy, czyli dojrzałych kobiet. Co sprawia, że lubią one patrzeć z pogardą na pokolenie 20- i 30-latek? Tu źródła hejtu są znacznie bardziej wysublimowane. Wydaje się, że jakimś wyjaśnieniem może być zjawisko fali, znanej z zasadniczej służby wojskowej. Nie ma co ukrywać – dojrzałe kobiety, które wczesną dorosłość, a co za tym idzie także i macierzyństwo, przeżywały w trudnych latach 80. i 90. XX wieku, mogą mieć poczucie, że skoro dostały od życia po pewnej części ciała, to tym młodszym nie powinno być łatwiej. Może rację ma Agata Bielik-Robson, która przed kilkunastoma laty stwierdziła w wywiadzie, że Polską rządzą księża (to już chyba nieprawda) oraz dojrzałe kobiety w wieku postseksualnym.

Co więcej, nie będzie przesadą stwierdzenie, że to właśnie owe dojrzałe kobiety są najsilniejszymi obrończyniami patriarchatu, którego ofiarą stają się zarówno młode kobiety, jak i młodzi mężczyźni. Ci ostatni także dlatego, że zostali wychowani pod kloszem i nierzadko służyli swoim matkom jako zastępczy partnerzy zamiast swoich ojców, którzy z różnych przyczyn byli nieobecni, co nierzadko skutkuje w pokoleniu synów ich wyuczoną bezradnością (bo pełne zaborczej miłości matki robiły wszystko za nich).

Czytaj więcej

Naród. Pojęcie, które traci na znaczeniu

Kultura psiecka to przede wszystkim niebezpieczna etykietka

Dobrze, zostawmy młodych mężczyzn i dojrzałe kobiety i wróćmy do dalszej analizy „kultury psiecka”. Sam się na nią nie raz i nie dwa natknąłem. Skala ma jednak znaczenie i warto to na samym starcie rozważań podkreślić. Skoro już to ustaliliśmy, pora na próbę zidentyfikowania przyczyn tego zjawiska. Nie ulega wątpliwości, że ludzie zawsze, jeśli tylko mieli pieniądze, potrafili je wydawać na rzeczy, które w opinii większości populacji były zbędne. Skoro można wydać, nie wiem, 30 tys. zł na torebkę albo płaszcz, to można i wydać na operację kota czy wózek dla psa. Nie ma w tym niczego niezwykłego. Pytanie raczej, jakie konkretne potrzeby ta torebka, kot czy pies spełniają.

Jak to zwykle w życiu bywa, odpowiedź na tak zadane pytanie różni się w zależności od tego, kogo spytamy. Pewnie będą takie osoby, które zwyczajnie lubią zwierzęta i od najmłodszych lat wychowywały się w ich towarzystwie, a nawet więcej – nie potrafią sobie wyobrazić funkcjonowania w codzienności bez psa albo kota. Będą też takie osoby, które czują się samotne i które w ten sposób zaspokajają naturalną potrzebę bliskości, jeśli w danym momencie nie są w stanie zaspokoić jej w inny sposób. Wreszcie będziemy mieć i osoby, dla których pies stanie się substytutem dziecka. Rozumiem, że pojęcie „kultury psiecka” odnosi się wyłącznie do tej trzeciej grupy, ale przecież także przedstawicieli wcześniejszej grupy można by wadliwie do niej zaklasyfikować. To jednak oznacza, że obrzucanie się etykietkami nie ma większego sensu, bo nie tylko nie pozwala nam to zrozumieć motywów i samego zjawiska, ale także – i to już bardzo poważny problem – uniemożliwia jakąkolwiek sensowną komunikację i dialog. Tym bardziej że pojęcie „kultury psiecka” ma jednak dość pejoratywny wydźwięk. Niestety, etykietkowanie służy obu stronom głównie do okopywania się na z góry upatrzonych pozycjach – i tych, dla których w trosce o zwierzęta domowe nie ma nic złego, i tych, którzy doszukują się w tym zapaści obyczajów, a nawet końca cywilizacji.

Dlatego, choć używałem tego pojęcia do tej pory, chciałbym z niego od tego momentu zrezygnować. Właśnie po to, żeby nie brać udziału w owej blame game i wyjść ze spirali oskarżeń czy oceniania innych. Przecież w samym fakcie posiadania zwierzęcia domowego nie ma z automatu nic złego, tak samo jak nic złego z automatu nie ma w decyzji, aby nie „mieć” dzieci (analogicznie – fakt „posiadania” wielu dzieci sam z siebie nie jest powodem do społecznych pochwał i piszę to jako wielodzietny rodzic). Lepiej spytać, dlaczego młodzi ludzie (mężczyźni i kobiety) mogą chcieć zrezygnować z „posiadania” dziecka i w zamian wybrać opiekę nad psem lub kotem.

Prawdziwym problemem nie jest kultura psiecka, lecz kultura scrollowania

Ciekawy trop w tej dyskusji rzucił niedawno jeden z internautów w mediach społecznościowych (przepraszam autora, niestety, nie pamiętam, kto dokładnie), który zwrócił uwagę, że młode pokolenie (zwane czasem pokoleniem Z) „scrolluje” życie. Co to dokładnie oznacza? Esencją życia nie jest dla niegotrwałość (trwałość związku, trwałość zatrudnienia etc.), ale zmienność. Nie ma chyba nic (a dokładniej nikogo) trwałego bardziej niż dziecko – rodzicem nie tylko jest się do końca życia (nawet jeśli dziecko umrze wcześniej), ale dodatkowo rodzicielstwo wiąże matkę i ojca nawet wtedy, kiedy się ze sobą rozstaną. Pies albo kot nie rodzą takich zobowiązań – żyją krócej, istnieje możliwość oddania ich do schroniska albo uśpienia, a przede wszystkim ani dana osoba, ani jej partner nie są w jakikolwiek „biologiczny” sposób związani ze zwierzęciem. Jeśli umrze/zdechnie (niewłaściwe skreślić), temat jest zamknięty, można się rozejść.

Może zatem nie jest wcale tak, jak uważa spora część komentatorów, że zastąpienia dziecka psem albo kotem jest przejawem leniwego wygodnictwa. W końcu opieka nad zwierzęciem w modelu totalnym może się wiązać z wieloma godzinami spędzonymi przy nim. Oczywiście, nie będzie to zaangażowanie porównywalne z obciążeniem młodej matki, ale znów można na to spojrzeć w kluczu zmienności. Może bowiem nie chodzi o to, że kobieta albo mężczyzna z pokolenia Z nie chcą się poświęcać, bo przecież są na to gotowi, jeśli im na czymś naprawdę zależy (choćby w imię „świętej zmiany”), ale o to, że pies czy kot mogą pozostawiać przestrzeń do przeżywania takiej zmiany. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że rynek dostarcza już usługi hotelowe dla zwierząt domowych.

Interpretacja ze zmienności albo „tożsamości scrollowania” wydaje mi się nie tylko bardziej atrakcyjna poznawczo, ale tworzy także o wiele szerszą przestrzeń do rozmowy. Czym innym jest bowiem wyjście z przesłaniem „wybrałeś/-aś psa zamiast dziecka, jesteś leniwy/-a”, a czym innym otwarcie rozmowy o próbie zrozumienia pewnej pokoleniowej specyfiki. Specyfiki, która jest, nie zamierzam tego ukrywać, trudna i mimo wszystko społecznie niepożądana. Poszedłbym nawet krok dalej – w dłuższej perspektywie zabójcza także dla samych zetek. Tak samo zresztą jak szkodliwa i nieraz zabójcza bywała pokoleniowa specyfika milenialsów (w polskich warunkach lepiej mówić o pokoleniu wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. XX wieku), bardzo podatnych na tzw. kulturę zap...lu, harówki, która zaprowadziła nas choćby na skrajnie indywidualistyczne tory. Już samo zrozumienie, że każde pokolenie ma swoją niejednoznaczną charakterystykę, jest dobrym punktem wyjścia do szukania pozytywnych odpowiedzi.

Czytaj więcej

Edukacja na rozdrożu. Nauka w szkole, czy nauka w domu

Lepiej zachęcać młodych do trwałości i stabilności

Nie będę udawać, że mam prostą odpowiedź na pytanie, co zrobić z negatywnymi skutkami „kultury scrollowania”. Takich odpowiedzi chyba nie ma. Ograniczenie dostępu do smartfonów i mediów społecznościowych to pewnie jest krok w dobrą stronę, ale nie rozwiąże wszystkiego. Trzeba szukać jakiejś pozytywnej alternatywy, która pozwoli młodym ludziom odkryć radość trwałości. Może jakimś pomysłem jest odwołanie się do solidarności międzypokoleniowej i dziedzictwa rzeczy, które przechodzą z pokolenia na pokolenie, dając nam poczucie zakorzenienia? To oczywiście mała rzecz, nie załatwi nam sprawy, ale chyba warto spróbować.

Niezależnie jednak od promocji trwałości jako źródła nie tylko radości, ale i bezpieczeństwa, warto zrobić coś z kulturą „cierpiętniczego matkopolkowania”. W ten sposób wracamy trochę do dojrzałych kobiet, o których pisałem wcześniej. Mam wrażenie (poparte dowodami anegdotycznymi), że pokolenie matek i babć od najwcześniejszych lat przekazuje swoim córkom i wnuczkom, aby nie pakowały się za szybko w macierzyństwo, bo to zasadniczo tożsame ze śmiercią społeczną. „Pojawi się dziecko, skończy się normalne życie”. Nie twierdzę oczywiście, że pojawienie się dziecka nie wywraca dotychczasowego życia do góry nogami, ale jako społeczeństwo powinniśmy zrobić wszystko, aby młodzi rodzice (a zwłaszcza matki) nie musieli się mierzyć ze społeczną śmiercią. To jednak zadanie dla nas wszystkich – jak uczynić przestrzeń społeczną przyjazną zarówno dla dzieci, jak i dla ich rodziców.

Obserwując niektóre państwa europejskie, jak choćby Francję, jestem absolutnie przekonany, że na tym odcinku mamy jeszcze mnóstwo do zrobienia. Zacząłbym jednak od przepracowania hejtu na „madki” i „pięćsetplusy” – jeśli czegoś z tym nie zrobimy, wszystkie inne starania pójdą w błoto. To wydaje mi się o wiele ważniejszy temat, także dla polskich mediów, niż prowadzenie rozważań o nieszczęsnej „kulturze psiecka”.

Marcin Kędzierski

Doktor nauk ekonomicznych, były prezes Klubu Jagiellońskiego, współpracownik „Więzi” i „Gościa Niedzielnego”. Mąż, ojciec szóstki dzieci.

Zakończone niedawno igrzyska w Paryżu nie przyniosły nam worka medali. Nieco żartobliwie można jednak postawić tezę, że naszym problemem od lat jest niewłaściwy dobór dyscyplin olimpijskich. Istnieje bowiem kilka gier, w których mielibyśmy szansę walczyć o najwyższe laury. Jedną z nich jest sport, który Amerykanie określają mianem blame game. Chodzi w nim o to, kto wskaże bardziej winnego w jakimś sporze czy konflikcie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi