Jan Maciejewski: Tadeusz Isakowicz-Zaleski już nie przeszkadza

Majestat śmierci, żałobny nastrój nie powinien być wymówką od nazywania rzeczy po imieniu – ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był cierniem w… stopie. Taka była jego publiczna rola, jego powołanie. Również to kapłańskie.

Publikacja: 12.01.2024 17:00

Jan Maciejewski: Tadeusz Isakowicz-Zaleski już nie przeszkadza

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Wolałbym, żeby ksiądz Isakowicz-Zaleski zajmował się tymi sprawami, którymi powinien zajmować się ksiądz” – nie ma co akurat szczególnie pastwić się nad Andrzejem Dudą. Te same słowa, które prezydent wypowiedział publicznie w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, prywatnie, po cichu wymsknęły się z pewnością niejednemu. Znudzonym esbekom, którzy musieli zarywać noce, żeby najpierw go nachodzić, a potem bestialsko skatować. Hierarchom Kościoła, kłutym w oczy koniecznością przeprowadzenia lustracji albo (choć akurat te dwie sprawy dość ściśle się ze sobą łączą) rozbicia lawendowej mafii w swoich szeregach. Rządzącym właściwie wszystkich ekip, dla których od okazania czci i upamiętnienia ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu zawsze było coś ważniejszego. Majestat śmierci i żałobny nastrój nie powinien być wymówką od nazywania rzeczy po imieniu – ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był cierniem w… stopie. Taka była jego publiczna rola, jego powołanie. Również to kapłańskie.

Czytaj więcej

Świąteczne opowiadanie Jana Maciejewskiego

Bo jeśli jego postać, jego historię i niezłomność ktoś powinien wziąć sobie mocno do serca, to w pierwszej kolejności są to jego bracia w kapłaństwie. Na jego grobie powinno być wyryte: „Zajmował się tym, czym jako ksiądz powinien się zajmować”. Nie można lepiej streścić tego życia. Losu, jaki z ostrzem jednoznaczności jego wypowiedzi oddzielał władzę świecką od duchownej, wyznaczał granicę tronom (zarówno czarnym, jak i czerwonym, cytując klasyka) pchającym się na ołtarze. A w tym samym czasie, z czułością i troską okazywaną przez niego podopiecznym Fundacji Brata Alberta, zbliżał Kościół do państwa. Z rozstania, „rozwodu” (choćby i „przyjaznego”) tych wspólnot nieporównanie bardziej pokiereszowana wychodzi zawsze ta druga.

Być może to osobista historia księdza Tadeusza sprawiła, że był tak nieprzejednany w tylu kwestiach, nie zszedł ani na moment z żadnego z frontów, na których prowadził swoją walkę. 

Być może to osobista historia księdza Tadeusza sprawiła, że był tak nieprzejednany w tylu kwestiach, nie zszedł ani na moment z żadnego z frontów, na których prowadził swoją walkę. Ale jestem przekonany, że sam fakt jej podjęcia był wynikiem działania łaski sakramentu kapłaństwa. Kiedy wzywał do wyznania win i pokuty dawnych agentów, był księdzem. Gdy walczył z grzechem, który stał się źródłem struktury zła oplatającej Kościół, był księdzem. I kiedy wzywał do pochowania i upamiętnienia ofiar ludobójstwa – także robił tylko to, czym powinien zajmować się ksiądz. To nie była walka idealisty z kościelnym, państwowym czy nawet geopolitycznym realizmem. Tu po jednej stronie stały wieczne, niezmienne, bo tkwiące korzeniami w porządku transcendentnym zasady i reguły. A po drugiej – apodyktyczna teraźniejszość, terror bieżącej chwili. Na lustrację rzekomo było za późno, na upamiętnienie ofiar ukraińskiego nacjonalizmu – od kilkudziesięciu lat jest wciąż za wcześnie.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Porządek jest tym, za co warto wznieść bunt

Kategorie i pojęcia, które ksiądz Isakowicz-Zaleski przykładał do każdej z tych spraw, pochodziły jednak spoza czasu. „Zdrada”, „pokuta”, „godność”, „sprawiedliwość” przeniknąć mogą do rzeczywistości i praktyki wspólnoty politycznej tylko z życia Kościoła. Jeśli relacja między nim a państwem nie przebiega w ten sposób, nie dostarcza on wiecznych reguł, niezmiennych zasad, to sam przejmuje świeckie, państwowe „modus operandi” – do głosu zaczynają w nim dochodzić tylko namiętności i interesy.

Wystarczy zrobić prosty test: w jakim miejscu byłyby polskie państwo i Kościół, gdyby jedno i drugi poszli za radami Isakowicza-Zaleskiego? Albo gdzie bylibyśmy jako wspólnota, gdyby przez ostatnie kilkadziesiąt lat milczał?

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w tle ogromnej części publicznie wygłaszanych pożegnań księdza Tadeusza słychać echo kamieni spadających z serc. Oczywiście wielka postać, niezłomny, w sumie chyba miał rację (teraz już można to przyznać). Ale jak to dobrze, że przestanie się wreszcie czepiać i jątrzyć.

Drodzy księża, on już nie przeszkadza. Teraz wy musicie.

Wolałbym, żeby ksiądz Isakowicz-Zaleski zajmował się tymi sprawami, którymi powinien zajmować się ksiądz” – nie ma co akurat szczególnie pastwić się nad Andrzejem Dudą. Te same słowa, które prezydent wypowiedział publicznie w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, prywatnie, po cichu wymsknęły się z pewnością niejednemu. Znudzonym esbekom, którzy musieli zarywać noce, żeby najpierw go nachodzić, a potem bestialsko skatować. Hierarchom Kościoła, kłutym w oczy koniecznością przeprowadzenia lustracji albo (choć akurat te dwie sprawy dość ściśle się ze sobą łączą) rozbicia lawendowej mafii w swoich szeregach. Rządzącym właściwie wszystkich ekip, dla których od okazania czci i upamiętnienia ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu zawsze było coś ważniejszego. Majestat śmierci i żałobny nastrój nie powinien być wymówką od nazywania rzeczy po imieniu – ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był cierniem w… stopie. Taka była jego publiczna rola, jego powołanie. Również to kapłańskie.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi