Cheerleading to nie tylko machanie pomponami

W tym sporcie wszyscy się wspierają, ten duch cheerleadingu rzeczywiście się udziela. Wchodzi im więc w nawyk nastawienie: fajnie być lepszym, ale przez treningi, a nie podstawianie nóg innym.

Publikacja: 22.03.2024 10:00

Obraz cheerleadingu w Polsce wciąż zniekształcony jest stereotypami. Na zdjęciu: Three Stars z Łocho

Obraz cheerleadingu w Polsce wciąż zniekształcony jest stereotypami. Na zdjęciu: Three Stars z Łochowa

Foto: Olga Pietrzak

Hala sportowa w szkole podstawowej nr 3 w Łochowie, w sobotni poranek zaczyna się trening kadry narodowej w kategorii wiekowej Youth w cheerleadingu sportowym. Niespełna trzydziestka nastolatków (12–15 lat) w biało-czerwonych strojach za chwilę przećwiczy po raz setny układ, aby pod koniec kwietnia walczyć nim o mistrzostwo świata. Jako jedyna jestem tu obca; gdy z głośników płynie energiczna muzyka i zaczyna się dwuminutowy występ, niespełna 30 par oczu wpatruje się we mnie wnikliwie.

Dziwię się trochę tą młodzieńczą pewnością siebie, o którą zagadnie mnie już po pokazie trener drużyny. – Widziałem, jak łapali kontakt wzrokowy z panią. To dobrze, czyli mnie słuchają – ucieszy się Maciej Markowicz. Wyjaśni też: – W tym sporcie, żeby wyjść przed ludzi, na meczu czy zawodach, i zacząć krzyczeć, zachęcać do dopingowania, trzeba być naprawdę otwartym i mieć odwagę.

Jeszcze bardziej dziwię się, gdy przychodzi mi przeprowadzić pierwsze wywiady: proszę o wyznaczenie dwóch, góra trzech zawodników, nikogo siłą nie trzeba wyciągać z szeregu, chętnych jest więcej niż moich mocy przerobowych. Tosia, Zosia, Łucja i Maciej mówią dużo i chętnie, równie dobrze mogłabym rzucić hasło: „co takiego jest w cheerleadingu”, zostawić dyktafon i pójść na kawę.

A później odnotować to, co na przykład powiedział Maciej: – Testowałem wiele sportów, piłkę nożną, boks, sztuki walki, szukałem, co mnie zaciekawi. W cheerleadingu zostałem na dłużej, z żadnym innym sportem nie miałem takiego poczucia, że to jest właśnie to, co chcę robić.

Czytaj więcej

Ktoś tu nie odrobił lekcji

Cheerleading jest pełnoprawnym sportem

Tosia ma 14 lat, dojeżdża na treningi z Legionowa, na co dzień jest zawodniczką tamtejszego klubu Brothers Dance Studio, do kadry (w zdecydowanej większości zbudowanej z nastolatków z Łochowa) dołączyła z dwiema koleżankami tytułem jej wzmocnienia. Cheerleading przytrafił się jej przypadkowo, trenowała taniec nowoczesny, póki trenerka się nie wykruszyła, w jej miejsce przyszła inna, pokazała, na czym cheerleading polega naprawdę. Tosia miała wtedy dziewięć lat. – Najbardziej spodobały mi się zawody i związana z nimi adrenalina. Zwłaszcza jak zaczęłam trenować akrobatykę, bo w moim klubie cheerleading jest bardziej taneczny, to było coś nowego, co sprawiło, że dalej mi się to podoba – wyjaśnia Tosia.

– Po pięciu latach chyba coraz trudniej o adrenalinę na co dzień – raczej stwierdzam, niż pytam. – W klubie rzeczywiście, chociaż to kocham, to już jest jednak przyzwyczajenie – Tosia najpierw przyznaje mi rację, ale zaraz zauważa, że z tyłu głowy wciąż kołacze jej myśl o zbliżających się prędzej czy później zawodach. – Poza tym treningi to dla mnie oderwanie od rzeczywistości, mogę dzięki nim o wszystkim zapomnieć.

Łucja z Łochowa (13 lat), choć od dziecka miała dryg i ciągoty do występowania, to jeszcze dwa lata temu nawet by nie pomyślała, że któregoś dnia będzie pakować walizki i lecieć występować przed olbrzymią publicznością na drugim końcu świata. Ale coś ją tknęło, gdy Aldona Guzek (która zaszczepiła cheerleading w „Trójce” w Łochowie) zgarniała jej koleżanki z klasy na trening do hali. Łucja poszła za nimi tylko rzucić okiem, na kolejny przyszła sama. Spodobało jej się i tak już zostało.

– To dla mnie najlepsza część dnia, na treningi czekam najbardziej, mogę tu spędzić czas z koleżankami, spróbować nowych rzeczy. Nauczyłam się tu determinacji i dążenia do celu, i że nie mogę nic mieć ot tak, muszę na wszystko sama zapracować – Łucja wylicza niemal jednym tchem. I przekonuje, że trema nawet na najwyższych rangą zawodach już jej nie przeszkadza. – Ja od stresu się śmieję, a trzeba być skupionym, więc po prostu wyłączam się i koncentruję tylko na tym, co muszę w danym momencie zrobić – wyjaśnia. Za chwilę zdradza swój drugi sposób na opanowanie. – Tuż przed występem, a nawet wcześniej, jeszcze w czasie przygotowań, staram się przerobić tę sytuację w głowie, wyobrazić te emocje, które będę czuła. I to jakoś działa, gdy przychodzi do występu, już znacznie mniej się stresuję.

Najwięcej doświadczenia ma Zosia, tutejsza 14-latka, „jak jeszcze nie było tych startów i tego wszystkiego”, należała do sekcji performance, tańczyła z pomponami, nawet jakieś zawody się trafiały. – A potem pani Aldona zaczęła tworzyć drużynę bardziej nastawioną na akrobatykę, spodobało mi się to, że byłam podnoszona, bardzo fajnie mi się trenowało – wspomina. Przyznaje też, że na początku „nie wszystko dało się ogarnąć”, dopiero po czasie ten sport „naprawdę zaczął się jej podobać”. – Motywuję się przede wszystkim swoimi rosnącymi umiejętnościami, wygrane dużo mi dają, w sumie nawet przegrane, to wszystko są jakieś nowe osiągnięcia – wyjaśnia Zosia. I dodaje: – Ja się tu naprawdę relaksuję, staję się wręcz oazą spokoju.

Wśród moich nastoletnich rozmówców jest też Maciej, rówieśnik Zosi i Tosi, jeden z kilku męskich filarów kadry – i pierwszy, który w niej pozostał. – Początkowo czułem się nieswojo, bo w tej drużynie byłem jedynym chłopakiem, dziewczyny traktowały mnie z nieufnością, wręcz się obawiałem, że w ogóle tutaj nie pasuję – przyznaje Maciej. Przeważyła jednak ciekawość, no i to, że w końcu odnalazł swoje miejsce w świecie sportowym. – Zawsze byłem trochę grubszy, taki pucołowaty, przewyższałem rówieśników w siłowych rzeczach. I tu mogłem pokazać tę siłę, że potrafię wynieść do góry koleżankę, w międzyczasie wyrobiłem inne cechy, gibkość i poczucie rytmu, to sprawiło, że doszedłem tak daleko.

Dotyczy to całej drużyny z niewielkiego Łochowa (niespełna 7 tys. mieszkańców), która wzmocniona trzema zawodniczkami z BDS Legionowo już za miesiąc zawalczy o mistrzostwo świata ICU Junior World & World Cheerleading Championships w Orlando (USA). Brakujące pół miliona na wyjazd już prawie uzbierali sami: w internecie i pod lokalnymi parafiami, na kiermaszach i aukcjach, na balu sportowca, który zorganizowali pod koniec stycznia. Zanim dyrektor szkoły Adam Mioduszewski i szef tutejszego Uczniowskiego Klubu Sportowego Tomasz Wojtasiewicz policzą pieniądze, analizują stan cheerleadingu w ich małej miejscowości: 700 uczniów w szkole, w klubie – 150 dzieciaków, tylko z Łochowa i bliskich okolic.

– Najmłodsze dzieci zaczynają jako pięciolatki, przychodzą kilka razy w tygodniu, kręcą się każde w swoją stronę, wywijają pomponami i łapią tego bakcyla – śmieje się Wojtasiewicz. I dodaje: – Nasi uczniowie wielokrotnie zdobywali mistrzostwo Polski w różnych kategoriach i dyscyplinach, ale wicemistrzostwo Europy w cheerleadingu to już jest taki sukces, że nawet nam się łezka w oku zakręciła.

Wojtasiewicz i Mioduszewski mają więc na czym budować rozpoznawalność łochowskiej „Trójki”, nie przekłada się to jednak na finansowanie. – Stajemy na uszach, żeby dzieciaki mogły startować w różnych imprezach, zawodach, ale to drogi sport, dość wspomnieć o profesjonalnych strojach i odległościach, jakie trzeba pokonać z Mazowieckiego, by dotrzeć na turnieje w różnych krańcach kraju – wyjaśnia prezes UKS. – Nie oszukujmy się, to jest problem sportu niszowego. I nas jako pionierów, bo jesteśmy pierwszą koedukacyjną drużyną w tym przedziale wiekowym, która była na mistrzostwach Europy i jedzie na mistrzostwa świata – zauważa Olga Pietrzak, mama jednej z zawodniczek drużyny Three Stars powołanej do kadry, prowadząca media społecznościowe klubu.

Tomasz Wojtasiewicz precyzuje: – Dla potencjalnego partnera, sponsora problemem nie jest nawet to, że jesteśmy z małego miasta, tylko że ten sport jeszcze nie jest postrzegany jako biznesowo opłacalny. Dopiero teraz, na hasło mistrzostwa świata, już troszkę ludziom się oczy otwierają.

Nie na tyle jednak, jak to sobie z Adamem Mioduszewskim wyobrażali. Drużyna z „Trójki” do Orlando mogła polecieć już rok temu, marzenia rozbiły się jednak o finanse. – Mieliśmy takie wyobrażenie, że to świetny pomysł, wszyscy to kupią, wystarczy, że napiszemy kilka fajnych wniosków do spółek państwowych. Odbiliśmy się od ściany – opowiada Wojtasiewicz. – Pisało się wnioski, odpadały, w końcu siedliśmy, stwierdziliśmy: nie da się tego zrobić – dodaje Mioduszewski.

Dlatego w tym roku już sobie tę ścieżkę darowali. Mioduszewski: – Nie wychodzimy do dużych firm po wsparcie, tylko idziemy małymi krokami. Mieliśmy do zebrania pół miliona, zostało 25 tysięcy, więc już nie ma odwrotu. Jedziemy, choćbyśmy mieli dokładać do tego sami.

Cheerleading łączy w sobie ducha rywalizacji z dobrą zabawą

Leszek Cichocki, prezes Polskiego Związku Sportowego Cheerleadingu, nie jest zaskoczony, gdy zauważam, że obraz cheerleadingu w Polsce wciąż zniekształcony jest stereotypami. Sam zetknął się z tym wiele razy, szczególnie gdy jeszcze parę lat temu w wielu instytucjach odbijał się od ściany. „To przecież tylko dziewczyny machające pomponami, jak się z tym sportem ktokolwiek ma identyfikować?”, słyszał niemal za każdym razem. A cheerleading już się rozwijał, odkąd zawędrował do nas po raz pierwszy przed ponad trzema dekadami, coraz więcej zawodników i zawodniczek startowało w pucharach i turniejach, niby wszystko działało. – Tylko wciąż na małą skalę, m.in. nie mieliśmy wsparcia na doszkalanie z Ministerstwa Sportu i Turystyki, nie były też unormowane przepisy, organizowane zawody miały miano na przykład Pucharu Polski, choć formalnie nim nie były. Funkcjonowały też pojedyncze stowarzyszenia, ale do powołania pełnoprawnego związku była jeszcze daleka droga.

Związek powstał w marcu 2018 r., w listopadzie 2020 r. podczas mistrzostw Polski Cheerleaders zawarł porozumienie z Polskim Stowarzyszeniem Cheerleadingu, od tego czasu obie organizacje dbają o promocję wspólnie, razem organizują turnieje, a ponadto edukują, żeby ostatecznie te stereotypy poobalać. O tyle jest już łatwiej, że Leszek Cichocki, który kieruje związkiem od 2020 r., zasiada również w zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego, gdzie przewodniczy komisji ds. sportów nieolimpijskich.

– Wykonaliśmy jako zarząd kolejny krok milowy, wprowadziliśmy cheerleading do Systemu Sportu Młodzieżowego oraz czynimy starania, by za osiem lat pierwsi zawodnicy mogli startować na igrzyskach – ujawnia prezes PZSC. Wciąż jednak, jak przyznaje, zdarza się, że musi cierpliwie tłumaczyć: cheerleading wcale nie jest dodatkiem i nie polega na „machaniu pomponami”, pomagają mu w tym nagrania z międzynarodowych zawodów, w których członkowie Polskiego Związku Sportowego Cheerleadingu (zarówno zawodniczki, jak i zawodnicy) zdobywają medale. I od słowa do słowa udaje się każdego do tego przekonać. – Jak ktoś zobaczy na własne oczy, o co w tym chodzi, jaka jest jakość tych zawodów oraz profesjonalizm zawodników, rodzi się wtedy zaufanie i chęć prowadzenia rozmów dotyczących dalszego rozwoju cheerleadingu w Polsce.

Jak przekonuje prezes, nic nikomu nie musi udowadniać: od siódmego roku życia trenował taniec nowoczesny, kilkukrotnie zdobywał tytuł mistrza Polski, dorobił się najwyższej klasy tanecznej S w stylu latynoamerykańskim, a od lat jest trenerem i sędzią zarówno pierwszej kategorii Polskiej Federacji Tańca, jak i Polskiego Związku Sportowego Cheerleadingu. – Wychowałem wielu mistrzów świata i mistrzów Polski, moi wychowankowie, już dorośli, mają swoje szkoły tańca – wyjaśnia. – Jednak cheerleading uwiódł mnie bezgranicznie. Ujęła mnie w nim wielowątkowość rozwoju zawodnika: w pełni uformowane ciało, które musi być i wytrzymałe, i gibkie, i wysportowane zarazem, można prezentować się bardziej akrobatycznie lub bardziej tanecznie, w grupach, solo lub w duetach – zauważa.

I wylicza dalej: to sport także dla widzów bardzo atrakcyjny wizualnie, imponujący strojami, prezentowanymi choreografiami, a przede wszystkim umiejętnościami. Dla zawodników zaś – ogromna szansa wypłynięcia na szersze wody. – Fantastyczne jest to, że w cheerleadingu tyle się dzieje, poznajemy ludzi z całego świata, tworzymy społeczność ludzi z podobnymi zainteresowaniami, którzy dzielą wspólnie sukcesy.

Wciąż też może obserwować, jak młodzi adepci dopiero stawiają pierwsze kroki – i jak szybko się rozwijają. – Mam tę przyjemność, że widzę zawodników, którzy uczą się robić podstawowe elementy, a za rok, dwa fruwają niemal pod chmury. Znam też tych, którzy zdążyli dorosnąć, stali się studentami, rozpoczęli kariery zawodowe, a wciąż ten sport uprawiają z niesłabnącą pasją.

Jedną z takich zawodniczek jest Wiktoria Ostrowska, ma 24 lata, studiuje na kierunku sport manager, uczy cheerleadingu w dwóch podwarszawskich szkołach. Wcześniej była zawodniczką dwóch kadr narodowych, cheerleadingu i jazzowej, trudno było to wszystko pogodzić ze studiami, zrezygnowała. – W trakcie studiów dostałam propozycję tańca na meczach Legii i Projektu Warszawa w Cheer Angels, to już jest inny rodzaj cheerleadingu, bardziej dla widzów, pokazowy, żeby ładnie to wyglądało i fajnie się oglądało. Też są wyskoki, podnoszenia, ale delikatniejsze niż na turniejach, zawodach – wyjaśnia.

Opowiada też, jak doszła do tego punktu – długą i dość krętą drogą: najpierw trenowała gimnastykę artystyczną (idąc w ślady mamy), na którymś z turniejów z tłumu zawodniczek wyłowiła ją trenerka jazzu nowoczesnego, spodobało jej się, że w tańcu można również wyrażać się emocjonalnie. Parę lat później sytuacja się powtórzyła, w klubie Leszka Cichockiego i Piotra Patłaszyńskiego padła propozycja: „dziewczyny, będziecie cheerleaderkami”, ale Wiktoria odmówiła, nie traktowała tego poważnie. Zdecydował za nią przypadek: na treningi dojeżdżała pociągami z drugiego końca Warszawy, któregoś dnia zjawiła się wcześniej, trafiła na trening cheerleaderek. – Popatrzyłam i pomyślałam: fajnie to wygląda, spróbuję, najwyżej będę miała jakąś odskocznię.

W cheerleading wsiąkła, nim się obejrzała. – Okazało się, że jest to wszystko, co miałam już we krwi, gimnastykę, akrobatykę i taniec mogę w tym połączyć, a jeszcze doszły podnoszenia, wyrzuty, coś zupełnie nowego, co okazało się naprawdę fajne. I nawet do pomponów w końcu się przekonałam – śmieje się Wiktoria, zanim na serio powie, że cheerleading pozwala przekraczać granice, które w tańcu czy gimnastyce są surowo określone. – Tu jest o wiele większy wachlarz możliwości, a jeśli trener jest dobry i grupa mądra, to udaje się wykorzystać potencjały wszystkich jednostek, można zgrać widowisko tak, że każdy będzie mógł być na swojej pozycji gwiazdą.

Jako nastolatek pierwsze kroki w cheerleadingu zaczął stawiać również Maciej Markowicz, obecnie trener młodzieżówki z Łochowa i zarazem kadry narodowej. – Można powiedzieć, że zmusiła mnie wuefistka w liceum, bo absolutnie się w tym nie widziałem, zapierałem się rękoma i nogami, że to nie dla mnie – śmieje się Markowicz.

Na trening poszedł w końcu dla świętego spokoju, zobaczył prosty układ, pomyślał: wow, to jest coś fajnego. Tak się zaczęło i przez jakiś czas toczyło, trochę się wkręcał, trochę wykręcał, ostatecznie klamka zapadła, gdy pojechał z drużyną na mistrzostwa Europy. – Tam po raz pierwszy zobaczyłem partner stunty, czyli jak chłopak podnosi na prostych rękach dziewczynę. To był moment przełomowy, postanowiłem, że chcę jednak czegoś się nauczyć, coś fajnego w tym sporcie zrobić – wspomina.

Uczył się przede wszystkim sam, z zagranicznych filmów na YouTubie, nie zawsze mu wychodziło. – Pisałem więc do zawodników, dosłownie spamowałem ich pytaniami, jak i co mogę zrobić. Odpisywali mi, ale nie wszystko rozumiałem, nie znałem jeszcze tych wszystkich specjalistycznych terminów, niektórych elementów uczyłem się po pół roku – opowiada. – Tych samych, których moich zawodników potrafię dziś nauczyć nawet w pół godziny.

Czytaj więcej

Jak odnaleźć przodków? Porozmawiaj z rodziną, poproś specjalistę. „Szlachectwa nie wyczaruję”

Polskie cheerleaderki mają szanse na złoty medal mistrzostw świata 

Na rodzimym gruncie prezes PZSC wciąż nie składa broni. – Cały czas jeżdżę po Polsce, rocznie przejeżdżam ok. 40 tys. km wyłącznie w sprawach związanych z cheerleadingiem. Wciąż składamy pisma, spotykam się z wieloma osobami, udało nam się między innymi pozyskać stypendia dla ponad 80 młodych zawodników – wylicza Leszek Cichocki. Mimo to wciąż trzeba walczyć o finanse dla członków PZSC, a do wyszkolenia są także zastępy chętnych wuefistów. Od 2023 r. PZSC realizuje bowiem program „Cheerleading w szkole” (jak dotąd nieodpłatnie związek przeszkolił 250 trenerów). Powstają też pierwsze klasy cheerleadingu w szkołach mistrzostwa sportowego, od ubiegłego roku w Poznaniu i Ustrzykach Dolnych, w tym roku ruszą również w Warszawie.

Cheerleading ponadto rozwija się bardzo prężnie w domach kultury, klubach tańca i ośrodkach sportowych. Szczególnymi względami, jak się okazuje, cieszy się w mniejszych miejscowościach. Widać to chociażby po kalendarzu turniejów krajowych na 2024 rok: mistrzostwa Polski odbędą się w połowie kwietnia w Grodzisku Mazowieckim, między czerwcem a listopadem zaplanowany jest z kolei cykl turniejów o Puchar Polski, kolejno w: Błoniu, Kobylnicy, Busku-Zdroju i Chęcinach (żadna z tych miejscowości nie liczy więcej niż 20 tys. mieszkańców). Widać to również w odwiedzonym przeze mnie Łochowie. – Przecież nasze dzieciaki są stąd albo pobliskich wsi, to jest cudowne, że jadą walczyć o złoto na drugim końcu świata. I pokazują: jeśli się chce coś osiągnąć, to można, tylko trzeba się postarać – Maciej Markowicz nawet nie próbuje ukrywać radości. – Gdy z pierwszych naszych międzynarodowych zawodów w Weronie wróciliśmy jako wicemistrzowie, to dopiero zaczął się boom, wszyscy tu chcą trenować, przychodzą drzwiami i oknami – śmieje się trener.

Wiktoria Ostrowska również to zaobserwowała, najwięcej propozycji prowadzenia zajęć dostaje właśnie z małych podwarszawskich miejscowości. – Chociażby w Markach jest taki boom na cheerleading, że mam po 25 dzieci i więcej po prostu już wziąć nie mogę, chociaż do każdej grupy jest długa lista rezerwowych.

Zdaniem Macieja Markowicza wyjaśnienie tego szczególnego zainteresowania (nie tylko w Łochowie, ale we wsiach i miasteczkach w całym kraju) jest proste, by nie rzec, banalne. – W Warszawie czy innych dużych miastach wybór aktywności jest po prostu znacznie większy, stąd pewnie sam cheerleading nie jest aż tak rozwinięty – uważa trener łochowskiej młodzieży.

Prezes Cichocki podziela te obserwacje. – W dużych miastach trudno jest otworzyć się na wszystko, bo dostępnych aktywności jest cała masa. W mniejszych miejscowościach dyrektorzy są bardziej otwarci na współpracę, bo chcą też coś zrobić dla swojej społeczności – wyjaśnia. – Cheerleading to sport, a sport nie istnieje bez zaangażowania zawodników i wsparcia ze strony związku i sztabu ludzi pracujących nad jego rozwojem.

Cheerleading narodził się pod koniec XX wieku w amerykańskim środowisku uniwersyteckim, futbolistów dopingowali jako pierwsi Thomas Peebles (w Princeton, a później Minnesocie) i Johny Campbell, student medycyny, który 2 listopada 1989 r. „zapisał się w historii jako pierwszy cheerleader, czyli osoba przewodnicząca w dopingowaniu”, a sam „cheerleading, w co niełatwo dziś uwierzyć, był (początkowo) domeną mężczyzn”, czytam na stronie PZSC. Kobiety dostały zielone światło na kibicowanie dopiero w połowie lat 30. ubiegłego wieku, dominującą rolę przejęły dekadę później, gdy zastępy Amerykanów udawały się walczyć na fronty drugiej wojny światowej.

Z czasem „cheer” rozlał się po całym świecie, od Europy po Japonię, wciągając w swoje szeregi głównie panie (obecnie stanowią ok. 90 proc. trenujących). W międzyczasie cheerleading obrósł wspomnianymi stereotypami (m.in. za sprawą amerykańskich filmów i seriali), z których trudno się do dziś odkopać. – Nawet nie wszyscy rodzice do końca pojmują, że ich dzieci nie „machają pomponami”, tylko są zawodnikami i zawodniczkami cheerleadingu sportowego – wyjaśnia Olga Pietrzak, menedżerka drużyny z Łochowa. – To będzie trudne i czasochłonne, zanim uda się ten cheerleading odczarować, wyjaśnić ludziom, że to pełnoprawny sport, w którym zawodnicy prezentują postawę sportową. No, ale między innymi na tym polega nasza praca.

Do niedawna najtrudniej było do tego sportu przekonać chłopaków, trener Three Stars wie to aż za dobrze z własnego doświadczenia. – Przywykłem już do tego, że wszyscy są zdziwieni, gdy słyszą, że jestem cheerleaderem. Nikt nigdy nie powiedział mi nic prosto w twarz, ale wiem, że za plecami gadali. A później nagle słyszałem: „ej, jak to zrobiłeś?” – opowiada Maciej Markowicz.

Przerabiał to również, gdy zaczynał trenować drużynę z Łochowa. – Pierwszym zawodnikiem w naszej szkole był Antek, fajny chłopak, raczej nie obchodziło go, co inni powiedzą – wspomina. A mówili czy raczej – mniej lub bardziej otwarcie się z Antka podśmiewali. – Do czasu, aż na jakimś festynie zobaczyli, jak robi stunty (podnoszenia) z dziewczynami. Zaraz przyszedł jeden z drugim i też chciał zacząć trenować – śmieje się Markowicz. I parafrazuje słynne słowa Mahatmy Gandhiego: – Tak to już w tym sporcie jest: najpierw się z ciebie śmieją, później cię podziwiają, a na końcu chcą sami spróbować.

Wiktoria Ostrowska śmieje się, gdy jej to opowiadam – bo sama wielokrotnie się z tym spotkała. – Miałam dokładnie taką samą sytuację, trenowałam z dziewczynkami w sali, chłopcy podglądali nas za szklanymi drzwiami, widać było, że się z nich nabijali. Drugiego dnia znów przyszli, już się nie śmiali, na trzecim treningu zjawił się jeden z nich, zapytał, czy też mógłby spróbować – opowiada cheerleaderka. Spodobało mu się; nie dość, że dziewczyny jako jedynego chłopaka dobrze go przyjęły, to jeszcze mógł się po męsku wśród nich wykazać. – Podnosił je, robił stunty, i super mu to wychodziło, ale koledzy się z niego śmiali, trwało to dość długo, z pół roku, póki nie pojechaliśmy na turniej, z którego wróciliśmy ze srebrnym medalem. Pozostali chłopcy przyszli wtedy całą gromadą: „proszę pani, my też byśmy chcieli”.

Czytaj więcej

Gwałt wojenny to najtańsza broń masowego rażenia

I zostali przyjęci z otwartymi ramionami, bo podstawą w cheerleadingu jest poczucie rytmu, umiejętności akrobatyczne i tytułowy „cheer”, z angielskiego: wiwat, doping, dodawanie otuchy. – To właśnie jest wspaniałe, że społeczność na całym świecie wzajemnie się rozumie i wspiera – podkreśla Markowicz. I opowiada o klasycznym w tym środowisku swoistym powitaniu. – Gdy spotykamy się z innymi zawodnikami, także za granicą, standardowym pytaniem jest: „cześć, mogę cię podnieść?”. Dla kogoś innego to może być dziwne, u nas jest to bardzo dobrze odbierane, że ludzie chcą ze sobą ćwiczyć i dawać sobie wzajemnie rady – wyjaśnia trener.

Ta radość i wzajemne wsparcie obecne są nawet między rywalami. – Na zawodach międzynarodowych jest tradycja dawania sobie good luck cheer pin, czyli własnoręcznie przygotowywanych spinaczy ozdabianych przez zawodników. Zawodnicy wzajemnie przypinają je do kokard czy elementów ubioru, życząc sobie w ten sposób powodzenia. Nasze zawodniczki aktualnie przygotowują takie spinacze na mistrzostwa świata – wyjaśnia.

To wzajemne dopingowanie zaobserwowała – i zdecydowanie popiera – również Wiktoria Ostrowska. – W tym sporcie wszyscy się wspierają, ten duch cheerleadingu rzeczywiście się udziela – zauważa. Tłumaczy również, z czego to wynika. – Myślę, że to kwestia dobrego prowadzenia zawodników przez trenerów, bo to oni pokazują, że są dla siebie wzajemnie wsparciem, podchodzą do innych drużyn z życzliwością. I tak jak dzieci biorą przykład z rodziców, tak tancerze oglądają się właśnie na trenerów. Wchodzi im więc w nawyk nastawienie: fajnie być lepszym, ale przez treningi, a nie podstawianie nóg innym. W cheerleadingu kibicujemy sobie nawzajem.

Hala sportowa w szkole podstawowej nr 3 w Łochowie, w sobotni poranek zaczyna się trening kadry narodowej w kategorii wiekowej Youth w cheerleadingu sportowym. Niespełna trzydziestka nastolatków (12–15 lat) w biało-czerwonych strojach za chwilę przećwiczy po raz setny układ, aby pod koniec kwietnia walczyć nim o mistrzostwo świata. Jako jedyna jestem tu obca; gdy z głośników płynie energiczna muzyka i zaczyna się dwuminutowy występ, niespełna 30 par oczu wpatruje się we mnie wnikliwie.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku