"Kos” wcale nie burzy pomników

Obyśmy nie dożyli szaleństwa obalania pomników jak w szczytowym momencie ruchu Black Lives Matter. Natomiast rozmaite rewizje historii, igraszki z mitami – czemuż by nie? Dlatego bronię „Kosa” i „1670” przed zbyt zajadłymi krytykami.

Publikacja: 09.02.2024 10:00

Konserwatyści ogłosili, że Kościuszko z „Kosa”, grany przez Jacka Braciaka, nie ma w filmie cech szl

Konserwatyści ogłosili, że Kościuszko z „Kosa”, grany przez Jacka Braciaka, nie ma w filmie cech szlachcica. Ależ ma. Wraz z Pułkownikową (w tej roli Agnieszka Grochowska) są szlacheckimi „postępowcami”, ale „odszlachcić” się ich nie da

Foto: Łukasz Bak/TVP SA

Pisząc kilka tygodni temu o komediowym serialu Netfliksa „1670”, zauważyłem, że nie wzbudza on ideologicznych kontrowersji poza nielicznymi głosami w mediach społecznościowych. Mocniejsze są spory o to, czy dostaliśmy produkt zabawny czy nie. Każdy zachowuje tu swoje zdanie, bo humor to rzecz indywidualna. Mariusz Cieślik ogłosił w felietonie w „Plusie Minusie”, że go to w ogóle nie bawi. Mnie bawi, choć nie każdy żart jednakowo.

Czytaj więcej

Szkoła Barbary Nowackiej zwiększy nierówności

Monty Python o Polakach

Teraz wypada poprzednią obserwację uzupełnić. Bo konserwatywne reakcje nastąpiły. Tygodnik „Do Rzeczy” poświęcił cały blok dwóm produkcjom: serialowi Netfliksa oraz filmowi „Kos” Pawła Maślony, który wygrał na festiwalu w Gdyni, a niedawno wszedł do kin. Choć to całkiem różne poetyki, łączy je satyra na polską szlachtę. Tygodnik potraktował sprawę zajawką: „Z nienawiści do polskości. Kto z dawnej Rzeczypospolitej robi piekło chłopów”.

Co ciekawe, przedmiotem głównego ataku Pawła Chmielewskiego staje się „1670”. „Kto obejrzawszy Netfliksową produkcję, pomyśli, że właśnie tak wyglądała dawna Rzeczpospolita, stwierdzi w efekcie: cóż chłopskie piekło” – to próbka jego stylu. Mam wrażenie, doznaję go nieraz, kiedy przychodzi się spierać z konserwatywnymi ocenami popkultury, że widzieliśmy różne filmy. Obraz relacji między Janem Pawłem Adamczewskim, dziedzicem granym przez Bartłomieja Topę, i chłopami jest całkowicie umowny, skoro główny bohater chłopski Maciej przyjechał do Adamczychy z Litwy w ramach… programu Erasmusa. Rzekome męki chłopskie są do tego stopnia wzięte w cudzysłów, że można by nawet podejrzewać, iż scenarzysta, raper Jakub Rużyłło, trochę się nabija ze schematyzmu „ludowej historii Polski”, która postawiła sobie za cel zdemaskowanie eksploatacji polskich chłopów przez szlachtę.

Aby dojść do takiego wniosku, trzeba mieć wyczucie gatunku. Chmielewski zaczyna od pomstowania na „ojkofobiczne elity”, które „chcą zohydzić polskość, czyniąc z kulturotwórczych warstw dawnej Rzeczypospolitej bandę najpodlejszych okrutników”. Tymczasem Adamczewski nie jest w serialu „najpodlejszym okrutnikiem”, a gapowatym patriarchą chłopskich poddanych, na dokładkę kręci nim córka ratująca ich od wszelkich opresji. Reszta szlachty jest jeszcze sympatyczniejsza Znając historyczną literaturę przedmiotu, mam wrażenie, że pańszczyzna jest tu wręcz bagatelizowana i przesładzana. Recenzent powinien sobie zadać podstawowe pytanie: czy to serio podjęty atak na Polskę szlachecką, czy Monty Pythonowska przypowiastka o cechach Polaków, tylko ubrana w XVII-wieczny kostium.

Nie wykluczam, że oglądający ten serial naprawdę ojkofobiczni progresiści odczytają go tak samo jak konserwatywny krytyk. Niemniej będę się upierał, że inskrustowanie artykułu o serialu grzmiącymi polemikami z pracą „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, klasyka prochłopskiego rewizjonizmu, jest strzelaniem z armaty do nie tyle muchy, ile błyszczącej różnymi kolorami ważki.

„Kos”, czyli anty-Sienkiewicz

W tym samym numerze „Do Rzeczy” mamy artykuł Piotra Goćka o „Kosie”. I tu dostajemy rzecz poważniejszą, tak jak poważniejszy jest film Maślony, którego akcja toczy się 120 lat później od „1670”. Gociek, przyznając filmowi walory artystyczne, stawia ciekawe pytanie: czy gdyby Polska szlachecka wyglądała tak, jak ją malują jego twórcy, wydałaby Tadeusza Kościuszkę? I czy Kościuszko uznałby taką Rzeczpospolitą za wartą obrony? Dla publicysty ton patriotyczny i niepodległościowy reprezentowany przez Kościuszkę jest nie do pogodzenia z „szyderką, panświnizmem, pedagogiką wstydu i doprowadzonym do przesady samobiczowaniem”.

Przyjdzie na to odpowiedzieć, bo „Kos” jest głównym tematem mojego tekstu. Na razie spójrzmy na kolejne polemiki. Krystian Kratiuk, naczelny arcykonserwatywnego portalu PCh24, łaskawie godzi się na „1670”, uznając go za uprawniony żart, ba, przypominając tak jak ja brytyjski, prześmiewczy serial o historii „Czarna Żmija”. Nie może się natomiast pogodzić z „Kosem”.

„A jaką to wiedzę otrzyma Polak, który uda się na »Kosa«? Otóż nie dowie się, jak poszło Kościuszce jego powstanie, ale za to dowie się, że wszystko co do tej pory widz odnajdywał w swym kodzie kulturowym jako rym do słowa szlachta, jest nieprawdą. Owszem, szlachcice w »Kosie« noszą takie same kontusze jak w Hoffmanowej trylogii i używają podobnych słów co bohaterowie Sienkiewicza, ale są kimś zupełnie innym. Nie są pobożnymi, rycerskimi patriotami, ale bandą pijusów z bożego nakazu nienawidzących chłopstwa i wyżywających się na tej warstwie społecznej w każdy najgorszy z możliwych sposobów”.

Prawda, są tam nawet celowe odniesienia do Henryka Sienkiewicza, w tym sensie to polemika z „pokrzepianiem serc”. A jednak znowu patrzymy na to samo, a widzimy co innego. Kratiuk twierdzi, że nie ma w tym efektownym filmowym obrazie ani jednego pozytywnego szlachcica. Miałem już podobne doświadczenie, kiedy w konserwatywnych polemikach z filmem „Orlęta. Grodno ’39” czytałem, że nie pokazano tam ani jednego sympatycznego Polaka. Pomysł Krzysztofa Łukaszewicza, aby połączyć historię ataku Sowietów na polskie kresy z opowieścią o żydowskim chłopcu odrzucanym przez antysemitów, był kontrowersyjny. Ale sam film część polskiej prawicy sprowadziła w swoich ocenach do karykatury, przekręcając jego fabułę. Choć bronił go minister kultury Piotr Gliński, a współfinansowała „pisowska” TVP.

Spróbujmy się zmierzyć z oskarżeniami wobec „Kosa”. Konserwatyści ogłosili już, że Kościuszko, grany przez Jacka Braciaka, nie ma w filmie cech szlachcica. Ależ ma, wskazuje na to wszystko, od jego koneksji z ewidentną szlachcianką, Pułkownikową (Agnieszka Grochowska), po mir wśród szlacheckiej braci. Sama Pułkownikowa, zapewniająca filmowi inny rys, feministyczny, jest osobą z wyższych sfer. Oni dwoje są szlacheckimi „postępowcami”, ale „odszlachcić” się ich nie da. Są w tym równie miarodajni jak antypatyczny, notabene nienoszący kontusza, a strój zachodni, młody Duchnowski (Piotr Pacek) czy jak oszalały szlachciura Wąsowski (rewelacyjny Łukasz Simlat).

Co więcej, ten obrazek Polski z końca XVIII wieku jest może i zbyt natrętny w satyrycznych intencjach, ale nie całkiem czarno-biały. Szlachecka gromada chcąca szykować z Kościuszką powstanie jest wykpiona w swojej naiwności, ale daleko jej do bandy okrutnych pijusów. Taką krytykę polskiej szlachty jak z filmu Maślony znamy od czasów „Pana Tadeusza”. Czego w końcu dotyczy cytat „Ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”? Czy i Adam Mickiewicz to ojkofob? Także przedstawiciele tego stanu zatrzymani w karecie przez Moskali nie są źli. Usiłują zachować godność wobec zaborcy. A to, że żywią uprzedzenia wobec „chamów”? Ależ to historyczna prawda, utrwalona także przez Sienkiewicza, którego Maślona ma „Kosem” podważać i nicować.

Czytaj więcej

Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

Chodzi jednak o Polskę

I tu powrócę do dylematu sformułowanego przez Piotra Goćka. Kościuszko pokazany w filmie „Kos” chce walczyć o Polskę nie idealną, ale taką, jaką ona jest, również z jej bagażem niesprawiedliwości i przesądów. Co więcej, walkę o niepodległość traktuje jako sposobność do naprawienia tych grzechów. Ona dopiero ma się stać bezgrzeszna lub przynajmniej mniej grzeszna.

W gruncie rzeczy taka intencja pojawiała się przy okazji wszystkich zrywów niepodległościowych przeciw zaborcom. Ten był pierwszy i od razu naznaczony wątkiem społecznym, także za sprawą Kościuszki. Ja więc nie widzę tu sprzeczności piętnowanej przez Goćka.

Naturalnie można twierdzić, że klasowe tło zostało namalowane przez Maślonę zbyt grubą kreską, co jest typowe dla popkultury. Można mieć pretensje o niedostateczne objaśnienie motywów ideowo-politycznych samego Kościuszki, który najczęściej tajemniczo milczy. Jednak co do ogólnej wymowy trzeba by podobne zarzuty stawiać choćby powieściowym wątkom podnoszonym przez Stefana Żeromskiego. Nie porównuję, ale to on, a nie Maślona, był pierwszym „anty-Sienkiewiczem”, a nikt przecież nie zarzuci mu antypolonizmu.

Tym bardziej trudno go zarzucić Maślonie, patrząc na finał, gdzie nagle pojawia się apel o zgodę narodową różnych stanów. Jakby pasujący wręcz do czasów współczesnych, choć nie da się porównywać tamtych i obecnych podziałów. Reżyser włożył je w usta rosyjskiemu rotmistrzowi Duninowi (Robert Więckiewicz). W pierwszej chwili żachnąłem się tym razem ja: przecież w Rosji podziały klasowe i wyzysk chłopa były jeszcze większe niż w Polsce (o czym widzowie mogą nie wiedzieć), a tu Rusek poucza Polaków.

Potem jednak pomyślałem, że jest w tym przewrotna prawda. Polska szlachta nie umiała zbudować silnego państwa, ja w przeciwieństwie do historyka prof. Andrzeja Nowaka mam o to do niej pretensję większą niż o „ucisk chłopa”, powszechny w tamtej Europie. W takiej sytuacji jedyną szansą dla niej, gdy zagrożona została niepodległość, było przełamanie podziałów stanowych, rozszerzenie poczucia obywatelstwa. Tak rozumował Kościuszko, na tym polegał jego jakobinizm, mniej krwiożerczy od francuskiego, bo zakładający społeczną solidarność.

Zapożyczone od Amerykanów?

Chłopomańskie” filmy doczekały się też debaty w podkaście Kultura Poświęcona prowadzonym przez Klub Jagielloński. Była ona spokojniejsza, wyzbyta świętego oburzenia. Konstanty Pilawa nie tylko chwalił artystyczne walory „Kosa”, ale uznał, że to ciekawa oferta ideowa, choć się z nią nie zgadza. Przestrzegał prawicę przed zbyt zacietrzewionymi, nerwowymi reakcjami.

A jednak całościowa konkluzja wyjęta z wypowiedzi Piotra Kaszczyszyna, a reklamująca tę wymianę zdań, też jest dość radykalna. „Przedstawiciele zwrotu ludowego w polskiej kulturze nie mają programu pozytywnego, ich postawa to negatywna antyszlacheckość. Polska ma być chłopska, ale nie wiadomo jaka”.

Rzecz w tym, że nie jest zadaniem filmów formułowanie programów, i Maślona takiego celu sobie nie stawia. On najwyżej wypełnia luki w przedstawianiu historii, zdominowanej przez narrację „szlachecką”. Co może prowadzić do nadgorliwości, jak do wpisywania obrazów artystycznych w ideologiczny dyskurs, ale to dotyczy nie tyle samego „Kosa”, co towarzyszących mu euforycznych komentarzy strony „postępowej”. Komentarzy, w których też można trafić na niejeden nonsens. Oto krytyk Marcin Stachowicz napisał w lewicowym Dwutygodniku coś takiego: „»Kos« spełnił pokładaną w nim nadzieję na kino spekulacji historycznej, fantazję przenicowującą martyrologiczną, romantyczno-endecką opowieść o narodzie mężczyzn »najbardziej bohaterskich«”. Pomijam już fakt, że nietypowy, ale dzielny oficer Kościuszko tęgo macha szablą, a Pułkownikowa traci swój dworek (martyrologia?). Mistrzostwem świata w tej konkluzji jest jednak przede wszystkim ów koncept „romantyczno-endeckiej opowieści”. Każdy, kto wie cokolwiek o szkole myślenia Romana Dmowskiego, nie ma wątpliwości, że z romantyzmem w polskiej duszy walczył jak z mało czym.

Dyskutanci z Klubu Jagiellońskiego zgodnie uznali „Kosa” za powielanie pomysłów wymyślonych gdzie indziej. „Kserokopiarka aż furczy” – twierdził Kaszczyszyn, wskazując na obecność zwłaszcza amerykańskiego wzorca. I to w podwójnym sensie. Książka Adama Leszczyńskiego ma być kopią „Ludowej historii USA” Howarda Zinna, próbującej opowiadać dzieje tamtego kraju z pozycji warstw nieuprzywilejowanych i mniejszości, etnicznych, choć nie tylko. Z kolei antyszlachecka i prochłopska pasja filmów ma być kopiowaniem współczesnych artystycznych manifestów woke, tyle że w Polsce czarnoskórych zastępują włościanie.

Nie twierdzę, że nie mamy do czynienia z inspiracjami, są one jednak bardziej złożone. Książka Zinna to dość toporna historyczna publicystyka, a Leszczyński zdobył się na dzieło naukowe, pisane co prawda pod tezę, ale jednak wydobywające na światło dzienne często wcześniej niedoceniane źródła. Z kolei nie sądzę, aby „Kos” to był czysty woke, skoro wiara w Polskę jako wartość jest w nim tak samo ważna jak przypomnienie o chłopskich krzywdach. Nawet jeśli w obliczu realiów trudniejsza niż w patriotycznej czytance.

„1670” to coś innego niż traktat o historii. W niektórych scenach upatrywano żarty z kultury korporacyjnej, co Rużyłło w wywiadach potwierdzał. Komentatorzy z Klubu Jagiellońskiego ten serial Netfliksa skądinąd zlekceważyli, sprowadzając do żartu na temat wąsatych januszów, do swoistego memu. Chyba niesłusznie.

Kaszczyszyn i Pilawa przedstawiają filmowego Kościuszkę jako eksportera nowoczesności przynoszonej z Zachodu, więc swoistego prekursora dzisiejszej „uśmiechniętej Polski”. W tym ujęciu to figura propagandowa. Wrażenie to do pewnego stopnia uprawnione w kontekście dyskusji wokół filmu. Ale tylko wrażenie, literalnie w scenariuszu nie ma mowy, skąd późniejszy naczelnik powstania przywiózł swoje przeświadczenia o równości ludzi. Więc uzupełnię: przecież amerykańscy właściciele plantacji, w tym Waszyngton czy Jefferson, w tej sprawie nie przyznawali mu racji tak samo jak polscy magnaci. Nie odebrałem więc „Kosa” jako głosu za modernizacją przynoszoną ciemnym Polakom w kontuszach z zagranicy. Raczej jako głos o uniwersalności buntu. Kiedy Kościuszko zapisał część swego majątku na wykup murzyńskich niewolników, stał wyżej niż jego amerykańscy przyjaciele. To dotyczy i innych scen. Konserwatyści zżymają się na tę, w której ciemnoskóry adiutant Kościuszki Domingo (Jason Mitchell) i szlachecki bękart, ale chłop Ignac (Bartosz Bielenia) pokazują sobie nawzajem ślady po batach. To naturalnie wzmacnia wrażenie kopiowania woke. Mnożą się żądania, aby historycy potwierdzili, że pańszczyzna to jednak nie niewolnictwo. Jest w tym rozróżnieniu racja, tyle że film nie jest od naukowych diagnoz. Mamy tu uniwersalność przemocy i uniwersalność buntu – tylko tyle.

Czytaj więcej

Trybunał Konstytucyjny, TVP, zabetonowana prokuratura… Czy ekipa Tuska będzie przestrzegać prawa?

Chłopomania jako moda

Polemiki z filmami mieszają się z kwestionowaniem metody uprawianej przez naukowych i literackich eksponentów „ludowej historii”. Powtórzę – historyk Leszczyński ma zasługę w uzupełnieniu naszej wizji historii o nowe wątki. Jego wyznawcy rozbijają rozmaite iluzje. Polska nie musi być, jak mawiał Jan Englert, krajem, gdzie każdy jest szlachcicem. Zarazem pisanie pod tezę zawsze wiąże się z ryzykiem jednostronności. Zgadzam się tym razem z prof. Nowakiem, że historia polskiego chłopstwa nie musi być wyłącznie historią „ucisku”.

Warto też powtarzać, że Polska nie była jakąś straszną wyspą takiego ucisku. Nasi zaborcy byli tacy sami albo i gorsi. Polska nie przegrała z nimi z powodu większych nierówności społecznych, miała tylko słabsze państwo. Ale też mam wrażenie, że konserwatywni komentatorzy sam fakt wprowadzenia tematu szlacheckich przewin do debaty i do popkultury uważają za anomalię. Słusznie wietrzą w tym okazję do instrumentalizacji. Ale to też wyrównywanie zaległości, pomimo Złego Pana w „Dziadach”, powieści Żeromskiego i szkolnej krytyki szlachty z czasów PRL, Sienkiewiczowska optyka zwykle u nas dominowała, także z powodu skądinąd uprawnionej romantycznej tradycji insurekcyjnej.

Ten spór nie jest klarowny politycznie. To lewica forsuje „chłopskość” – jako wyrównanie historycznej krzywdy, ale i jako receptę na rozbijanie tradycyjnego patriotyzmu, który kojarzy się z prawicą. Ale przecież aktor Jerzy Stuhr opisywał wyborców PiS jako potomków pańszczyźnianych chłopów. Dziś to prawica jest formacją bardziej ludową, z przymusu wpisaną w szlachecki paradygmat. Zarazem chłopi są atrakcyjni dla lewicy tylko jako ofiary szlachty. Kiedy są bytem samoistnym, okazują się patriarchalnymi krzywdzicielami kobiet, jak w najnowszej, atrakcyjnej wizualnie ekranizacji „Chłopów” Władysława Reymonta.

„Ludowa historia” staje się karykaturą, kiedy zmienia się w modę. „Zabijając szlachtę, zabijamy samych siebie” – przestrzega Konstanty Pilawa. I tu racja, nie mamy innej tradycji; także ta postępowa, jakobińska, była szlachecka. Zaciekawienie anty-Sienkiewiczami nie powinno prowadzić do wyrzucenia na śmietnik samego Sienkiewicza.

To nieprawicowy Wojciech Smarzowski pokazał w filmie „Wołyń” AK-owca, który na podstawie Trylogii uczy chłopskie dzieci, co znaczy honor. W przedwojennych ludowych bibliotekach to ten pisarz był czytany najchętniej. Co spełniało XIX-wieczne marzenie Maurycego Mochnackiego, aby to chłopi zostali podźwignięci do pozycji szlachty. To była część ich uobywatelnienia. Wiem to także jako historyk zajmujący się ruchem ludowym.

Dlaczego więc bronię „1670” i „Kosa”, mając do obu filmów zastrzeżenia? (Maślona mógł na przykład pokazać pełniej motywacje Kościuszki, nie tracąc tempa filmu w stylu Tarantino). Bronię, bo nie są to obrazy antypolskie. Bo zwłaszcza „Kos” wzbogaca perspektywę opowieści o polskiej historii. Pod warunkiem że ta perspektywa nie stanie się jedyną dopuszczalną.

Tego się boję. Te dwa filmy nie są typowymi produktami polskiego woke, ale możliwe, że taką ekspansję, dzieł słabszych, zapowiadają. Zwłaszcza pod rządami obecnej koalicji, która chętniej sfinansuje artystyczną dekonstrukcję polskiej historii niż jej uczciwe potraktowanie. Bunt przeciwko szlachetczyźnie to ważna część polskiej tradycji, obecna w naszej kulturze przez wieki. Za to jej totalne wyklęcie faktycznie prowadzi do pozbawienia nas korzeni. Innych nie wymyślimy, po chłopskich przodkach pozostało, poza ogólnikowym poczuciem krzywdy, niewiele. Zmienił to do pewnego stopnia dopiero wiek XIX (i nie mówię tu o Jakubie Szeli), a w pełnej skali – wiek XX.

Kiedy w USA szalała rewolucja Black Lives Matter, wdałem się na Facebooku w spór z rzecznikiem przeszczepienia jej na polski grunt, wraz z ekscytującym obalaniem pomników. Spytałem, czy chciałby odrąbać głowę Janowi III Sobieskiemu, był wszak władcą ery pańszczyzny. Potwierdził. Obyśmy nie dożyli takiego szaleństwa w sferze kultury. Natomiast rozmaite rewizje, igraszki z mitami – czemuż by nie? Ileż lat Sienkiewicz współegzystował w kanonie z demaskatorem Żeromskim? A i żarty z polskiej historii nie są w stanie jej unieważnić. W każdym razie te z „1670”.

Pisząc kilka tygodni temu o komediowym serialu Netfliksa „1670”, zauważyłem, że nie wzbudza on ideologicznych kontrowersji poza nielicznymi głosami w mediach społecznościowych. Mocniejsze są spory o to, czy dostaliśmy produkt zabawny czy nie. Każdy zachowuje tu swoje zdanie, bo humor to rzecz indywidualna. Mariusz Cieślik ogłosił w felietonie w „Plusie Minusie”, że go to w ogóle nie bawi. Mnie bawi, choć nie każdy żart jednakowo.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi