Nigdy nie wolno się bać

Irański dysydent Mohammad Rasoulof w filmie „Nasienie świętej figi” opowiada o reżimie, moralności i o wolności narodu. To największy zwycięzca festiwalu w Cannes, choć nie otrzymał głównej nagrody.

Publikacja: 31.05.2024 17:00

Mahsa Rostami w filmie irańskiego reżysera Mohammada Rasoulofa „Nasienie świętej figi”

Mahsa Rostami w filmie irańskiego reżysera Mohammada Rasoulofa „Nasienie świętej figi”

Foto: materiały prasowe

Złotą Palmę w Cannes 2024 otrzymała „Anora” Seana Bakera – film o seksworkerce z nowojorskiego klubu, o jej tygodniowym romansie z synem rosyjskiego oligarchy, małżeństwie zawartym w czasie wypadu do Las Vegas. Iluzji trwającej do chwili, gdy o „aferze” dowiedzą się rodzice chłopaka i zjawią się w Nowym Jorku, by sprawę odpowiednio zakończyć. Jak? Można się domyślić. On wróci grzecznie z rodzicami do Rosji. Anora, która przez chwilę chciała uwierzyć w bajkę z happy endem, potraktowana jak śmieć, stwardnieje.

Sean Baker, bardzo zresztą ciekawy przedstawiciel młodego pokolenia reżyserów amerykańskich, zrobił film o sile pieniądza, ale też o upokorzeniu. Mocny, choć bardzo uproszczony obraz o podziałach świata, którym – jak sam powiedział – chciał zbliżyć się do kinowej publiczności przerzedzonej wciąż po pandemii i wybuchu streamingu.

Czytaj więcej

Zalewa nas fala filmowych biografii

Kopciuszek i inne bajki

Ta opowieść bez happy endu o współczesnym Kopciuszku jest bardzo atrakcyjna. Wydaje się jednak, że przewodniczącą tegorocznego canneńskiego jury Grecie Gerwig – artystkę opowiadającą o przemianach dzisiejszego świata i zagubieniu młodych ludzi – pokonało jej drugie wcielenie: autorki superprodukcji o lalce Barbie. Niemal wszystkie tegoroczne laury powędrowały bowiem do bajek.

Nagrodę jury dostał Jacques Audiard za „Emilię Perez” o właścicielu meksykańskiego narkotykowego kartelu, który postanawia zerwać ze swoim światem i idąc za wewnętrznym głosem dokonać zmiany płci. Po fikcyjnym „uśmierceniu” siebie przechodzi zabieg w Szwajcarii i wraca do kraju jako tytułowa Emilia Perez. Tylko że po kilku latach zaczyna tęsknić za swoimi dziećmi. Twórca mocnego „Proroka” i „Emigrantów” nie udaje jednak, że jak dotąd to bywało, proponuje wyraziste kino społeczne. W „Emilii Perez” Audiard uciekł w fikcję i bawi się formą, proponując musical z układami choreograficznymi rodem ze starego Broadwayu.

Inni laureaci nagród – Yorgos Lanthimos i Coralie Fargeat – też zaprezentowali filmy uciekające od rzeczywistości. Grek w „Rodzajach życzliwości” w trzech etiudach obserwuje te sfery życia, w których człowiek oddaje władzę nad sobą komuś innemu. W korporacji, małżeństwie, wierze. To nie jest jednak mocne kino współczesne, Lanthimos, który zresztą je lubi, zagłębia się w surrealizm, seks i okrucieństwo, a na pierwszy plan wybija się nie refleksja nad światem, lecz zabawa formalna.

Francuzka Coralie Fargeat, która dostała nagrodę za scenariusz, przywiozła do Cannes zwariowane „The Substance” o starzejącej się gwieździe telewizyjnej, która poddaje się eksperymentalnej kuracji przywracającą młodość, czyli „najlepszą wersję siebie”, zamienia się w krwawe science fiction. – To film o kobietach, o tym, co mogą dziś wciąż przeżywać. Potrzebujemy rewolucji, a myślę, że ona dotąd się nie zaczęła – mówiła w Cannes o swoim filmie Coralie Fargeat.

Nieretuszowana rzeczywistość przestała ostatnio interesować wielu mistrzów kina. A wielkie przenośnie często zawodzą. Nawet najbardziej oczekiwane na festiwalu „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli, porównujące degrengoladę współczesnej cywilizacji nowojorskiej z upadkiem Cesarstwa Rzymskiego, zalewa ekran obrazami i postaciami, które nie są w stanie utrzymać uwagi widza przez dwie i pół godziny projekcji. Trudno się dziwić, że większość krytyków potraktowała ten film z dystansem.

W Cannes zawiedli też inni wielcy: David Cronenberg, Paolo Sorrentino, Michel Hazanavicius, Christian Honore, a poza konkursem Kevin Costner. Żaden z nich nie zdołał przekonać publiczności do swojego nowego filmu. A gdy upadały kolejne nadzieje na arcydzieło, publiczność tęskniła za kinem ważnym i poruszającym.

I być może tym bardziej dziwi decyzja jurorów, którzy odwrócili się od twórców próbujących powiedzieć coś ważnego o dzisiejszym czasie. Jakże mocno wybrzmiał w Cannes film Mohammada Rasoulofa.

Prawdziwy triumfator

Wybitny irański reżyser mówił na festiwalu: – Moim kolegom filmowcom chcę powiedzieć: „Nie bójcie się. Strach jest największą bronią irańskiego reżimu. A my musimy walczyć o godne życie w naszym kraju”.

Odebrał specjalną nagrodę jury – wyróżnienie, które jest zwykle rodzajem lauru pocieszenia. Tymczasem za „Nasienie świętej figi” Mohammadowi Rasoulofowi należała się Złota Palma. Tę nagrodę powinien dostać nie dlatego, że od lat walczy z irańskim reżimem. Że za swoją artystyczną działalność jest represjonowany, kilka razy stawał przed sądem i trafiał do więzienia. Że właśnie został po raz kolejny skazany na osiem lat więzienia, chłostę i zakaz pracy. Że uciekł z Iranu bez paszportu i z pomocą przyjaciół przedostał się do Europy. Że jest odważnym człowiekiem, dla którego wolność ludzi i świata, w którym żyje, jest najważniejszą wartością.

Rasoulof powinien wyjechać z Cannes ze Złotą Palmą dlatego, że pokazał wielkie, poruszające kino. To nie przypadek, że wyświetlone w ostatnim dniu festiwalu „Nasienie świętej figi” wygrało wszelkie rankingi dziennikarskie, m.in. międzynarodowy w „Screen International” i francuski w „Le film français”. Irańczyk odebrał też prestiżową nagrodę FIPRESCI. Bo ten dwuipółgodzinny film powala.

W ubiegłym roku zachwyciła widzów w Cannes „Strefa interesów” Jonathana Glazera o rodzinie komendanta Auschwitz Rudolfa Hoessa, budującej sobie szczęśliwe życie tuż obok muru obozu koncentracyjnego, nad którym unosił się dym z krematoriów. Rasoulof z podobnej perspektywy spojrzał na dzień dzisiejszy własnego narodu – spróbował zgłębić osobowość kata, przyjrzeć się życiu jego najbliższych.

Lwia część tej dwuipółgodzinnej opowieści została nakręcona praktycznie w jednym wnętrzu: w mieszkaniu państwowego urzędnika, który awansuje na sędziego śledczego Sądu Rewolucyjnego. Żona jest z niego dumna. „Dostaniemy większe mieszkanie na strzeżonym osiedlu – mówi. – Dziewczynki dojrzewają, będą miały własne pokoje”. Cena? Od tej pory Iman będzie musiał podpisywać wyroki śmierci na opozycjonistów czy ludzi, którzy na ulicy sprzeciwiają się irańskiemu reżimowi. Pierwszy taki wyrok głęboko przeżyje. „Ten chłopak ma dopiero 20 lat” – powie żonie. „Ale czy mam wybór?” – doda. Z następnymi przesłuchaniami i następnymi ofiarami pójdzie mu już lżej.

Jest rok 2022 i w kraju trwają krwawo tłumione protesty po śmierci Mahsy Amini, która zmarła po aresztowaniu i dotkliwym pobiciu przez policję obyczajową, bo źle nosiła hidżab. „Miała wylew” – próbuje jeszcze tłumaczyć córkom matka, żona Imana. Ale sama zaczyna mieć wątpliwości. A dziewczyny należą do innego pokolenia. Wiedzą swoje. Na ekranach komórek śledzą wydarzenia w kraju, bo ludzie nagrywają obrazy potwornych aktów przemocy: krew na ulicy, kobiety katowane i wpychane do radiowozów przez służby porządkowe. Jest XXI wiek. Ludzie takie obrazy rejestrują i wrzucają do internetu.

Iman przy stole urywa wszelkie rozmowy na tematy polityczne. A gdy ginie jego służbowy pistolet, zaczyna śledztwo we własnym domu. Jest przekonany, że broń była w jego szafie. Więc nie ma skrupułów. Żonę i córki traktuje tak, jak potraktowałby każdego „przestępcę” politycznego.

„Nasienie świętej figi” to film nieoczywisty: głęboko wchodzący w psychikę reżimowego urzędnika, a jednocześnie pokazujący rodzącą się świadomość i bunt ludzi, którzy są wokół niego. Tych młodych, dla których tęsknota za wolnością jest naturalna. Ale i pokolenia, które zaczyna dążyć do prawdy. Gdzieś na końcu Rasoulof zostawia widzowi nadzieję, że reżim upadnie. A może też chce tę nadzieję zostawić sobie?

Sam nie ukrywa, że decyzja opuszczenia Iranu nie była dla niego łatwa. Wcześniej wyjechali Makhmalbafowie, Bahman Ghobadi, Shirin Neshat. Ale Jafar Panahi i on trwali. Teraz jednak Rasoulof wiedział, że odwet władzy będzie bardzo mocny. Zdążył jeszcze skończyć zdjęcia i wysłać materiały „Nasienia świętej figi” do montażystów w Europie. I musiał podjąć decyzję czy chce zostać zatrzymany, czy też opuści kraj i dołączy – jak powiedział – do kulturalnego Iranu poza granicami kraju. Wiedział, że nie ma wiele czasu.

– Przez dwie godziny chodziłem po domu. Żegnałem się z moimi roślinami. Tak się składa, że ze swojego okna widziałem ścianę więzienia. A z innego – góry. Zostawiłem cały dobytek i wyszedłem. To nie była łatwa decyzja. I nadal nic nie jest łatwe – mówił w Cannes.

Czytaj więcej

Holoubek: „Rojst” jako serial pozwalał dokładniej budować wątki

Co było potem? – Udało mi się nawiązać kontakt z osobami, które pomogły już innym w ucieczce z kraju. Miałem do nich pełne zaufanie. Dzięki nim opuściłem miasto i udałem się w bezpieczne miejsce niedaleko granicy. Potem musiałem przejść duży dystans i przedostać się do kraju, którego nazwy nie chcę wymieniać – opowiadał. – Spędziłem kilka dni w wiosce po drugiej stronie granicy, następnie nawiązałem kontakt z Radą Europejską. Nie miałem żadnych dokumentów, bo przecież mi je zabrano. Ale dzięki odciskom palców udało się potwierdzić moją tożsamość i udzielono mi pomocy. Wyjechałem do Niemiec.

Już w połowie festiwalu canneńskiego zaczęto mówić, że być może Mohammad Rasoulof sam zaprezentuje swój film na Lazurowym Wybrzeżu. I tak właśnie się stało.

52-letni Mohammad Rasoulof zawsze tworzył filmy mocne i odważne. Już nakręcona w 2005 roku „Żelazna wyspa” o bezdomnych biedakach była dla władzy „nieprawomyślna”. W 2010 roku reżyser został skazany podobnie jak Jafar Panahi na sześć lat więzienia i 20-letni zakaz pracy, ale w drugiej instancji skrócono mu czas odosobnienia do roku i po wpłaceniu kaucji wyszedł na wolność.

Dwa lata później powstał film „Rękopisy nie płoną”. Rasoulof nawiązał w nim do wydarzeń w Iranie z lat 1988–1999, gdy rząd przeprowadził czystkę wśród intelektualistów. Szacuje się, że „w niewyjaśnionych okolicznościach” zginęło wówczas około 80 pisarzy, tłumaczy, dziennikarzy i politycznych aktywistów. Rasoulof sportretował starych inteligentów, którzy mają coraz mniej siły, żeby stawić opór reżimowi. Pokazał też bezwzględne działania organów bezpieczeństwa: represje, tortury, zbrodnie. W czołówce filmu było tylko jego nazwisko, bo próbował chronić przed odwetem władzy członków swojej ekipy.

– W tym kraju albo uciskasz, albo jesteś uciskany – mówiła w filmie „Uczciwy człowiek” żona dysydenta, nauczyciela akademickiego, aresztowanego za „antypaństwową propagandę”. Była to opowieść o skorumpowanym świecie, w którym sprawiedliwość kupuje się za pokaźne sumy wręczane w kopertach. Niszczony bezwzględnie bohater zrozumie, że z niegodziwością można walczyć tylko niegodziwymi metodami.

Z kolei cztery lata temu Mohammad Rasoulof zdobył berlińskiego Złotego Niedźwiedzia za „Zło nie istnieje”. W poprzednich filmach pokazywał ofiary totalitarnej polityki, teraz jego bohaterami stali się ci, których rękami reżim chce wykonywać wyroki śmierci. Pokazał świat, w którym normalne życie wymaga podejmowania potwornie trudnych decyzji. Pokusił się o refleksję na temat banalności zła.

Nie odebrał Złotego Niedźwiedzia osobiście. Był w areszcie domowym, potem w więzieniu. Został zwolniony z powodu złego stanu zdrowia. I od razu zabrał się do kręcenia „Nasienia świętej figi”. Miał za sobą lata obserwacji lojalnych pracowników reżimu: policjantów, sędziów, więziennych strażników. – Intrygują mnie ci ludzie. Jaki jest ich sposób myślenia? Jak dotarli do punktu, w którym się znajdują? Jak się usprawiedliwiają sami przed sobą? W co wierzą – mówił w Cannes Rasoulof.

Czytaj więcej

„Wariaci”: Niepotrzebni

Nie tylko w Iranie

Te pytania są ważne nie tylko dla Irańczyków. Także tam, gdzie wciąż toczą się wojny, gdzie do głosu dochodzą politycy skrajnej prawicy i odradzają się ruchy neofaszystowskie, artyści coraz częściej obserwują społeczne patologie. O narodzinach Donalda Trumpa zarówno jako biznesmena, lecz również jako polityka opowiedział Ali Abbasi. kolejny zresztą Irańczyk. Urodzony w 1981 roku w Teheranie, absolwent duńskiej szkoły filmowej, po nakręconym w 2022 roku filmie „Holy Spider” o islamskim seryjnym mordercy kobiet, we własnym kraju stał się personą non grata.

Na świat Zachodu Ali Abbasi spojrzał swoimi oczami. „The Apprentice” to historia początków kariery Donalda Trumpa, gdy wzmacniał on swoją pozycję finansową i budował Trump Tower. Pokazał jego relacje z prawnikiem Royem Cohnem, który odegrał niechlubną rolę jako prokurator w czasach makkartyzmu. To on pomagał Trumpowi osiągnąć sukces. Nauczył wiary w siebie, ciągłego atakowania, okłamywania innych i tego, by nigdy nie przyznawać się do porażki. Był jego prawą ręką, pomocnikiem w najtrudniejszych sprawach prawnych. Do czasu, gdy przyszły prezydent stanął mocno na nogi i przestał go potrzebować. Zwłaszcza że Cohn, skrywany homoseksualista, rozchorował się na AIDS.

Relacja tych dwóch mężczyzn stanowi kanwę „The Apprentice”. Jest tu również miejsce na pokazanie romansu Trumpa z modelką Ivaną Zelnickovą, późniejszą panią Trump. Jest relacja młodego Donalda z ojcem, a wreszcie historia jego brata pilota, który nie wytrzymał ciśnienia świata.

Jeszcze przed canneńską premierą prasę obiegły informacje o drastycznej scenie gwałtu Trumpa na matce jego dzieci. Są też w filmie sekwencje, w których Trump wciąga amfetaminę czy przechodzi liposukcję. W dniu pierwszego pokazu ekipa prowadząca prezydencką kampanię wyborczą Donalda Trumpa zapowiedziała wniesienie do sądu skargi o zniesławienie. Ale tak naprawdę Abbasi pomija wiele bezspornych faktów z życia Trumpa, które stawiają go w bardzo złym świetle.

Nie chodzi tu o dokument rozliczający byłego, a może i przyszłego prezydenta USA. „The Apprentice” to opowieść o polityce. O systemie, który wciąga i w którym nie obowiązują żadne zasady uczciwości i lojalności. Liczy się tylko zwycięstwo i aby je osiągnąć, trzeba być bezwględnym. Reżyser irańsko-duńskiego pochodzenia pokazał szersze mechanizmy funkcjonowania w życiu publicznym, zadał pytania dotyczące każdego człowieka, między innymi o granice przyzwoitości, których przekraczać nie wolno.

W tym nurcie kina jest też „All We Imagine as Light” Payal Kapadii. 38-letnia Hinduska trzy lata temu za „W mroku niepewności” zdobyła w Cannes nagrodę Złotego Oka dla najlepszego dokumentu. Teraz pokazała swoją pierwszą długometrażową fabułę o dwóch młodych pielęgniarkach, które pracują w tym samym szpitalu i razem mieszkają.

Starsza została wydana za mąż za nieznanego jej człowieka, który pięć dni po ślubie wyjechał do Niemiec. I choć słuch o nim zaginął, kobieta dochowuje mu wierności. Młodsza chce sprzeciwić się woli rodziców, którzy szukają dla niej męża i pójść za głosem własnego serca. Kapadia opowiedziała o dojrzewaniu do samodzielności, o próbie pozwolenia sobie na zerwanie z tradycją i stanowienia o sobie i swoim życiu. Zrobiła film delikatny, a bardzo ważny. I tu jury stanęło na wysokości zadania przyznając hinduskiej reżyserce Grand Prix.

Wśród odkryć canneńskich jest też polska koprodukcja „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna. Ten czarno-biały film jest luźno oparty jest na autentycznej historii, jaka wydarzyła się w Danii na początku XX wieku. Reżyser zadaje w nim pytania o tragedie, które przynosi wojna, o życie ludzi słabych, nieradzących sobie z otaczającą rzeczywistością, o losy „niechcianych”.

Kino może widza bawić, może też eksperymentować z formą. Ale zawsze najważniejsze są obrazy świata, obrona podstawowych wartości, czasem sprzeciw wobec niegodziwości. To, co po obejrzeniu filmu zostaje w człowieku.

Wzruszenie, bunt, refleksja. Co zostanie mi w pamięci z filmów ostatniego Cannes? Bezwzględność i amoralność polityka, który chce rządzić nie tylko w filmie „The Apprentice”. Ale też młoda kobieta z obrazu Payal Kapadii, po raz pierwszy przełamująca się i uśmiechająca do dziewczyny, która przeciwstawia się tradycji i pozwala sobie zadecydować o własnym życiu. I trzy Iranki w różnym wieku, w których rodzi się niezgoda na niegodziwości męża i ojca oddanego reżimowi. Obrazy tak ważne w świecie, który nie wyciągnął lekcji z XX wieku.

Złotą Palmę w Cannes 2024 otrzymała „Anora” Seana Bakera – film o seksworkerce z nowojorskiego klubu, o jej tygodniowym romansie z synem rosyjskiego oligarchy, małżeństwie zawartym w czasie wypadu do Las Vegas. Iluzji trwającej do chwili, gdy o „aferze” dowiedzą się rodzice chłopaka i zjawią się w Nowym Jorku, by sprawę odpowiednio zakończyć. Jak? Można się domyślić. On wróci grzecznie z rodzicami do Rosji. Anora, która przez chwilę chciała uwierzyć w bajkę z happy endem, potraktowana jak śmieć, stwardnieje.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi