O co chodzi z konsensusem naukowym w sprawie globalnego ocieplenia

Pojęcie konsensusu naukowego rzucone w debacie medialnej – czy to w telewizji, na YouTubie, czy w mediach społecznościowych – często wywołuje reakcję obronną.

Publikacja: 19.07.2024 10:00

Mogłoby się wydawać, że odwołanie się do danych oraz konsensusu naukowego powinno skończyć dyskusję

Mogłoby się wydawać, że odwołanie się do danych oraz konsensusu naukowego powinno skończyć dyskusję na temat przyczyn globalnego ocieplenia. A jednak pojęcie konsensusu naukowego rzucone w debacie medialnej często wywołuje reakcję obronną

Foto: AdobeStock

Polityka zawsze potrzebowała wiedzy eksperckiej. Dziś ten związek jest jeszcze ściślejszy, czego przykładem są podejmowane działania, które w założeniu mają spowolnić zmianę klimatu. Decyzja polityków, żeby ograniczać emisje CO2, była odpowiedzą na rosnący wśród naukowców konsensus, zgodnie z którym odpowiedzialnym za ocieplanie się globu jest człowiek. I to właśnie konsensus naukowy często jest koronnym argumentem, który ma kończyć dyskusję na dany temat. Wywołuje to jednak nie tylko nieporozumienia co do natury konsensusu i samej wiedzy naukowej, lecz przyczynia się także, jak się wydaje, do nasilenia postaw antynaukowych.

Czytaj więcej

Wartości chrześcijańskie tworzy rozum, a nie ślepa wiara

Z tym globalnym ociepleniem to wiadomo…

Krótka kwerenda w internecie wystarcza, by zobaczyć, że wśród naukowców panuje konsensus co do przyczyn globalnego ocieplenia. Np. na stronie NASA w artykułach „Do scientists agree on climate change?” (Czy naukowcy się zgadzają w sprawie zmian klimatycznych?) i „Scientific Consensus” czytamy, że 97 proc. badaczy klimatu, wciąż publikujących wyniki swoich prac, zgadza się, że klimat na Ziemi się ociepla, a przyczyną jest działalność człowieka. W tych samych tekstach wymieniono także amerykańskie instytucje naukowe zajmujące podobne stanowisko. Dodano również link do listy ponad 200 ośrodków naukowych z całego świata, których przedstawiciele też są zdania, że globalne ocieplenie ma przyczyny antropogeniczne.

Samo ocieplanie się Ziemi jest faktem przez nikogo chyba niepodważanym. Od XIX w. ludzie w różnych miejscach globu mierzyli temperaturę. Mając w posiadaniu te pomiary, współcześni badacze są w stanie wyliczyć, jaka panowała średnia temperatura ponad 100 lat temu i jaka jest dziś. Z zestawienia tych dwóch wartości wychodzi, że obecnie na Ziemi jest cieplej o 1,4 stopnia Celsjusza niż pod koniec epoki przedindustrialnej. Wydaje się, że to niewiele, ale wciąż trzeba pamiętać, że mówimy o temperaturze globalnej. Gdy w epoce lodowcowej temperatura globalna była o 5,5 stopnia niższa niż obecnie, to pół Polski było pokryte lodem. Pokazuje to, że nawet niewielkie wahania zmiennych składających się na klimat w skali globalnej mają ogromne znaczenie dla warunków życia na Ziemi.

Ktoś jednak mógłby powiedzieć: „No dobrze, ale nawet jeśli robi się cieplej, to skąd wiemy, że powoduje to dwutlenek węgla emitowany przez człowieka?”. O tym wiemy z kilku źródeł. Po pierwsze, wspomniany wzrost temperatury nastąpił niezwykle szybko, bo ledwie w przeciągu dwóch stuleci. Zatem nie samo ocieplanie wygląda alarmująco, co przede wszystkim jego tempo, które wzrosło w czasie, gdy człowiek rozpoczął intensywną działalność przemysłową, zasilaną spalaniem paliw kopalnych. Po drugie, obecny poziom stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze, takich jak dwutlenek węgla, jest najwyższy od przynajmniej 3 milionów lat, czyli od czasów ocieplenia w środkowym pliocenie. Po trzecie, wzrost globalnej temperatury na Ziemi nie koreluje z aktywnością słoneczną, ponieważ pomiary wskazują, że poziom promieniowania Słońca od 80 lat spada.

Oczywiście, można by tutaj przytoczyć więcej danych i obserwacji, niemniej te trzy zasadnicze punkty wystarczają, aby zauważyć, że rosnąca aktywność przemysłowa człowieka i związana z nią podwyższona emisja CO2 oraz innych gazów cieplarnianych koreluje ze wzrostem temperatury globalnej w badanym okresie. A skoro nie ma innych czynników, które mogłoby powodować ocieplanie się Ziemi, to można wyprowadzić z tego wniosek, że nie mamy do czynienia jedynie z korelacją, ale ze związkiem przyczynowo-skutkowym między klimatem na naszej planecie a emisją CO2.

Czytaj więcej

Karsten Haustein, meteorolog: To było ostatnie tak „chłodne” lato

Robert Mazurek polemizuje w Kanale Zero z nauką. Dlaczego nie ma racji?

Mogłoby się wydawać, że odwołanie się do danych oraz konsensusu naukowego powinno skończyć dyskusję na temat przyczyn globalnego ocieplenia. Następnym krokiem winno być przejście do zagadnień politycznych i technicznych – co zrobić, żeby zatrzymać zmianę klimatu. A jednak tak się nie dzieje. Pojęcie konsensusu naukowego rzucone w debacie medialnej – czy to w telewizji, na YouTubie, czy w mediach społecznościowych – często wywołuje reakcję obronną.

Przykładem może tu być wypowiedź Roberta Mazurka, który kilka miesięcy temu podczas dyskusji z aktywistami na Kanale Zero stwierdził, że nauka polega na nieustannym kwestionowaniu ustaleń innych naukowców. Niekiedy można się też spotkać z podobnym bon motem, gdzie stwierdza się, że nauka jest zorganizowanym sceptycyzmem. Jakimikolwiek chwytliwymi słowami to wyrazimy, wniosek wciąż pozostaje ten sam. Konsensus naukowy nie może istnieć, bo zgoda jest sprzeczna z tym, co rzekomo naukę konstytuuje, czyli z nieustannym sprawdzaniem i podważaniem wszystkiego.

Gdzieś na drugim krańcu spektrum można niekiedy natknąć się na odmienne postrzeganie nauki. Zgodnie z nim nauka i dostarczana przez nią wiedza polegają na odkrywaniu tego, co jest Prawdą (pisaną najlepiej wielkim „P”), a co nią nie jest. „Naukowy” w tym rozumieniu to nieomal synonim ugruntowanej racjonalnie pewności, a coś, co naukowcy powiedzieli, trzeba przyjąć niemal jak autorytatywnie podaną definicję dogmatyczną.

Choć te podejścia mogą wydawać się odmienne, tak naprawdę łączy je istotna cecha wspólna. Oba wyznaczają nauce standard, który jest niemożliwy do osiągnięcia. W świetle pierwszego z nich w nauce w zasadzie nic nie da się ustalić, bo powiedzenie, że coś już wiadomo, w zasadzie od razu staje się nienaukowe, bo zamyka drogę do nieustannego kwestionowania. Owszem, krytyka i weryfikacja w nauce odgrywają kluczową rolę. Możliwość sprawdzenia poprawności wnioskowania przedstawionych w jakimś artykule naukowym leży u podstaw racjonalności naukowej, której drugą składową jest tzw. intersubiektywna komunikowalność – możliwość przekazania swoich ustaleń innym specjalistom w języku danej dziedziny. Są to jednak środki mające pomóc dojść do wypracowania najtrafniejszego opisu stanu faktycznego. Tymczasem red. Mazurek chciał na potrzeby dyskusji zrobić z tych środków istotę nauki.

Podejście numer dwa tłamsi naukę w inny sposób, a najlepiej jego wady wykazała pandemia koronawirusa. Naukowcy, stosując metodologię i procedury przyjęte w ramach swoich dyscyplin, zawsze przekazują najlepszą uzyskaną dotychczas przez siebie wiedzę. Nie znaczy to, że te ustalenia nie mogą się zmienić na skutek przeprowadzenia kolejnych eksperymentów lub dokonania nowych pomiarów. Co więcej, falsyfikowalność – jedno z głównych kryteriów odróżniających naukę od innych rodzajów poznawczej lub parapoznawczej aktywności człowieka – zakłada, w pewnym uproszczeniu, że naukowymi są te teorie, które można logicznie zakwestionować. Teoria powszechnego ciążenia jest naukowa, bo jest logicznie możliwe, że kamień rzucony w ziemskiej atmosferze i przy ziemskim przyciąganiu, zamiast spadać, odlatuje w przestrzeń kosmiczną. Ponieważ jednak tak się nie dzieje, a codziennie rejestrowany przebieg wydarzeń jest zgodny z przewidywaniami teorii powszechnego ciążenia, to teorię tę można uznać za potwierdzoną.

Niemniej falsyfikowalność sama z siebie sugeruje, że teorie naukowe nie dostarczają wiedzy ostatecznej i pewnej, tj. logicznie niewywrotnej. Zawsze są to najlepsze informacje, które udało się wywnioskować z dotychczasowych wyników badań. Gdy zatem ludzie byli zdziwieni, że w trakcie pandemii niektóre twierdzenia formułowane przez naukowców, na przykład te dotyczące skuteczności szczepionek, były następnie modyfikowane przez tych samych naukowców, to wynikało to właśnie z niezrozumienia tego, jak funkcjonuje nauka. Zmienność twierdzeń jest bowiem wpisana w naukę i uwidacznia się najmocniej wtedy, gdy badacze zajmują się jakimś zupełnie nowym zjawiskiem, jakim była na przykład analiza wirusa Sars-CoV-2 na początku 2020 r.

Czytaj więcej

Internet przestanie być ostoją wolności słowa?

Konsensus, czyli co?

Wbrew powyższym fałszywym obrazom nauki konsensus naukowy istnieje, ale nie polega na przeprowadzeniu sondażu opinii wśród badaczy. Nie polega też na ważeniu autorytetów. Niekiedy przeciwko konsensusowi naukowemu, na przykład w odniesieniu do globalnego ocieplenia, przywołuje się pojedynczych uczonych, często bardzo znaczących. Tak zrobił red. Mazurek podczas wspomnianej dyskusji na Kanale Zero, powołując się na opinię Johna Clausera, noblisty z fizyki z 2022 r., który neguje istnieje kryzysu klimatycznego. Ale to nie opinia naukowca jako taka zmienia stan wiedzy naukowej.

Konsensus naukowy opiera się bowiem na kumulującej się w czasie zgodności wyników badań. Nie jest to więc proste porozumienie badaczy co do wspólnej perspektywy lub zajęcie przez nich kompromisowego, poprzedzonego długimi negocjacjami stanowiska. Jeśli ktoś ma przesłanki ku temu, aby stwierdzić, że dominujące stanowisko naukowców jest fałszywe, to istnieje tylko jedna droga, żeby to wykazać. Kontestujący powinien opublikować wyniki swoich badań w recenzowanym czasopiśmie naukowym. Gdy taka publikacja się ukaże, a w toku dyskusji kolejni naukowcy powtórzą obliczenia lub eksperymenty przeprowadzone w oryginalnym artykule, uzyskując podobne wyniki, to dopiero wtedy będzie to powód do podważania konsensusu naukowego. Nie będzie nim wywiad medialny z noblistą lub podejrzenie międzynarodowego spisku naukowców, które opiera się na tym, że gdzieś kilka badań zostało sfabrykowanych za pieniądze.

Ktoś jednak może zaprotestować, wskazując słusznie, że przecież to, co naukowcy uznawali za konsensus, zmieniało się. Niegdyś wszyscy fizycy akceptowali mechanikę Newtona, która jednak została zastąpiona przez ogólną teorię względności Einsteina w odniesieniu do opisu grawitacji oraz mechanikę kwantową w odniesieniu do opisu świata mikroskopowego. Obecnie badacze głowią się, jak pogodzić te dwie ostatnie teorie. Przejście od mechaniki klasycznej do jej nowoczesnych odpowiedników było zmianą paradygmatu. Innymi słowy, była to zmiana w zakresie teorii, którą uznawano za wzorcową w tym znaczeniu, że przebieg wszystkich zjawisk modelowano według jej założeń. Oznaczało to, że przed XX w. ruch wszelkich ciał rozumiano w kategoriach trzech zasad dynamiki Newtona, a każdą prostą rozumiano według prawideł geometrii Euklidesa.

Zmiana paradygmatu oznaczała zmianę języka opisu zjawisk. Nie pociągała jednak za sobą obalenia wszystkich dotychczas poczynionych szczegółowych ustaleń. Co więcej, mosty i budynki zaprojektowane z wykorzystaniem fizyki newtonowskiej wciąż stoją, mają się nieźle, a kolejne nadal powstają. Można by zastosować aparat matematyczny ogólnej teorii względności do inżynierii budownictwa, jednak za każdym razem wymagałoby to gigantycznej liczby dodatkowych obliczeń, które tak naprawdę byłyby zupełnie zbędne. Dokonany na początku XX w. przełom w fizyce oznaczał, że chociaż mechanika Newtona straciła swój status teorii paradygmatycznej, to jednak wciąż uznaje się, że daje ona poprawne wyniki dla opisu makroskopowych ciał przy umiarkowanych prędkościach i w warunkach ziemskiego ciążenia.

Ten przykład pokazuje, że konsensus naukowy staje się z czasem dla naukowców punktem odniesienia dla dalszej pracy. Odejście od niego nie powoduje wyrzucenia wszystkich dotychczasowych ustaleń do kosza, lecz przyczynia się raczej do zmiany zakresu obowiązywania wypracowanych teorii. Coś, co wcześniej uważano za powszechne, teraz staje się jedynie prawdopodobne lub możliwe do zastosowania w bardziej ograniczonych warunkach. W ten sposób niezgoda w nauce łączy się z powolnym, lecz systematycznym procesem kumulowania się wiedzy.

Czego nie powinien robić polityk w debacie publicznej o nauce

Sprawy się komplikują, gdy wiedza naukowa trafia do demokratycznej debaty publicznej. Wiedza bowiem z definicji nie jest demokratyczna – nie została rozdana po równo wszystkim obywatelom. Jej zdobycie wymaga często lat ciężkiej pracy. Siłą rzeczy zatem, gdy polityk powiada, że coś trzeba zrobić, bo tak powiedzieli mu naukowcy, brzmi to w debacie publicznej jak zastosowanie argumentu z autorytetu, któremu trzeba zawierzyć na słowo. Tymczasem demokratyczna obietnica zawiera w sobie wolność od hierarchii i autorytetów, równość uczestników debaty i poszanowanie autonomii każdego.

Powyższe spostrzeżenie nie jest niczym nowym. Napięcie między ekspercką wiedzą a wolą zgromadzenia ludowego zanotował już Platon w „Państwie”. Dziś jednak internet wzmógł je jeszcze bardziej, ponieważ wytworzył sugestię, że skoro mogę mieć dostęp do wiedzy, to mam wiedzę i kompetencje równe eksperckim. Gwoli ścisłości nie trzeba być fizykiem klimatu, żeby cytować fizyków klimatu. Sięganie po sprawdzone źródła informacji jest papierkiem lakmusowym zarówno wykształcenia, jak i kompetencji cyfrowych. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli chce się obalać twierdzenia fizyków klimatu, trzeba samemu być fizykiem klimatu. Research na YouTubie to stanowczo za mało.

Jedynym sposobem, żeby złagodzić to napięcie, jest sięgnięcie po retorykę. Trzeba bowiem odróżnić dwie rzeczy – uzasadnienie prawdziwości zdania od jego siły perswazyjnej. Pierwsza kategoria należy do logiki i teorii poznania. Druga należy raczej do psychologii. Gdy polityk chce przekonać swoich wyborców do tego, że rzeczywiście katastrofa klimatyczna dzieje się na naszych oczach, musi dobrać takie argumenty, żeby słuchacze zobaczyli świat jego oczyma. Okładanie ich od razu autorytetem nauki nie zawsze musi być najlepszym posunięciem. W skrajnym wypadku może doprowadzić do wzmocnienia się postaw antynaukowych, które pod różnymi nazwami już teraz funkcjonują w przestrzeni publicznej.

Polityka oparta na dowodach (ang. evidence based policy) jest z pewnością rzeczą pożądaną. Wsłuchiwanie się polityków w głos ekspertów i naukowców z rożnych dziedzin wydaje się nieodzowną częścią rządzenia w dzisiejszym świecie, który każe nam stawiać czoło coraz bardziej złożonym wyzwaniom. Jednak obowiązkiem polityka jest także zdobycie legitymizacji dla swoich działań i forsowanych propozycji zmian. Zanim odwoła się on w tym celu do konsensusu naukowego, być może warto, żeby skorzystał z mniej autorytatywnie brzmiących argumentów. Pożądaną przez siebie legitymizację może zdobyć tylko wtedy, gdy jego słuchacze uwierzą, że postulowane reformy są w gruncie rzeczy w ich interesie; że nie chodzi o narzucanie woli, lecz o autentyczną troskę o dobro wspólne.

Michał Rzeczycki (ur. 1989) jest filozofem, publicystą, doktorantem na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.

Polityka zawsze potrzebowała wiedzy eksperckiej. Dziś ten związek jest jeszcze ściślejszy, czego przykładem są podejmowane działania, które w założeniu mają spowolnić zmianę klimatu. Decyzja polityków, żeby ograniczać emisje CO2, była odpowiedzą na rosnący wśród naukowców konsensus, zgodnie z którym odpowiedzialnym za ocieplanie się globu jest człowiek. I to właśnie konsensus naukowy często jest koronnym argumentem, który ma kończyć dyskusję na dany temat. Wywołuje to jednak nie tylko nieporozumienia co do natury konsensusu i samej wiedzy naukowej, lecz przyczynia się także, jak się wydaje, do nasilenia postaw antynaukowych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje