Polska była jednym z pierwszych krajów, gdzie wprowadzono płatny urlop. II RP wakacjami stała

Polska była jednym z pierwszych krajów Europy, w którym zagwarantowano obywatelom prawo do płatnego urlopu. Może nie wszystkim i było to raptem tylko 14 dni w roku, niemniej było to posunięcie wielkiej wagi.

Publikacja: 09.08.2024 10:00

Morze – ważny kierunek urlopowy w latach 30. Najbardziej prominentna była oczywiście Jurata, błyskaw

Morze – ważny kierunek urlopowy w latach 30. Najbardziej prominentna była oczywiście Jurata, błyskawicznie zdobywająca status ośrodka luksusowego

Foto: nac

Lato, lato, lato czeka/razem z latem czeka rzeka/razem z rzeką czeka las/a tam ciągle nie ma nas” śpiewał chór męski na początku filmu „Szatan z siódmej klasy”. Film wprawdzie nakręcono w 1960 r., jednak jego literacki pierwowzór Makuszyński napisał już w 1937 r. i właśnie przed wojną miały miejsce owe sławetne wakacje, podczas których Adam Cisowski dawał popisy dedukcji i krok po kroku rozkochiwał w sobie Polę Raksę… znaczy, Wandę Gąsowską. Czy jednak owe wakacje były jedynie wymysłem Makuszyńskiego? A może powszechne było opuszczanie miasta, by w starych dworkach odnajdywać skarby? Jak właściwie wypoczywano przed wojną?

Czytaj więcej

Miasto od wieków staje w ogniu. Krótka historia walk toczonych w miastach

Antoni Ponikowski uchwala ustawę o urlopach 

Zacznijmy od rewolucji, jaka miała miejsce 16 maja 1922 roku. Drugi rząd Antoniego Ponikowskiego (a siódmy od momentu odzyskania niepodległości) borykał się z kwestią inkorporacji Litwy Środkowej, znalazł jednak czas na uchwalenie ustawy o urlopach dla pracowników zatrudnionych w przemyśle i handlu. Tym samym Polska staje się jednym z pierwszych krajów Europy, w którym zagwarantowano obywatelom prawo do płatnego urlopu. Może nie wszystkim i było to raptem tylko 14 dni w roku (lub osiem, jeśli dany pracownik miał staż pracy krótszy niż rok), niemniej było to posunięcie wielkiej wagi. W końcu oficjalnie przyznano, że człowiek nie powinien spędzać życia w pracy.

Spodziewać by się można, że spowoduje to boom na turystykę, a nawet, mówiąc precyzyjniej, da początek turystyce masowej. Tak się jednak z początku nie stało, a winę za to ponosiło to, że raptem cztery lata wcześniej odzyskaliśmy niepodległość, a niecałe dwa lata minęły od zakończenia wojny o granice. Sytuacja w kraju nie pozwalała na korzystanie ze świeżo przyznanego prawa chociażby dlatego, że po prostu nie było gdzie wyjeżdżać. Praktycznie wszystko trzeba było najpierw odbudować, obojętnie, czy chodzi o ośrodki wypoczynkowe, drogi, tabor kolejowy, czy nawet o zadbanie o zaopatrzenie dla sklepów.

I chociaż od dwóch lat działało Polskie Biuro Podróży „Orbis”, wysyłało ono klientów albo do nielicznych ocalałych uzdrowisk, albo za granicę, wymagając za to bajońskich sum i borykając się z permanentnym kryzysem wizerunkowym.

Mieczysław Orłowicz – z miłości do Polski napisał ponad sto przewodników turystycznych

Druga połowa lat 20. przyniosła powolną zmianę. Z jednej strony była to zasługa mozolnego wysiłku odbudowy ojczyzny, dzięki któremu stopniowo gospodarka wstawała z kolan, podnosiła się stopa życiowa i powstawała infrastruktura w miejscach, które będzie można niedługo uznać za kierunki wakacyjne. Z drugiej natomiast była to zasługa Mieczysława Orłowicza, z wykształcenia prawnika, z zawodu urzędnika, a z zamiłowania krajoznawcy. Orłowicz należał do gatunku ludzi zakochanych w swoim kraju bez pamięci, a objęte w 1919 r. stanowisko kierownika samodzielnego referatu dla spraw turystyki w departamencie ogólnym Ministerstwa Robót Publicznych służyło mu do zarażania tą miłością innych. Mówiąc precyzyjnie, rozpoczął kampanię popularyzacji turystyki, u której podstaw leżało założenie, że ludzie nie będą odwiedzać nowych miejsc, jeżeli nie będą wiedzieli, że warto. W tym celu trzeba było ich zachęcić i służyć temu miały kolejne przewodniki turystyczne, które Orłowicz pisał sam, bazując na własnym bogatym doświadczeniu podróżniczym.

Jego referat dysponował budżetem ledwo pozwalającym na zatrudnienie sekretarki, kierownik więc nadrabiał pasją i zaangażowaniem, organizując kongresy turystyczne i kampanie reklamowe. Miał też szczęście dysponować doskonałym piórem. Każdy z ponad stu przewodników turystycznych jego autorstwa napisany był tak, by intrygować i zachęcać czytelnika do samodzielnego zobaczenia tego, co widział Orłowicz. A widział całkiem sporo, szacuje się, że przeszedł ponad 140 tys. km, przecierając nowe szlaki i zbierając informacje do swoich kolejnych publikacji.

Mikry budżet był przeszkodą dla Orłowicza do 1932 r. Nawiązał wtedy współpracę z Aleksandrem Bobkowskim, szefem nowo utworzonego departamentu turystycznego w Ministerstwie Komunikacji. Obaj panowie zakasali rękawy i przez kolejne lata rozbudowywali bazę turystyczną Polski. Do 1938 r. powstało np. 220 schronisk i prawie 6 tys. miejsc do spania dla podróżników. Nie zapomniano jednak również o miłośnikach mniej wymagającej rozrywki, rozbudowując dziesiątki ośrodków wypoczynkowych.

Lata 30. zapoczątkowały istny boom turystyczny w Polsce, z rosnącą z roku na rok liczbą urlopowiczów, dzięki wzrastającej liczbie możliwości i malejącymi cenami. I wbrew krzywdzącej plotce było to zasługą pracowitości i energiczności obu urzędników, nie zaś tego, że Bobkowski był zięciem prezydenta Mościckiego.

Czytaj więcej

Od głodu, wojny i studentów chroń nas, panie

Podstawowe kierunki na wakacje – morze Bałtyckie i Tatry

Znając ogólny zarys historii turystyki w II RP, przyjrzyjmy się jej szczegółom, zaczynając od tego, kto jeździł na wakacje. Z zasady byli to mieszkańcy miast lub osoby lepiej sytuowane, nie zdarzało się to zaś wśród rolników. Była to zarówno kwestia stanu posiadania, jak i tego, że wakacje są na wsi okresem wytężonych prac. Pomijając ten podział, urlopowanie było zaskakująco egalitarne dzięki rosnącej liczbie opcji, więc nawet gorzej zarabiający byli w stanie sfinansować sobie stosunkowo tanią wycieczkę.

O ile z początku koncept wakacji przyjmował się powoli i robotnicy należny sobie urlop wykorzystywali niechętnie i w niepełnym wymiarze, o tyle z czasem praktyka ta się upowszechniała. Nie tylko dzięki staraniom urzędników, lecz lekarzy, i to nawet w większej mierze.

Obowiązywała praktyka traktowania urlopu jako ważnego elementu prozdrowotnego, niezależnie od stanu posiadania i wysiłku fizycznego wkładanego w wykonywaną pracę propagowano ruch na świeżym powietrzu oraz przebywanie na łonie natury jako ważne dla zdrowia zarówno ministrów, jak i zwykłych robotników. Nawet tradycyjnie klepiący biedę studenci byli w stanie wyrwać się na parę dni, korzystając z gościnności schronisk akademickich.

Kierunki urlopowe można z gruntu podzielić na trzy kategorie. Pierwszym było morze, dzięki świeżo uzyskanemu dostępowi do Bałtyku. Najbardziej prominentna była oczywiście Jurata, błyskawicznie zdobywająca status ośrodka luksusowego, gdzie spotkać można było najsłynniejsze osoby ze świata kultury i władzy, jak grzyby po deszczu wyrastały jednak mniejsze ośrodki na czele z Hallerowem, rychło przemianowanym na Władysławowo, ponieważ właściwa wieś rozrosła się, wchłaniając sąsiednie ośrodki i tworząc nowy kurort.

Osoby nieobawiające się nieprzychylnych komentarzy wyjeżdżały także do miejscowości Zoppot, również słynnego kurortu. Było to jednak źle widziane, uważano bowiem, że zostawianie swoich pieniędzy w Wolnym Mieście Gdańsku jest głęboko niepatriotyczne.

Drugi kierunek to góry. Wędrówki górskie były szalenie popularne, choć sporty zimowe dopiero zaczynały podbijać serca urlopowiczów. Zakopane nie było jeszcze „zimową stolicą Polski”, za to letnią już i owszem. Tłok na jego ulicach można spokojnie porównać z dzisiejszym. Traktowano je jednak głównie jako bazę wypadową. Co roku tysiące urlopowiczów przybywało do Zakopanego, by następnie zaludniać liczne szlaki wędrówkowe.

Nie oznacza to jednak, że Tatry skupiały wyłącznie miłośników bardzo aktywnego wypoczynku. Górskie uzdrowiska cieszyły się wielką popularnością; na czele z Krynicą-Zdrój, którą ukochał sobie Jan Kiepura i który inwestował wielkie kwoty celem przemienienia jej w maszynkę do zarabiania dla niego pieniędzy, budując tam choćby luksusowy hotel Patria. Wiąże się z tym zresztą pyszna anegdota, bo gdy znany z węża w kieszeni Kiepura zaoferował słynnemu architektowi Bohdanowi Pniewskiemu wykonanie projektu hotelu za 1000 złotych, ten bez namysłu odpalił „Panie Kiepura, za tysiąc złotych to ja mogę panu zaśpiewać”.

Kresy Wschodnie i ukochane wody Piłsudskiego 

Trzecim kierunkiem, najbardziej zresztą szerokim, były Kresy Wschodnie. Ta magiczna kraina oferowała urlopowiczom wszystko, czego można zapragnąć. Najbardziej wątpliwa atrakcja, czyli ganianie się po mokradłach z bolszewickimi przemytnikami i dywersantami, była z biegiem lat coraz trudniej dostępna dzięki wysiłkom Korpusu Ochrony Pogranicza, jednak do 1939 r. pas przygraniczny bywał uważany za niebezpieczny. Jednak dalej od granicy można było znaleźć wszystko. Miłośnicy sportów wodnych mieli do dyspozycji setki szlaków kajakowych na Polesiu, Dawidgródek nad Horyniem usiłowano, mimo bliskości granicy, awansować na centrum wypoczynku wodnego na Kresach. Można było się wybrać do wód, korzystając chociażby z kurortu w Druskiennikach. Bytność tam dawała sporą szansę zobaczenia na własne oczy marszałka Piłsudskiego, który ukochał sobie tamtejsze wody, a według plotek także jedną z lekarek, doktor Eugenię Lewicką.

Ośrodki wypoczynkowe gwarantowały dostęp do licznych pieszych szlaków wycieczkowych, czasami również konnych, jak również inne formy spędzania wolnego czasu, do których jeszcze wrócimy.

Dalej na południe zaczynały się Karpaty z interesująca dychotomią. Z jednej strony obfitowały w trasy piesze dla tych, którzy uważali Tatry za zbyt cywilizowane i przez to nudne, preferując miejsca, gdzie trzeba było wynajmować lokalnych przewodników. Wyjeżdżano tam, szukając nieskażonej ludzką ręką dziczy, ale także z powodów finansowych. Życie na Huculszczyźnie było tanie i funkcjonujący o chlebie i wodzie przez cały rok akademicki warszawski student mógł się tam poczuć przez parę dni jak król świata. Kwitł też małoskalowy przemyt, gdyż wędrowcy masowo przekraczali granicę i korzystając z różnicy kursów, robili zakupy w Czechosłowacji. Straż Graniczna patrzyła na to przez palce, z zasady bowiem przemycano rzeczy na własny użytek i nikt nie miał serca aresztować kogoś za posiadanie w plecaku kilograma pomarańczy czy gąsiorka wina, nawet jeśli w skali roku zamieniało się to w tony i hektolitry.

Niemniej pojawiało się tam też coraz więcej ośrodków wypoczynkowych. Najbardziej znane były te położone w szerokim zakolu Dniepru Zaleszczyki, dysponujące również unikalnym w skali kraju klimatem. Położone wprawdzie na 48. równoleżniku dzięki południowemu nachyleniu i osłonięciu od wiatru miały wręcz tropikalne warunki klimatyczne z temperaturą dochodzącą na słońcu nawet do 58 stopni i średnią oscylującą w granicach 25–30 stopni. Nic dziwnego, że Zaleszczyki były stolicą polskiego winiarstwa i eksperymentowano w nich z uprawą cytrusów i ryżu.

Czytaj więcej

Polska była jednym z pierwszych krajów, gdzie wprowadzono płatny urlop. II RP wakacjami stała

Nawet warszawiacy nie chcieli siedzieć w Warszawie 

W pewnym sensie można też przyjąć, że istniał także czwarty kierunek i należałoby go określić jako „byle z miasta”. Najczęściej oznaczało to odwiedziny u rodziny lub przyjaciół na wsi. Mogła to być faktyczna wyprawa na wieś, a mógł to być wypad do mniejszego miasteczka lub dworku, w stylu takiego, który odwiedził wspomniany we wstępie Adam Cisowski.

Inny nurt stanowił wyjazd do którejś z podwarszawskich miejscowości i była to, co chyba oczywiste, domena Warszawy. Falenica, Otwock, Międzylesie, Wawer czy Anin przed wojną były miejscowościami wypoczynkowymi, gdzie stolica udawała się na weekend lub dłuższy okres, by odetchnąć. Zyskały popularność, bo były blisko i nie trzeba było się rujnować na dojazd ani marnować drogocennego czasu w pociągu. Powszechną praktyką było także zapakowanie rodziny na miesięczny urlop gdzieś pod Warszawą, podczas którego mąż i ojciec zostawał w domu, zażywając życia słomianego wdowca i pracując, rodzinę zaś odwiedzał co parę dni, by spędzić z nią trochę czasu, po czym wracał do pracy.

Wakacyjne aktywności także można podzielić na dwie odrębne grupy. Wypoczynek aktywny obejmował wędrówki piesze, rowerowe czy kajakowe z nocowaniem w namiotach i traktowany był jako ta tańsza alternatywa. Oczywiście, dalej kosztowna, przemysł turystyczny dopiero się przecież rozwijał i nie miał szans nadążyć za potrzebami, namiot kosztował więc 100 złotych, a materac dmuchany 15 przy miesięcznych zarobkach robotnika rzędu 100–200 zł (mocno podkreślam, że są to wartości bardzo umowne i nie da się powiedzieć, że były stałe dla całego okresu międzywojennego). Ludzie decydujący się na taką formę wypoczynku byli jednak bardziej zaradni, a czasopisma turystyczne obfitowały w poradniki, jak z dwóch zszytych koców zrobić śpiwór, z pociętej w pasy opony materac, a z brezentu i żerdzi kajak.

Wczasy w ośrodkach wypoczynkowych były z kolei ówczesną wersją all inclusive. Po przybyciu na miejsce urlopowicze korzystali z basenów, kortów, tras wycieczkowych, kąpielisk, sal gimnastycznych czy co tam dany ośrodek miał do dyspozycji. Wieczory natomiast przeznaczone były na dancingi, karty, spotkania kulturalne, seanse filmowe, muzykę i inne formy wypoczynku zorganizowanego.

Lux-Torpeda, LOT, ale mało samochodów – tak dojeżdżano na wakacje

No i wreszcie do pełnego obrazu brakuje nam jeszcze odpowiedzi na pytanie, jak na ten urlop podróżowano. Tutaj niepodzielnie królowała kolej. Sieć torowisk była dość dobrze rozbudowana i do znakomitej większości głównych ośrodków turystycznych można się było dostać bezpośrednio pociągiem, a po stanięciu na peronie pozostawał już tylko krótki spacer lub niewiele dłuższa droga bryczką (rzadziej taksówką), i już było się na miejscu. Wędrowcy również docierali na miejsce pociągiem. Po prostu zamiast iść do ośrodka, kierowali się w stronę miejskich rogatek lub wysiadali na którejś z mniejszych stacji.

Wielką zaletą pociągów była także cena: bilety kolejowe były dotowane przez państwo i dzięki temu powszechnie dostępne dla turystów. Prowadziło to zresztą do zabawnych nadużyć i można było na przykład spotkać jadącą do Worochty (ośrodek sportów zimowych w Karpatach) babinę z koszami wiktuałów na handel oraz... nartami. Bo wprawdzie obrotna mieszkanka Kresów nie miała nawet pojęcia, jak je założyć, ale prawo definiowało uprawnionego do zniżki narciarskiej jako człowieka z nartami, toteż dźwiganie ze sobą dwóch ciężkich dech (pamiętajmy, że ówczesne narty były z drewna) pozwalało jej kupić bilet nawet do 66 proc. taniej.

Inne środki transportu były zdecydowanie mniej popularne. Samochody były luksusem bardzo praktycznym, ale dostępnym tylko bardziej majętnym. Autobusy międzymiastowe istniały, ale po pierwsze, nie były zbyt liczne, po drugie zaś, cierpiały na ten sam problem co samochody: brak dróg. Większość infrastruktury drogowej II RP była nieutwardzona i dopiero mozolnie próbowano to naprawić, brakowało jednak środków.

Popularną metodą podróżowania były rowery, jednak z racji oczywistych ograniczeń nie nadawały się do zabrania rodziny na urlop.

Bogatsi obywatele dysponowali także połączeniami lotniczymi i całkiem często z nich korzystali. II Rzeczpospolita była krajem rozległym i nawet lukstorpeda miała swoje ograniczenia, zatem osoby, które mogły sobie na to pozwolić, wolały wsiąść do samolotu na Polu Mokotowskim czy później na Okęciu, by po krótkim locie wylądować w miejscu docelowym, miast spędzać długie godziny w pociągu.

Wakacje są jednym z ważniejszych, a zupełnie pomijanych osiągnięć II RP. Praktycznie od podstaw zbudowano w ciągu dwudziestolecia nie tylko całą bazę turystyczną i pracujący na nią przemysł, ale także uświadomiono społeczeństwu, jak ważne jest oderwanie się od codzienności i skorzystanie z dobrodziejstw słonecznego światła, naturalnej zieleni i czystej wody. Ciało i umysł potrzebują takiego wypoczynku. W końcu człowiek ewoluował tak, by móc przez 40 kilometrów gonić za rannym mamutem, a nie siedzieć osiem godzin dziennie przed komputerem.

Przemysław Mrówka jest publicystą, popularyzatorem i historykiem zajmującym się historią gospodarczą.

Lato, lato, lato czeka/razem z latem czeka rzeka/razem z rzeką czeka las/a tam ciągle nie ma nas” śpiewał chór męski na początku filmu „Szatan z siódmej klasy”. Film wprawdzie nakręcono w 1960 r., jednak jego literacki pierwowzór Makuszyński napisał już w 1937 r. i właśnie przed wojną miały miejsce owe sławetne wakacje, podczas których Adam Cisowski dawał popisy dedukcji i krok po kroku rozkochiwał w sobie Polę Raksę… znaczy, Wandę Gąsowską. Czy jednak owe wakacje były jedynie wymysłem Makuszyńskiego? A może powszechne było opuszczanie miasta, by w starych dworkach odnajdywać skarby? Jak właściwie wypoczywano przed wojną?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem