W charakterystyczną dla gry „Fallout” postnuklearną przyszłość Ameryki wprowadziły nas Interplay Entertainment i Black Isle Studios (odpowiedzialni także za inny klasyk „Planescape: Torment”). Pierwsze „Fallouty” były komputerowymi grami fabularnymi, rozgrywanymi z perspektywy rzutu izometrycznego, a ludziki miały kilkadziesiąt pikseli na krzyż. Ich siłą były dialogi, zadania do rozwiązania na przeróżne sposoby i unikatowa, postatomowa, retrofuturystyczna estetyka. Kolejne lata przyniosły problemy finansowe i prawa do serii zostały sprzedane firmie ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, Bethesda Softworks. To studio odpowiedzialne za serię gier fantasy „The Elder Scrolls”, której historia sięga jeszcze dalej, aż do 1994 r. Już wtedy projektantom z Bethesdy zależało na widoku pierwszoosobowym i trzecim wymiarze. Nic więc dziwnego, że w 2008 r., gdy premierę miał „Fallout 3”, Pustkowia mogliśmy zobaczyć właśnie w takiej odsłonie. Zresztą rynek gier się zmieniał i trzeba było jeszcze wielu lat, by tradycyjne cRPG-i wróciły do łask. Seria „Fallout” doświadczyła tych wszystkich zmian – od przejścia w 3D, przez wersje konsolowe, mobilne spinoffy, po zjawisko gier jako usług z ciągłymi aktualizacjami i mikropłatnościami.
O filmie „Fallout” myślano już w latach 90., ale musiało minąć ćwierć wieku i za adaptację w postaci ośmioodcinkowego serialu z nową historią osadzoną w uniwersum wzięli się Jonathan Nolan z Lisą Joy, którzy wcześniej dla HBO stworzyli western science fiction „Westworld”. Jonathan, co warto nadmienić, miał też udział we wcześniejszych filmach kinowych swojego brata Christophera. Nie da się przeoczyć, że tym razem mamy do czynienia z produkcją dla Amazon Prime. Gdy w przedwojennej retrospekcji jeden z przedstawicieli firmy Vault Tec mówi do naukowców, że to oni są prawdziwymi bohaterami, trudno nie mieć skojarzenia z flagowym serialem tej platformy – „The Boys”. Z tego samego powodu moją obawą wobec serialu było to, że będzie on przesadnie zwulgaryzowany i „pojadą po bandzie”, jak to się Amazonowi notorycznie zdarza. Na szczęście nie przesadzono. Nie zabrakło jednak czarnego humoru czy przemocy – ale takiej przerysowanej, w stylu Quentina Tarantino. Jak zaznaczają twórcy, to nie jest brutalność prawdziwego świata. Może dobrze, bo przy obecnej sytuacji geopolitycznej na świecie mogłoby to znacznie zwiększyć ciężar tematyczny serialu. Tymczasem paradoksalnie jest to optymistyczna historia. Bo nawet w zniszczonym świecie jest o co walczyć, jak choćby o rodzinę.
Czytaj więcej
„Imperium lodu” raczej nie rozpali widzów do czerwoności.
Z adaptacji „Diuny” do ekranizacji „Fallouta”
Pustkowia poznajemy głównie z perspektywy niewinnej i naiwnej optymistki, Lucy MacLean (Ella Purnell). Całe życie spędziła w schronowej sielance, gdzie czas najwyraźniej się zatrzymał. Schrony przeciwatomowe są w świecie „Fallouta” nazywane kryptami, a ta konkretna nosi numer 33. Nie sposób tu nie wspomnieć o nadzorcy krypty i ojcu Lucy, stanowiącym napęd dla całej późniejszej intrygi Hanku MacLeanie (Kyle MacLachlan znany z Lynchowskich „Miasteczka Twin Peaks” i „Diuny”). W pierwszym odcinku z dumą prowadzi córkę do ołtarza, ma bowiem dojść do ślubu z mieszkańcem sąsiedniej krypty 32. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem i nie zdradzając zbyt wiele, Lucy musi wyjść po raz pierwszy na zewnątrz i poznać nowy, wrogi oraz opustoszały świat.
W innej sytuacji jest Maximus (Aaron Moten), adept Bractwa Stali – paramilitarnej organizacji przypominającej zakon rycerski, której celem jest zdobywanie i ochrona przedwojennej technologii. Dręczony przez silniejszych kolegów, zmuszany do najgorszych prac, z trudem okazuje wdzięczność za ratunek w dzieciństwie i otrzymany wówczas dach nad głową.