Piotr Zychowicz: Wojna w Ukrainie? Polska nie najgorzej rozegrała tę partię

Pomagaliśmy Ukrainie na piękne oczy, licząc na dozgonną wdzięczność Kijowa. Dlatego wystąpienie Wołodymyra Zełenskiego w ONZ – gdy powiedział, że Polska gra w obozie rosyjskim – było takim szokiem. Nasi politycy poczuli się urażeni i zdradzeni. To było śmieszne - mówi Piotr Zychowicz, publicysta historyczny.

Publikacja: 29.12.2023 10:00

Piotr Zychowicz: Wojna w Ukrainie? Polska nie najgorzej rozegrała tę partię

Foto: mat.pras.

Plus Minus: Co myśli ktoś, kto określa się jako realista polityczny i historyczny, gdy patrzy na wojnę w Ukrainie?

Nie jest źle. Wreszcie nie wzięliśmy na siebie ciężaru powstrzymania agresywnego mocarstwa. Moim ideałem zawsze była polityka anglosaska. W zestawieniu polskich ułanów i brytyjskich buchalterów moje serce było po stronie tych pierwszych, ale rozum mówił coś innego – marzyłem, abyśmy kiedyś myśleli tak, jak ostrożni mężowie stanu z Londynu. Mówi się, że Wielka Brytania zawsze walczy do ostatniej kropli krwi żołnierzy swoich sojuszników. Ludzie się z reguły na to oburzają, ale ja myślę, że jest to strategia słuszna. Tym razem my poszliśmy tą drogą.

To kwestia naszej decyzji?

Trudno powiedzieć. Z perspektywy Polski wojna w Ukrainie to konflikt o bufory. Rację miał Adolf Bocheński – jeden z moich mistrzów – który pisał, że w interesie naszego państwa leży rozpad sowieckiego wielkoluda tak, by powstały dwa antagonistyczne nastawione względem siebie organizmy państwowe: Rosja i Ukraina. Wówczas rosyjski imperializm będzie sprawiał kłopoty nie pod Lwowem, ale w Donbasie. Geografia, która zawsze była naszym przekleństwem, tym razem jest po naszej stronie. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że pomiędzy nami a Rosją są bufory – Ukraina, Białoruś, Litwa. Absurdalne hasło z propagandowego plakatu „Poland first to fight” (pierwsza do walki) nie miało więc tym razem zastosowania. I dobrze, bo każdy rozsądny kraj powinien być „last to fight” (ostatni do walki).

Skoro mówi pan, że bliski jest panu model anglosaski, to rozumiem, dlaczego zarzuca się realistom, że proponują nową politykę ustępstw, appeasement.

Realizm polityczny to stawianie sobie realnych celów. Jeśli chodzi o politykę Wielkiej Brytanii, to oczywiście można uznać, że appeasement był straszny, a późniejszy antyniemiecki zwrot – wspaniały. Moim zdaniem liczy się tylko skuteczność. I brytyjska polityka przez cały czas była konsekwentna i skuteczna. Brytyjczycy po prostu grali na czas. W 1938 roku nie mieli wystarczających sił, by walczyć z III Rzeszą, więc opóźniali konfrontację do momentu, w którym będą gotowi. Appeasement był zatem jedynie narzędziem.

Wracając do Ukrainy…

...myślę, że Polska nie najgorzej rozegrała tę partię. Wspomniany Bocheński pisał, że gdy dojdzie do rosyjsko-ukraińskiego starcia, Polska powinna wspierać stronę słabszą, czyli Ukrainę. Do dyskusji pozostaje oczywiście kwestia, czy nie daliśmy za dużo wojskowego sprzętu. I to nie dostając nic w zamian. To było bez wątpienia naiwne.

Dlaczego?

Polityka jest grą transakcyjną. My zaś pomagaliśmy Ukrainie na piękne oczy, licząc na dozgonną wdzięczność Kijowa. Dlatego wystąpienie Wołodymyra Zełenskiego w ONZ – gdy powiedział, że Polska gra w obozie rosyjskim – było takim szokiem. Nasi politycy poczuli się urażeni i zdradzeni przez „niewdzięcznego” Zełenskiego. To było śmieszne. Bo my nie dawaliśmy czołgów Ukrainie po, żeby prezydent Ukrainy klepał po plecach naszego prezydenta w Nowym Jorku, ale po to, żeby Ukraińcy przy ich pomocy zatrzymali Rosję. I to się udało. Gdyby Ukraina się zawaliła i zamieniła w drugą Białoruś, byłoby to dla nas strategicznym dramatem. Ogólny kierunek był więc słuszny. Od początku konfliktu mówiłem, że jest cienka czerwona linia, której nie wolno nam przekroczyć. Mam na myśli bezpośrednie przystąpienie do tej wojny.

Była w ogóle taka obawa?

Najbliżej tego było chyba, gdy ukraińska rakieta spadła w Przewodowie. Istniała obawa, że to pocisk rosyjski. Tak twierdzili Ukraińcy, którzy domagali się natychmiastowej reakcji NATO. Nie znaleźliśmy się jednak w stanie wojny, i całe szczęście. To byłby dramat. Ale wyraźnie zarysował się wówczas konflikt interesów między Warszawą a Kijowem, bo Ukraina chciałaby wciągnąć Polskę i NATO do wojny. Trudno się zresztą temu dziwić. Przystąpienie kolejnych graczy do konfliktu byłoby wielką ulgą dla jej wymęczonych sił zbrojnych.

Czytaj więcej

Push-backi to strategia nonsensowna. „Polskie państwo nie wie, kto przebywa na jego terenie”

Coś pana podczas wojny szczególnie zaskoczyło?

To, że Rosjanie zdecydowali się zaatakować Kijów. A potem to, że Ukraińcy obronili stolicę. Jeżeli zaś chodzi o późniejszy przebieg wojny, nie był on już specjalnie zaskakujący. Może pan odtworzyć programy Historii Realnej z początku wojny, w których mówiłem, że ten konflikt zapewne skończy się tak, jak wojna zimowa z lat 1939–1940.

To znaczy?

Czyli że obie strony będą mogły powiedzieć, że wygrały. Związek Sowiecki, atakując Finlandię, też miał plan, by szybko zająć Helsinki i zainstalować przywieziony w teczce komunistyczny rząd. To się nie udało. Dzielni Finowie zatrzymali Armię Czerwoną i obronili swoją stolicę. Ostateczne porozumienie stanowiło jednak, że Finowie stracili na rzecz Sowietów Karelię. Powstaje więc pytanie: kto wygrał? Po bitwie kijowskiej przypuszczałem, że ta historia się powtórzy. I wygląda na to, że konflikt tak się skończy. Ukraina się utrzyma, ale wszystkich terytoriów okupowanych przez Rosję nie odzyska. Chyba że zdarzy się cud. Bo obie strony ponoszą ogromne straty.

Spór o realizm jest jeszcze w Polsce aktualny? Rafał Ziemkiewicz napisał kiedyś, że to w naszym kraju konflikt odwieczny.

Oczywiście. Zawsze mieliśmy realistów i romantyków, nasza historia jest przepleciona tymi dwiema ideami. Trzeba być jednak ślepym na fakty, żeby nie zauważyć, że za każdym razem, gdy do głosu dochodzą romantycy, kończy się to dla Polski klęską. Wystarczy wspomnieć nasze powstania narodowe. Przynosiły one tragiczne skutki – kolosalne straty substancji narodowej, dorobku pokoleń.

Jarosław Marek Rymkiewicz pisał: „Powstanie zwyciężyło. Dowód na to, dobrze widoczny, jest tuż obok, wokół nas – i my wszyscy, którzy teraz tu żyjemy, też jesteśmy tym dowodem. Tym dowodem jest niepodległa Polska”.

Nie przypadkiem cytuje pan poetę... Będę się jednak upierał, że świat poetyckich uniesień powinien pozostać na wieczorkach literackich. Polityka niech będzie w rękach ludzi stąpających twardo po ziemi. Cytat, który pan przytoczył, jest tego najlepszym przykładem. Nie ma żadnego związku przyczynowo-skutkowego między powstaniem roku 1944 a odzyskaniem niepodległości w 1989 roku. Niestety, wielu Polaków ma mocno wgrany romantyczny kod i bezkrytycznie go przyjmuje.

Dlaczego?

W XIX wieku nie mieliśmy własnego państwa, więc nie mieliśmy też dyplomacji i męża stanu na miarę Bismarcka. „Politykę” uprawiali u nas właśnie poeci doby romantyzmu, co przynosiło zgubne konsekwencje. Realizm to zaś umiar i zdolność do kompromisu.

Nawet niemoralnego?

Przykro mi, że muszę powiedzieć rzecz nieprzyjemną, ale oczywistą: nie ma miejsca na moralność w polityce.

W ogóle?

W relacjach między państwami liczą się tylko interesy.

To na czym polega ten obecny polski?

Celem mojego pokolenia, dzieci III RP, zawsze był spokojny, bezpieczny rozwój Rzeczypospolitej. Dogonienie Europy Zachodniej. I to wychodzi. Kraj mojego dzieciństwa – lat 80. i 90. – i obecna Polska to dwa różne miejsca. Dlatego właśnie wojna byłaby dla nas katastrofą. Wszystko, co zbudowaliśmy, zostałoby zdemolowane. W polskiej historii mamy, niestety, pewien cykl – gdy pozytywiści i realiści coś zbudują, romantycy to zniszczą.

Gdzie są teraz w Polsce romantycy?

Bastionem romantyzmu była zawsze formacja, którą określam mianem lewicy patriotycznej.

To u nas marginalna grupa.

Jak to? Przecież to obóz wciąż niedawno rządzący.

Że PiS?

Oczywiście. Politycy tej formacji niespecjalnie to ukrywają. To nie jest żaden zarzut. Dlatego właśnie zdziwiłem się, że przeprowadzili nas przez ten trudny czas w miarę spokojnie. Objawem romantyzmu tej formacji była choćby nieszczęsna polityka historyczna, która bezrefleksyjnie afirmowała wszystkie tragiczne błędy i katastrofy naszej historii.

To buduje tożsamość.

Dziwne jest to założenie romantyków, że klęski czynią nas silniejszymi. Brałem udział w kilku debatach z przedstawicielami tej formacji i to były naprawdę trudne dyskusje. Weźmy przykład powstania warszawskiego. Ja opowiadałem o faktach: liczbie żołnierzy, sytuacji strategicznej itd. A z drugiej strony słyszałem argumenty natury metafizycznej. Jeśli na poważnie przyjmować punkt widzenia romantyków, to w sumie powinniśmy żałować, że w wojnie polsko-bolszewickiej armia Tuchaczewskiego nas nie pokonała. Czerwoni kozacy zmasakrowaliby Warszawę i moglibyśmy do naszych dziejów dopisać kolejne wspaniałe moralne zwycięstwo. Może wówczas obchody 15 sierpnia miałyby taki splendor jak kolejne rocznice powstania warszawskiego. Esencja sporu między romantykami a realistami polega na tym, że ci pierwsi celebrują klęski. A drudzy uważają, że w ten sposób sieje się ziarno pod kolejne katastrofy. Wychowuje się pokolenia przyszłych przegranych.

Co jest złego w polityce historycznej?

Przede wszystkim ta zbitka to oksymoron. Polityka to sztuka kłamania, a historia to nauka zajmująca się ustaleniem prawdy.

Przyjmijmy, że to jedne z definicji.

Nie. To fakt. Polityka historyczna to zgrabny eufemizm ukrywający propagandę. Ja przeciwstawiam sobie dwa zjawiska: politykę historyczną i historię realną. Nie przez przypadek nazwałem tak swój kanał na YouTubie. Polityka historyczna jest uprawiana ku pokrzepieniu serc. Tak jakbyśmy zatrzymali się w XIX wieku i historii mieliby nas znowu uczyć Sienkiewicz z Mickiewiczem. Jest to kampania marketingowa, która ma utwierdzać odbiorców w przekonaniu, że Polacy zawsze byli świetni, a inni – zawsze źli. Ta narracja afirmuje wszystkie decyzje naszych przodków. Choćby najbardziej fatalne w skutkach.

Ludowa historia Polski to też swoista polityka historyczna, a nie ma charakteru afirmującego.

Mówimy teraz o konkretnej polityce historycznej, którą uprawia państwo. Gdy kiedyś na jakimś międzynarodowym forum polski premier zacznie przepraszać za to, że szlachta gnębiła chłopów, to pańska uwaga będzie zasadna. Na razie jednak wygląda to inaczej. Wszystkie kraje, a szczególnie te postkomunistyczne, uprawiają politykę historyczną. Ale prawdziwi historycy powinni zajmować się historią realną.

Czyli co robić?

Podam panu kilka przykładów różnic. Rozbiory. Narracja polityki historycznej: Rzeczpospolita swą wspaniałością zawstydzała tyranów Europy. W efekcie zawarli spisek, żeby ją zniszczyć i podzielić. Historia realna: Rzeczpospolita była słabym i zanarchizowanym państwem. Magnackie oligarchie, upadek władzy królewskiej, słaba armia. Wszystko to doprowadziło do wewnętrznego rozkładu i upadku. Ościenne mocarstwa po prostu skorzystały z okazji. Inny przykład – relacje polsko-żydowskie podczas II wojny światowej. Twórcy polityki historycznej mówią, że Polacy nie robili nic innego, tylko ratowali Żydów. Tymczasem badania dowodzą, że w narodzie polskim występował cały wachlarz postaw. Owszem, byli nasi wspaniali Sprawiedliwi. Ale byli również szmalcownicy. Polityka historyczna tych ostatnich wymazuje z przeszłości patriotyczną gumką myszką. Historia realna tymczasem głosi, jak było. Oczywiście, większość obywateli woli politykę historyczną, bo ludzie wolą piękne bajki od gorzkiej prawdy.

Czytaj więcej

Jan Pawlicki: PiS nie potrafi tworzyć kultury

Zakłada pan, że historia w ogóle nie jest polem ideowej walki?

Oczywiście, że jest. Ale ja – całe szczęście – nie jestem politykiem. Interesuje mnie prawda. Złożoność natury ludzkiej. A nie opowieści o złych Indianach i dobrych kowbojach.

Co romantycznego jest jeszcze w PiS?

Otwarcie dwóch frontów jednocześnie. Polska leży między Niemcami a Rosją. Jeżeli chcemy prowadzić politykę antyrosyjską, musimy się jakoś dogadać z Niemcami. Dlatego z niepokojem obserwowałem politykę naszego rządu na odcinku zachodnim. Putin zaatakował Ukrainę, Polska znalazła się w ostrym sporze z Rosją, a rząd prowadził jakąś antyniemiecką krucjatę. Ta retoryka przypominała czasy głębokiej komuny, gdy małe dzieci straszono przed snem Adenauerem i wrednymi rewanżystami z Bonn. Wynikało to z romantycznych mrzonek, że zastąpimy Niemcy jako najważniejszy sojusznik USA w Europie i mentalnego tkwienia w PRL części polityków. No i do tego dochodzi instrumentalne wykorzystywanie polityki zagranicznej do rozgrywek wewnętrznych. Politycy uznali, że granie na niechęci części społeczeństwa do Niemców po prostu się opłaci. Dla wielu z nich wojna w Ukrainie była więc lekcją realizmu.

Co ma pan na myśli?

Sprawę zboża na przykład. Ona pokazała, że interesy dwóch państw nigdy nie pokrywają się w stu procentach. Podczas II wojny polska klasa polityczna zakładała naiwnie, że interesy Polski i Wielkiej Brytanii pokrywają się w stu procentach, bo przecież jesteśmy w sojuszu. Wysnuli z tego wniosek, że jeśli Brytyjczycy wygrają wojnę, to automatycznie my też. I na końcu było wielkie zdumienie, że stało się inaczej. Że myśmy tak pięknie przelewali krew, a spotkała nas taka niesprawiedliwość. Realiści właśnie przed takim scenariuszem ostrzegali. Ale uznawano ich za defetystów, którzy podważają wiarę w sojusze.

Jaka tu jest analogia?

Proukraiński entuzjazm zderzył się z realiami – mamy wspólny interes, jeśli chodzi o zatrzymanie dalszego marszu Rosji na Zachód, ale co innego np., gdy mowa o rolnictwie. Gdyby Ukraina weszła do UE, dla naszych rolników byłaby to katastrofa. Ukraińcy mają niższe koszty pracy, a rozmaite unijne dotacje popłynęłyby szerokim strumieniem do Kijowa. W pewnych sprawach jesteśmy więc sojusznikami, a w innych rywalami. I to jest normalne.

Wołynia PiS też nie załatwił.

Ta sprawa szczególnie leży mi na sercu. W rocznicę ludobójstwa prezydent Zełenski mówił o „ofiarach Wołynia” i polska strona podpisała się pod tym stanowiskiem. Przepraszam bardzo, Wołyń nikogo nie mordował. Mordowała UPA. I należało to stwierdzić wprost.

Czemu nie udało się wynegocjować poważnych przeprosin?

Nie chodzi o przeprosiny. Nie wierzę w kolektywną odpowiedzialność i kolektywne przepraszanie. To puste gesty. My mamy do załatwienia konkret: czyli ekshumacje i godny pochówek ofiar UPA. Nasi politycy za dużo gadali o patriotyzmie, a zbyt rzadko wykazywali się asertywnością. A przecież to Ukraina bardziej potrzebowała nas niż my jej. To była okazja, żeby załatwić nasze sprawy.

Mówimy wiele o romantykach, a gdzie są w takim razie realiści?

Nie będę się wypowiadał w sprawie partii politycznych. Nie popieram żadnego ugrupowania, z żadną partią się nie utożsamiam. Od plemiennej naparzanki polskich Tutsi i Hutu staram się trzymać tak daleko, jak to tylko możliwe. A co do realizmu – najczęściej krzewią go publicyści i analitycy.

Prawicowi czy lewicowi?

Obecnie poglądy nie mają większego znaczenia. Ale tradycja polskiej myśli politycznej jest taka, że romantyzm był domeną lewicy, obozu rewolucyjnego. Konserwatyści zawsze stali po stronie rozsądku i umiaru. Przykładem mogą być Stańczycy, bliska mi historyczna szkoła krakowska. Racjonalne podejście do polskiej historii i praca organiczna. Najpierw mozolne budowanie siły narodu, a dopiero potem realizowanie ambitnych celów. A romantycy zawsze chcieliby iść na skróty, rzucać naród w wiry kolejnych rewolucji i insurekcji. Mimo że nie mieliśmy potencjału, siły, żeby osiągnąć sukces. Nie mówię tego w formie zarzutu – to stan naturalny.

Jaką politykę zagraniczną będzie prowadził nowy rząd?

Nie wiem. Zobaczymy, co będzie na kierunku wschodnim, ale mam nadzieję, że na tym zachodnim będzie nieco rozsądniejsza.

Czyli jaka?

Już o tym mówiłem. Musimy zamknąć jeden z „frontów”. Skoro mamy konflikt z Rosją, to nie możemy jednocześnie drzeć kotów z Zachodem. Tu nie chodzi o germanofilię, tylko o pragmatyzm. Oczywiście, romantycy wierzą, że możemy mieć jednocześnie konflikt z Rosją i Niemcami. A nasze bezpieczeństwo w całości oprzeć na ukochanej Ameryce…

93 proc. społeczeństwa zgodziłoby się z tym stwierdzeniem.

Oczywiście. Polityka realna bardzo często jest sprzeczna z nastrojami ulicy. Wielu Polaków nie lubi Rosjan, bo ma wobec nich kompleks wyższości, i nie lubi Niemców, bo ma wobec nich konflikt niższości. Do tego dochodzą zaszłości historyczne – zbrodnie, jakich Niemcy i Sowieci dopuszczali się na naszych rodakach. A Amerykę kochamy przecież wszyscy.

Z ironią podważa pan strategiczny sojusz.

Daleko mi do tego. Musimy po prostu pamiętać, że jesteśmy państwem europejskim, a nie 51. stanem USA. Ameryka realizuje swoje własne interesy. One mogą być w pewnych sprawach zbieżne z naszymi, ale w innych – nie. Nie rozumiem, dlaczego stwierdzenie tego oczywistego faktu wywołuje taki szok. Stany Zjednoczone to dla nas kluczowy partner, szczególnie w domenie bezpieczeństwa. Ale to nie oznacza, że powinniśmy prowadzić wojnę podjazdową z Europą Zachodnią. Niemcy są naszym głównym partnerem gospodarczym. Jest jeszcze jedna sprawa, która umyka naszym romantykom.

Jaka?

Niemcy, jako najsilniejsza gospodarka Europy, są głównym sojusznikiem USA na Starym Kontynencie. Nie przypadkiem na krótko przed wybuchem wojny Joe Biden zgodził się na uruchomienie Nord Stream 2. Sam mówił, że chciał w ten sposób zrobić ukłon w stronę Europy, czyli Niemiec. Niemcy są dla Stanów Zjednoczonych niezwykle ważne w ich globalnej rozgrywce z Chinami, Amerykanie zrobią wszystko, by odciągnąć je od Pekinu. Myślenie, że zastąpimy Amerykom Niemcy, bo mieliśmy Pułaskiego i Kościuszkę, „bohaterów waszych i naszych”, jest romantycznym złudzeniem. W naszym interesie jest mieć dobre stosunki i z USA, i z Niemcami. Szczególnie że dla Amerykanów najważniejszy jest teraz Pacyfik. Jeśli tam wybuchnie wojna, będą musieli skupić się na zmaganiach z Chinami. Europa zejdzie na dalszy plan. Nie możemy więc traktować Ameryki jako zamorskiej agencji ochroniarskiej. No i jest jeszcze drugi scenariusz – odwrócony Kissinger. Czyli odwrócenie przez Amerykę Rosji przeciwko Chinom. To byłaby dla nas katastrofa.

Czytaj więcej

"Wieczna lewica": Za mało lewicy w lewicy

Bo?

Bo gdy Zachód dogaduje się z Rosją, to zawsze kosztem krajów naszego regionu. Na całe szczęście obecnie taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Ale my musimy mieć długofalową strategię i zastanawiać się również nad tym, co się może wydarzyć za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. To kolejna różnica między romantykami a realistami. Romantycy to optymiści – zawsze szykują się na pozytywny scenariusz. A realiści to pesymiści – zawsze szykują się na najgorsze.

Realizm ma przyszłość? Bo może wyzwania przyszłości wymagają odważnych wizji, a nie dzielenia włosa na czworo.

Jest dokładnie odwrotnie. Im bardziej niebezpieczne są czasy, tym bardziej realistycznie trzeba patrzeć na rzeczywistość. Na romantyzm stać nas od biedy wtedy, gdy jest pokój i spokój. Wtedy romantycy mogą próbować realizować swoje fantazję i niewiele zepsują. Ale w sytuacji, gdy na horyzoncie pojawia się poważne zagrożenie dla Rzeczypospolitej – musimy uprawiać Realpolitik. Bo romantycy znowu mogą sprowadzić na nas kolejną katastrofę. Nie tylko więc realizm ma przyszłość, ale Polska bez realizmu nie ma przyszłości.

Piotr Zychowicz

Historyk, dziennikarz i publicysta. Twórca kanału Historia Realna. Wieloletni pracownik działu zagranicznego „Rzeczpospolitej” i były redaktor naczelny „Historii Do Rzeczy”. Autor kilkunastu książek: m.in. „Wołyń zdradzony”, „Obłęd ’44” czy „Wojna o Ukrainę. Wojna o świat” (razem z Jackiem Bartosiakiem).

Plus Minus: Co myśli ktoś, kto określa się jako realista polityczny i historyczny, gdy patrzy na wojnę w Ukrainie?

Nie jest źle. Wreszcie nie wzięliśmy na siebie ciężaru powstrzymania agresywnego mocarstwa. Moim ideałem zawsze była polityka anglosaska. W zestawieniu polskich ułanów i brytyjskich buchalterów moje serce było po stronie tych pierwszych, ale rozum mówił coś innego – marzyłem, abyśmy kiedyś myśleli tak, jak ostrożni mężowie stanu z Londynu. Mówi się, że Wielka Brytania zawsze walczy do ostatniej kropli krwi żołnierzy swoich sojuszników. Ludzie się z reguły na to oburzają, ale ja myślę, że jest to strategia słuszna. Tym razem my poszliśmy tą drogą.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi