Andrzej Jakimowski: W filmowym świecie najsilniejsi ułożyli się wygodnie

W polskiej kinematografii spory, a nawet ostre konflikty są nieuniknione. Ale nie odpowiada mi napuszczanie ludzi na siebie jak w kampaniach politycznych. Trzeba zachować to, co jest dobre, i naprawić to, co chore - mówi Andrzej Jakimowski, reżyser.

Publikacja: 08.12.2023 17:00

Andrzej Jakimowski

Andrzej Jakimowski

Foto: PAP/Adam Warszawa

Plus Minus: Czy kino powinno nieść otuchę?.

Nie zastanawiam się nad powinnościami kina. Robię swoje.

Wobec tego spytam: czy pan chce widzom nieść otuchę?

Tak. W moich filmach pojawiają się groźne obrazy, ostrzeżenia, zranione uczucia. Próbuję więc również zostawiać nadzieję.

W swoim ostatnim filmie „Uśmiech losu” opowiada pan o młodym Ślązaku, który po wuju dziedziczy kawał kamienistej ziemi i dom w grocie na małej greckiej wysepce. Odwołał się pan tu do historii fotografika ze Śląska Jacka Przybyłowskiego, który w stanie wojennym wyjechał z Polski do Niemiec, by potem osiąść na hiszpańskiej wyspie Lanzarote.

Jego losy rzeczywiście mnie zainspirowały. Chciałem sportretować człowieka, który sam sobie wybiera miejsce do życia. Ale to nie jest opowieść o Jacku. Pisząc scenariusze, biorę z rzeczywistości to, co jest mi potrzebne do mojej historii. Podobnie stało się i tym razem. Czułem z Jackiem pewną bliskość. On stracił oboje rodziców jedno po drugim i bardzo tę stratę odczuł. Ja również głęboko przeżyłem odejście rodziców. Po śmierci matki zrobiłem „Zmruż oczy”, po śmierci ojca – „Sztuczki”. Filmowy Andrzej-Andreas też musi zmierzyć się z taką traumą. Ale zaintrygowało mnie coś jeszcze: zobaczyłem, że im dalej Jacek Przybyłowski jest od Polski, tym bardziej czuje się z nią związany. Z jednej strony żyje on wyalienowany i odcięty od świata gdzieś na oceanie. A z drugiej często więcej wie, co się u nas dzieje, niż jego znajomi w kraju. Paradoksalnie: im dalej, tym bliżej. Chciałem to z niego wziąć. Jednak to była tylko inspiracja.

Pan często opowiadał o polskości przez pryzmat „innego”. Właściwie już w dokumencie „Miasto cieni” o Tykocinie było spojrzenie na nasze dziedzictwo poprzez „tych, których nie ma”. Polacy mieszkający w pożydowskich domach, patrzący na pustą synagogę, musieli jakoś ułożyć w sobie skrawek własnej tożsamości. W „Uśmiechu losu” jest kontrast między charakterem Greków czerpiących z życia a przybysza z Polski, ze Śląska.

Te różnice i oddalenie dają nam możliwość spojrzenia z boku. Wtedy zaczynamy dostrzegać, co jest ważne, co nieważne. Kim jesteśmy, kim chcemy być. Tak przecież było z wszystkimi falami polskiej emigracji. Z naszymi wielkimi romantykami, ze Słowackim, Mickiewiczem, Norwidem. Także z Gombrowiczem. Polska sztuka często powstawała na obczyźnie. Mój bohater, fotografik ze Śląska, też jest człowiekiem, który z oddalenia szuka swoich korzeni.

Czytaj więcej

Ostatni film Williama Friedkina, twórcy „Francuskiego łącznika” i „Egzorcysty”

Dlaczego wybrał pan na ten eksperyment Grecję?

Grecję kocham, pojawiała się ona już w „Zmruż oczy”. To jest moja mityczna kraina, do której jestem przywiązany. Uważam ją za rdzeń mojej tożsamości. Początkowo chciałem kręcić na Lanzarote, ale kiedy trafiłem na grecką wysepkę Nisiros, zrozumiałem, że tam scenariusz może nabrać dodatkowych znaczeń. W Grecji czuję się u źródeł europejskiej kultury. Przecież właśnie Grekom zawdzięczamy poczucie tego, czym są: tragedia, komizm, zdolność budowania wartości, określenie tego, czym jest prawda, dobro, obowiązek człowieka. Połowę tych pojęć zdefiniował Sokrates, jego uczniowie dzieła dokończyli. Bez tego Europa nie byłaby sobą. Więc te zdjęcia na Nisyros to spełnienie mojego marzenia.

Pokazał pan miejsce specyficzne, które żyje w cieniu wulkanu, w ciągłym zagrożeniu. Jest w tym coś bardzo współczesnego. Wielka przenośnia: jak żyć, gdy wokół tyle niepewności?

To główna myśl mojego filmu. Sam znam podobną sytuację. Mam dom na Mazurach, niedaleko polsko-rosyjskiej granicy. W przepięknym miejscu, nad którym wisi dziś zagrożenie. Wiem, że za chwilę ktoś może tam wtargnąć. Ale tak samo myślę o Europie. Mam poczucie, że nasz dekadencki świat zmaga się z poważnymi wyzwaniami, że jest zagrożony. Podobnie jak wiele wyznawanych przez nas wartości. Dzisiaj Europa płonie. Pod każdym względem. Nawet w moim własnym ogrodzie widzę zmiany klimatyczne. Jestem nimi zatrwożony, wiem, jak bardzo dotkną one w przyszłości moją córkę. Ten strach chciałem zamknąć w filmie. Wiadomo, że katastrofy nie da się odsunąć. Ona się zbliża, jest nieuchronna. Stąd bierze się melancholia i smutek „Uśmiechu losu”.

Ale jest jeszcze miłość…

Bo tym bardziej trzeba cieszyć się z każdej chwili. Tak jak mieszkańcy Nisyros cieszą się drzewkiem, które wyrosło u podnóża wulkanu i które zginie pierwsze po jego przebudzeniu. Oni doceniają jego piękno i podlewają je. To autentyczny i wzruszający obraz.

Myśli pan, że w czasach, gdy kina zapełniają się głównie na amerykańskich blockbusterach, takie kino ma szanse przebicia się do widza?

Kino artystyczne nie musi przyciągać tłumów. Mam wielką satysfakcję, widząc, jak „Uśmiech losu” jest odbierany na pierwszych seansach. Widzowie chwytają poetykę tego filmu, jego konwencję, typ poczucia humoru, sposób postrzegania świata. Młodzi ludzie wychodzą z kina, pobekując żartobliwie jak kozy z Nisyros. To jest dla mnie wielka radość i nagroda.

Rzadko staje pan za kamerą. W ciągu 20 lat nakręcił pan pięć filmów.

Znam reżyserów, którzy przygotowują jednocześnie po kilka projektów, proponując je różnym producentom. Kiedy któryś z nich ma większe szanse realizacji, inne są odsuwane na dalszy plan. Natomiast ja przygotowuję tylko jeden projekt, ale zawsze doprowadzam go do skutku. Nie ma dla mnie znaczenia, czy to zabiera cztery czy pięć lat.

Tyle właśnie minęło od pana ostatniego projektu „Pewnego razu w listopadzie”.

Najnowszy „Uśmiech losu” to wyjątkowy film. Spojrzałem niedawno na szkic scenariusza, który napisałem w lutym 2019 roku, w ciągu trzech godzin, w czasie podróży samolotem. Nawet się bardzo nie zmienił, może w pierwszym drafcie mniejszą rolę odgrywała przyroda. W kwietniu, z moimi koproducentami, złożyliśmy już pakiet do PISF-u. Ale przecież wiadomo, co stało się potem. Pandemia zawiesiła nasze życie niemal na dwa lata.

Jak nie było pandemii, też nie trzaskał pan filmów co rok jak Woody Allen.

Mnie wystarcza, że nigdy nie musiałem zrezygnować z żadnego ze swoich pomysłów – zrobiłem wszystkie filmy, które chciałem zrobić. Gdybym miał jeszcze raz przeżyć swoje życie, powstałyby te same. Ani mniej, ani więcej.

W tych filmach jest wrażliwość – taka zwyczajna, ludzka, ale też społeczna. Ich bohaterowie to dziewczynka uciekająca z zamożnego domu do człowieka, który potrafi przełamać jej samotność, chłopiec zaklinający rzeczywistość, by odzyskać utraconego ojca, niewidomy nauczyciel, który pozbawione wzroku dzieci uczy „patrzeć”, rozpoznawać świat po dźwiękach i cieszyć się życiem, choć cena wolności może być wysoka. W czasach agresji i podziałów stale przypomina pan o empatii, o próbie zrozumienia drugiego człowieka. „Zmruż oczy”, „Sztuczki”, „Imagine” powstawały jakby na przekór temu, co dzieje się za oknem. Te filmy są realistyczne, a jednocześnie jest w nich magia.

Miło, że tak to pani widzi. Opowiadam o sytuacjach pełnych poezji, ale one są zbudowane z elementów rzeczywistości. To nie są bajki oderwane od życia. To są bajki złożone z fragmentów życia. 

W „Pewnego razu w listopadzie” odbił pan w stronę mocnego kina społecznego. Był tam problem prywatyzacji i wywłaszczania lokatorów domów, ale też rodzący się ruch neonazistowski. A więc z jednej strony dramat kobiety i jej dwudziestoletniego syna wyrzuconych przecież nie tylko z własnego mieszkania, ale i z własnego życia, potworna bezbronność ludzi słabych. Z drugiej zaś bezduszność wszystkich – zaczynając od urzędników, kończąc na zakonnicach prowadzących przytułek dla bezdomnych. A wreszcie był w pana filmie Marsz Młodzieży Wszechpolskiej 11 listopada i faceci w kominiarkach naciągniętych na twarze, atakujący squat zamieszkały przez bezdomnych.

W tym filmie odbija się mój sposób postrzegania rzeczywistości – widzę, że życie jest tragikomiczne. I przyznaję, że „Pewnego razu w listopadzie” jest jednym z trudniejszych obrazów, jaki stworzyłem. Nie jest łatwo pokazać na ekranie panoramę społeczną. A sceny demonstracji i ataku na squat były niemal dokumentem. Rejestrowaliśmy je podczas autentycznego marszu 11 listopada 2013 roku.

Przestroga przed siłą nacjonalizmu okazała się prorocza.

To prawda. Dzisiaj żyjemy przecież w lęku, że nacjonalizm i skrajny populizm będą miały nieograniczoną władzę. Ile nas od tego dzieli? 18 czy 19 głosów w Sejmie? To bardzo mało. Nasi neonaziści na szczęście nie strzelają z ostrej amunicji, nie zabijają ludzi na ulicach. Ale w masie są groźni.

Jednak i w „Pewnego razu w listopadzie” też czuło się magię. Magiczne było tam uczucie, z jakim bezdomna kobieta zaopiekowała się bezdomnym psem. I miłość syna do matki.

To była nadzieja, której potrzebowaliśmy. A przecież dziś to właśnie ów dwudziestoletni bohater filmu – ten inteligent wyeksmitowany z matką z mieszkania i poniewierany Mareczek – wygrał ostatnie wybory. W końcu tak wkurzyły go różne rzeczy i układy, że zmobilizował się i poszedł głosować. I, mam wrażenie, że to dojrzewanie społeczne czuło się już w moim filmie.

Pan, zawsze artysta osobny, też nie pozostaje ostatnio z boku. Został pan przewodniczącym gildii reżyserów. I to w bardzo trudnym dla kultury czasie, gdy na czele ministerstwa stał Piotr Gliński, mało przyjazny artystom spoza PiS-owskiej opcji. Teraz musi pan przeprowadzić swoje środowisko przez okres zmian.

Nie czuję się związkowcem. Gdy nastała władza PiS, moi koledzy i koleżanki z Gildii Reżyserów Polskich poprosili, żebym wziął na siebie odpowiedzialność za naszą organizację w tej trudnej chwili. Potraktowałem tę funkcję jako misję powierzoną przez przyjaciół. Dziś chciałbym to wszystko, co wydawało nam się wielkim zagrożeniem za rządów PiS, doprowadzić do znormalizowania. Mam nadzieję, że to się wkrótce uda, bo chciałbym się wreszcie uwolnić od obowiązków.

Czytaj więcej

„Sundown”: Bez happy endu

Co jest teraz najważniejsze dla środowiska?

Powinny zostać jak najszybciej uzdrowione instytucje współfinansujące filmy – przede wszystkim TVP. Także Polski Instytut Sztuki Filmowej musi zdobyć zaufanie, szacunek oraz wytworzyć przyjazne relacje z twórcami filmów. Także z tymi niepokornymi twórcami. Również nasze branżowe organizacje wymagają jakiejś odnowy – właściwie nasuwa się tu modne słowo – „rewitalizacji”. W naszym filmowym świecie powstał rodzaj klientelizmu. Najsilniejsi ułożyli się wygodnie, mają dobry dostęp do pieniędzy, a ponieważ umożliwia im to funkcjonowanie, przymykają oczy na wiele nieprawidłowości.

Pojawili się jednak nowi producenci, zwłaszcza producentki, jest dużo debiutów. Polskie kino odnosi spektakularne sukcesy na festiwalach.

Te sukcesy są bezsporne. Środowisko filmowe ma ogromną siłę i duży potencjał talentów. Ale to nie zmienia sytuacji. Tego, że obecne struktury są niekorzystne dla osób, które nie mają układów. Filmowcy, tak jak wszyscy ludzie w Polsce, oczekują zmian. Odnowy. Może na przykład przywrócenia systemu eksperckiego w kształcie podobnym do tego, który kiedyś świetnie się sprawdzał. Eksperci byli wówczas osobami zaufania publicznego rekomendowanymi przez środowisko filmowe. To byli wybitni twórcy ze wszystkich pokoleń. Chodzi o to, żeby twórcy mieli zaufanie do procedury wyboru projektów, do uczciwości tego konkursu. Podobnie – co jest bardzo ważne – trzeba przywrócić klarowność finansowania projektów przez publiczną telewizję.

Przed filmowcami jest więc trudny czas?

Spory, a nawet ostre konflikty są nieuniknione. Ale nie odpowiada mi napuszczanie ludzi na siebie jak w kampaniach politycznych. Trzeba zachować to, co jest dobre, i naprawić to, co chore.

Środowisko protestowało przeciwko powoływaniu nowej rady PISF-u przez Piotra Glińskiego, dosłownie w ostatniej chwili jego urzędowania. A jednak wszedł pan do tej rady.

Nie ja wszedłem, tylko Gildia Reżyserów Polskich uznała, że powinniśmy tam być i wysunęła moją kandydaturę. Porozumiała się też w tej sprawie z wieloma przedstawicielami środowiska, m.in. z Krajową Izbą Producentów Audiowizualnych i Polską Akademią Filmową. Wiadomo, że w przyszłości będziemy współpracować z nowym ministrem. I skoro już ta rada powstawała, nie mogliśmy jako organizacja reżyserów obrazić się i oddać wszelkich decyzji w ręce urzędników i działaczy. Wynik wyborów umożliwił zmiany na plus. Musimy w tym uczestniczyć

Czytaj więcej

„Till”: Krzyk bólu, krzyk rozpaczy

A na pana własny projekt znowu będziemy czekać pięć lat?

No, to byłoby nieźle, gdyby udało mi się pomysł, nad którym teraz pracuję, zrealizować w takim czasie.

Andrzej Jakimowski

Reżyser, scenarzysta, producent, ur. w 1963 r. w Warszawie, absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim oraz Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Autor dokumentów „Miasto cieni” o Tykocinie, gdzie w czasie wojny zginęła niemal cała 2,5-tysięczna populacja żydowska, oraz „Dzyń, dzyń” o dzieciach z podpruszkowskiego „Żbikowa”, a także pięciu filmów fabularnych: „Zmruż oczy”, „Sztuczki”, „Imagine”, „Pewnego razu w listopadzie” oraz „Uśmiechu losu” (właśnie na ekranach kin). Od 2019 roku przewodniczący Gildii Reżyserów Polskich.

Plus Minus: Czy kino powinno nieść otuchę?.

Nie zastanawiam się nad powinnościami kina. Robię swoje.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich