– Tak… Pani Dario, przecież wiem, że pani ma znajomych. Oficerów. Proszę do nich zadzwonić, zapytać… Proszę się nie gniewać i proszę mi nie odmawiać…
Dasza ma łzy w oczach. Pyta, czy mogę ją zawieźć do Odessy. Jeśli trzeba będzie jechać jutro rano, jest gotowa się spakować. Zdąży.
Jadę do Maksa.
"Kos” wcale nie burzy pomników
Obyśmy nie dożyli szaleństwa obalania pomników jak w szczytowym momencie ruchu Black Lives Matter. Natomiast rozmaite rewizje historii, igraszki z mitami – czemuż by nie? Dlatego bronię „Kosa” i „1670” przed zbyt zajadłymi krytykami.
A front mruczy. Jęczy. Grzmi
Front stał w Pieskach pod Donieckiem. Pachniało żelazem. Przez ruiny szedł Jarosław Sawczuk. Pijany. Rozebrany do pasa mimo trzydziestostopniowego mrozu. Dookoła nie było niczego, co stanowiłoby całość. Słupy ścięte salwą artylerii. Cięcie idealne, godne chirurgicznego skalpela. Drzewa pełne blizn. Rozdarte na połowy. Te trafione przed chwilą broczą sokiem. Umierają cicho, po swojemu. Wypalone do piwnic domy. Znaki drogowe podziurawione pociskami.
Najbardziej oberwał znak „Uwaga! Dzieci na drodze”. Serio? Tu były kiedyś dzieci? I rodzice podrzucali je do szkoły? Parkowali przy krawężniku. Pomagali wyładować się z tornistrem, workiem na buty. Zostały tylko wraki samochodów. Rozpłaszczone, wbite w asfalt przez czołgi. Nieruchome. Rdza przysypana grudniowym śnieżkiem. Pieski liczyły kiedyś dwa tysiące stu mieszkańców. Miały własną cerkiew i dobry dojazd do miasta. Teraz? Jak widać.
Z żoną i synem mieszka Iwan, który pracował w Doniecku w fabryce amunicji jako operator obrabiarki:
– Zwiększaliśmy możliwości obronne kraju. Teraz to, co wyprodukowałem, wybucha mi na podwórku.
– Ktoś jeszcze został we wsi?
– Popowowie, Spicynowie, Hariaczkin. Po tej stronie Sierioga z żoną i Tołmaczowowie oraz Miereszkowie. I jeszcze, ale tego nie wiem na pewno, jest ktoś na ulicy Stepowej. Ja tam nie chodziłem, ale mówią, że ktoś tam mieszka.
– Syn ile ma lat?
– Dziewięć.
– Boi się?
– Przestał. W nocy otwiera oko i mówi: „Strzelają, ale nie w naszą stronę. Śpimy!”.
Zaraz święta. Jezus znów się urodzi! Chwała na wysokości! Powietrze gęste jak galareta. Drży od mrozu. A front mruczy. Jęczy. Grzmi. Żywego ducha. Pustka. Wojsko w piwnicach. Grzeje się. I tylko Sawczuk idzie przez środek tych zgliszcz. Wyprostowany. Narąbany.
– Pocisk, rozumiesz, między dwa domy! Ha, ha, ha! Jak nie jebnie! Ale my żyjemy! – krzyczy, bo przygłuchł od wybuchu. – Tę wojnę wygramy!
Gwardyjska pięść imperium
Sawczuk jak Szwejk. Za duże portki na szelkach, pikowana zielona podpinka pod pachą. Ani hełmu, ani kamizelki, tylko kałach. Sam pośrodku przenicowanego świata. Coś leci, pruje powietrze, zawodzi. Trzeba się skryć, uciekać. Przecież odłamki, śmierć.
– Nie, nie, nie! To chujnia! Słyszysz? Nie doleciało nawet do drogi! Stój, gdzie stoisz! Nic się nie bój! Ja zaraz będę! I mówię ci, że wygramy! – krzyczy Sawczuk. Przyspiesza kroku, chociaż trudno mu przez wertepy, śnieg i promile.
Jest. Śmierdzi spirtem. Przybija piątkę. Oczy czerwone. Zasypane pyłem od wybuchu.
– Czyli wygramy?
– Bez wątpienia!
– O co tu chodzi? Kto gdzie jest? Kto skąd strzela? – pytam, bo chcę się jakoś połapać w sytuacji.
– Objaśnię! – deklaruje Sawczuk. – My jesteśmy… no kurwa… tu, gdzie właśnie jesteśmy. I jeszcze tutaj: stoi Dziewięćdziesiąta Trzecia Brygada, która napieprza do tych domów, gdyż w tych domach są oni.
– Konkretnie gdzie?
– Osiemset metrów w tę stronę i sześćset osiemdziesiąt w tę. Lepiej nie wychodzić tu, bo to linia ognia. I tu, bo snajper…
– I mówisz, że wygramy?
– Bez wątpienia, gdyż mamy tuszonkę, zguszczonkę (mleko skondensowane) oraz ciepłe skarpetki, które wolontariuszki zrobiły na drutach.
– Zajebiście!
Sawczuk milknie. Patrzy na wschód, w stronę lotniska i miasta, gdzie Ruscy. I jakby przetrzeźwiał.
– Nie powiedziałbym: zajebiście.
– To znaczy?
– Że nie użyłbym tego słowa.
– Gdyż?
– Kiedyś, w osiemdziesiątym ósmym roku, służyłem w desancie…
– W osiemdziesiątym ósmym, czyli w sowieckiej armii.
Na szyi krzyżyk i nieśmiertelnik: „Sawczuk Jarosław, 0 Rh+, Dnipro1”. Na prawym ramieniu tatuaż: czaszka w berecie desantu. Spadochron. I napis: „Psków, 234 PDP”.
– Siedemdziesiąta Szósta Pskowska Dywizja Desantowo-Szturmowa, Dwieście Trzydziesty Czwarty Pułk Powietrznodesantowy – recytuje.
– Znaczy, że…
– Aha, aha. Napierdalają do nas moi koledzy z wojska. Czyli mamy wojnę i ja wojuję na niej ze swoimi towarzyszami broni. Znam ich…
Jasne. To słynna jednostka. Pskowscy w 1991 roku atakowali wieżę telewizyjną w Wilnie. Byli w Armenii, Naddniestrzu, Kirgizji, Osetii i Gruzji. Odwojowali dwie wojny czeczeńskie. Dywizja z Pskowa! Gwardyjska pięść imperium. „Wszędzie tam, gdzie oczekują zwycięstwa” to ich dewiza.
– …znam ich, trzeba ich tutaj zatrzymać, bo jak nie, to pójdą dalej. Oni są, rozumiesz, kompletnie pierdolnięci.
Siedzieć. Obserwować. Nie myśleć
Pytam o Maksa. Tak, żółty dom. To znaczy kiedyś żółty. Teraz ażurowy. Mieszkają w piwnicy i w garażu.
– Mój Boże, nie poznałem cię!
– Dobrze, że jesteś. Jak Daria?
Wychudł. Niegolona broda czyniła jego twarz jeszcze bardziej pociągłą. Czaszka obciągnięta skórą. Uśmiechał się do mnie, podawał rękę, tylko oczy miał z kamienia. Oszalał przez tę wojnę. Nie potrafił już żyć ani bez wojny, ani bez Darii. Ale się bał. Zgłosił się na ochotnika, żeby bronić domu, rodziny. Jeśli dla Daszy porzuci żonę i córkę, które zostały gdzieś daleko na Wołyniu, to wszystko przestanie mieć sens.
Co zostanie? Śmierdzące sracze, góry śmieci, strach, swędzące ciało, krew i zabijanie, do którego zaczynał przywykać? Ale przecież nie wyobrażał sobie powrotu do tamtego starego życia. Chodzenie z teczką do pracy. Wanna. Domowa kolacja. Pytanie: „Jak tam było?”, na które nie potrafiłby odpowiedzieć.
Kiedy Ruscy zaczynali strzelać, Maks opornie schodził do garażu willi. Starał się nie myśleć o swoich żołnierzach, nie myśleć o dudniącym generatorze, którego dźwięk rozsadzał czaszkę. Kładł się na pryczy. Chciał spać. W snach najczęściej przychodziła córka. Sięgał po telefon, bo musiał o tym komuś powiedzieć. Ale jedyną osobą na świecie, z którą teraz mógł rozmawiać, była Daria.
– Maks dzwoni do mnie czasem. Mówi, że śnił o córce, że prosiła go, by wracał. I jeszcze, że boi się śmierci, że jest bardzo zmęczony – opowiadała.
Zdawała sobie sprawę, że gdy skończy się wojna, będą musieli coś zdecydować. Być może Maks zostanie. Być może wyjedzie i nigdy się nie zobaczą, co będzie smutne. Albo będą się widywali raz na miesiąc albo dwa w tanich hotelach – co będzie jeszcze smutniejsze.
Maks przysiadł teraz na murku, ukrył głowę w dłoniach. Strzelają. On nieruchomy, jakby niczego nie słyszał. Przysiadam obok. Trącam go łokciem.
– Przejdziemy się? – pytam.
– Jasne! Pokażę ci, co i jak.
Pustynia. Posiekana kulami, odłamkami. Ulica pod ostrzałem. Trzeba podwórkami. Metodą prób i błędów. Idziemy. Świst. Zawracamy. Idziemy. Rykoszety. Zawracamy. Teraz przez jezdnię.
– Przebiegniemy – decyduje Maks.
Bieg. Wszystko w śmieciach. Pozycja najdalej wysunięta w stronę Ruskich. Po trzech drabinach związanych linami na dach. Na dachu trzeba pełznąć, bo strzelec wyborowy. Zalegamy za stosem cegieł. Młode wojsko. Każdy nieostrożny ruch grozi postrzałem. Między nimi a tamtymi trzysta metrów, może pięćset. Płasko, pusto. Młodzi marzą.
– Dowódco, może zaatakować?
– Debile! Sam was lepiej zastrzelę. Siedzieć. Obserwować. Nie myśleć.
Pełzniemy do drabin. W dół. Biegniemy. Do sąsiadów, bo zapraszali. Ich batalion już zrotowany. Pięciu jeszcze czeka, żeby zdać następcom odcinek. Mają dość. W ziemiance śmierdzi. Już do siebie nie mówią. Zapraszali, a teraz milczą. Patrzą wilkiem. Może tylko mi się zdaje? Na koniec:
– Weźcie żarcie. Nam się nie przyda.
Wracamy objuczeni reklamówkami. Maks znów w kucki. Pocisk rykoszetował idiotycznie. Odbił się od słupa elektrycznego pod dziwnym kątem. Potem jeszcze od czegoś. Przeleciał blisko. Maks nawet nie podniósł głowy.
Co nakazywało mu sumienie
Zadzwonił Aleksiej.
– Putin nie miał wyjścia i musiał. Po pierwsze, on zawsze atakuje, jak chce poprawić sobie notowania. Na Rosjan najlepiej działają małe zwycięskie wojny, które podnoszą patriotycznego ducha. Po drugie, gdyby Ukraina stała się Zachodem, Rosjanie mogliby zacząć zadawać niewygodne pytania: „Dlaczego oni, a nie my?”.
To analiza? Czy Aleks też zapisał się do putinistów i właśnie mnie o tym informuje? Zmroziło mnie.
– A po trzecie, mam dość. Wyjeżdżam.
Zupełnie nie widziałem go w roli emigranta politycznego. Prędzej bystrego Dimę, bezczelnie odważną Tatianę. Aleksiej znał tylko jeden język. I tylko jeden kraj. Do tego miał tylko jedną marynarkę. Jak to on – po cichu zrobił to, co nakazywało mu sumienie. Wybrał powtarzalny od stuleci los przyzwoitych Rosjan. Wygnanie albo wywózka.
Wyobrażałem sobie, jak żegna się z matką. Całuje ją w policzek, łaskocząc wyleniałą kozią bródką à la Lew Dawidowicz Trocki. Zostawia samą w zagraconym moskiewskim mieszkaniu, zalatującym kocimi sikami. Idzie, taszcząc cały dobytek, plecak i torbę z książkami, na przystanek komunikacji miejskiej.
A ona wybiega za nim.
– Losza, znów zapomniałeś! Synku! – mówi z przyganą, wciskając mu w rękę parasol albo szalik, albo jedno i drugie. Obejmuje go raz jeszcze.
– Oj, mama to zawsze – mówi Aleksiej bez zwykłej niecierpliwości.
Fragment książki Pawła Reszki „Stolik z widokiem na Kreml”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera
Śródtytuły pochodzą od redakcji