Wolałbym, żeby ksiądz Isakowicz-Zaleski zajmował się tymi sprawami, którymi powinien zajmować się ksiądz” – nie ma co akurat szczególnie pastwić się nad Andrzejem Dudą. Te same słowa, które prezydent wypowiedział publicznie w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, prywatnie, po cichu wymsknęły się z pewnością niejednemu. Znudzonym esbekom, którzy musieli zarywać noce, żeby najpierw go nachodzić, a potem bestialsko skatować. Hierarchom Kościoła, kłutym w oczy koniecznością przeprowadzenia lustracji albo (choć akurat te dwie sprawy dość ściśle się ze sobą łączą) rozbicia lawendowej mafii w swoich szeregach. Rządzącym właściwie wszystkich ekip, dla których od okazania czci i upamiętnienia ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu zawsze było coś ważniejszego. Majestat śmierci i żałobny nastrój nie powinien być wymówką od nazywania rzeczy po imieniu – ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był cierniem w… stopie. Taka była jego publiczna rola, jego powołanie. Również to kapłańskie.
Czytaj więcej
Muzyk, kiedy patrzy na nuty, słyszy dźwięki. Matematyk śledzący niezrozumiałe ciągi liczb i znaków odczuwa wibracje niedostępnej zmysłom harmonii. Kojące mrowienie porządku. Hieroglify niedostępnych sensów, języki innych światów. Ten tu, zapisany w notatniku, okazuje się niemy. Nieprzetłumaczalny.Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: „Ojcze mój!” A gdy ten rzekł: „Oto jestem, mój synu” – zapytał: „Oto ogień i drwa, a gdzie jest jagnię na całopalenie?”. Księga Rodzaju 22,7
Bo jeśli jego postać, jego historię i niezłomność ktoś powinien wziąć sobie mocno do serca, to w pierwszej kolejności są to jego bracia w kapłaństwie. Na jego grobie powinno być wyryte: „Zajmował się tym, czym jako ksiądz powinien się zajmować”. Nie można lepiej streścić tego życia. Losu, jaki z ostrzem jednoznaczności jego wypowiedzi oddzielał władzę świecką od duchownej, wyznaczał granicę tronom (zarówno czarnym, jak i czerwonym, cytując klasyka) pchającym się na ołtarze. A w tym samym czasie, z czułością i troską okazywaną przez niego podopiecznym Fundacji Brata Alberta, zbliżał Kościół do państwa. Z rozstania, „rozwodu” (choćby i „przyjaznego”) tych wspólnot nieporównanie bardziej pokiereszowana wychodzi zawsze ta druga.
Być może to osobista historia księdza Tadeusza sprawiła, że był tak nieprzejednany w tylu kwestiach, nie zszedł ani na moment z żadnego z frontów, na których prowadził swoją walkę.
Być może to osobista historia księdza Tadeusza sprawiła, że był tak nieprzejednany w tylu kwestiach, nie zszedł ani na moment z żadnego z frontów, na których prowadził swoją walkę. Ale jestem przekonany, że sam fakt jej podjęcia był wynikiem działania łaski sakramentu kapłaństwa. Kiedy wzywał do wyznania win i pokuty dawnych agentów, był księdzem. Gdy walczył z grzechem, który stał się źródłem struktury zła oplatającej Kościół, był księdzem. I kiedy wzywał do pochowania i upamiętnienia ofiar ludobójstwa – także robił tylko to, czym powinien zajmować się ksiądz. To nie była walka idealisty z kościelnym, państwowym czy nawet geopolitycznym realizmem. Tu po jednej stronie stały wieczne, niezmienne, bo tkwiące korzeniami w porządku transcendentnym zasady i reguły. A po drugiej – apodyktyczna teraźniejszość, terror bieżącej chwili. Na lustrację rzekomo było za późno, na upamiętnienie ofiar ukraińskiego nacjonalizmu – od kilkudziesięciu lat jest wciąż za wcześnie.