Co się wtedy stało?
Wojna przyszła i do mnie, do mojego miasta, Kamiszli. Turcja przeprowadziła inwazję, wielu ludzi zginęło, znajomi korespondenci, ci, których obchodziłem, dzwonili zaniepokojeni: „co zamierzasz teraz zrobić?”. Nie miałem żadnego planu. Chciałem zostać, robić dalej swoją robotę, ale coś się zmieniło. A posypałem się całkiem w 2021 roku, kiedy z PBS mieliśmy zrobić materiał ze szpitala, do którego trafili uchodźcy ze spalonego obozu. Zginęło wtedy 40 osób, bo namioty były nylonowe, zajęły się ogniem dosłownie w sekundę. Byliśmy więc w tym szpitalu, weszliśmy do jednej z sal, leżała w niej matka z maleńką córeczką. Dziewczynka miała ledwie pół roku, spaliło jej twarz oraz obie rączki… Pytałaś wcześniej o rozmowy, których nie chciałem, nie mogłem przeprowadzić… Ta była jedną z nich. Powiedziałem operatorowi kamery, że może zrobić kilka ujęć, ale nie dam rady rozmawiać z matką tej małej. Wyszedłem i po prostu płakałem.
Towarzyszący ci korespondenci byli na ciebie źli czy zrozumieli?
Dziennikarka płakała razem ze mną. Powiedziała, że sama jest matką i po prostu nie jest w stanie zrobić tego materiału.
To rzeczywiście wyjątkowa historia. Myślę, że więcej jest jednak takich, jakie widziałam na własne oczy: dziennikarze tarabanią się na drugi koniec globu, do świata ogarniętego wojną, by dotknąć ludzkiego nieszczęścia. Siedzą z uchodźcami w namiotach, widzą ogrom tragedii i dojmującą biedę, nawet szczerze współczują. Ale później zwijają dyktafony i kamery, wracają do ciepłych hoteli, gdzie doba kosztuje więcej niż utrzymanie całej rodziny przez miesiąc.
Nieustannie o tym myślę. Bo dopóki sam nie doświadczyłem bycia uchodźcą, zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Wiele razy jechałem na linię frontu albo do obozu, a później wracałem do swojej normalnej pracy, do domu, szedłem do klubu w Irbilu, by odreagować, a następnego dnia przyjeżdżałem znowu jak gdyby nigdy nic. Ale kiedy przybyłem do Holandii, by ubiegać się o azyl, pierwsze osiem dni spędziłem, śpiąc na dworze, na gołej ziemi, przed wejściem do ośrodka dla uchodźców. Do nas też przyjeżdżali dziennikarze, by zrobić materiał, a później zwijali kamery i po prostu wracali do swojego normalnego życia. Pamiętam te dni jak dziś, bo uświadomiłem sobie: Boże, przecież ja robiłem to samo, byłem taki sam! Tłumaczyłem wywiady z uchodźcami, a później szedłem do restauracji, żeby zjeść kebab. Jadłem kebab, kiedy tamci ludzie byli tak głodni…
Jedyny taki przestępca i król Krymu
Izaak Babel nie był odosobniony w swojej fascynacji czekistami, obdarzonymi żelazną wolą, bezwzględnymi mężczyznami w skórzanych kurtkach i z naganami u pasa.
To częste doświadczenie fixerów w krajach ogarniętych wojną. Są jednocześnie oczami, które obserwują ją niejako z zewnątrz – i zarazem jej ofiarami. Dla korespondentów z Zachodu to doświadczenie zupełnie niewyobrażalne.
No tak. I później trafia się na historie, kiedy ekipa korespondentów przyjeżdża w celu zrobienia materiału na przykład o byłych więźniach czy niewolnicach ISIS, a my, fixerzy, mówimy im: powinniście też jechać do obozu dla uchodźców, także uchodźców wewnętrznych, zobaczyć, co tam się dzieje. Jedni mówi: OK, mamy czas, chętnie się temu przyjrzymy. Ale inni stwierdzają, że mają za mało czasu, mają konkretne zlecenie i tylko to ich interesuje...
A ty nie możesz się sprzeciwić, bo w końcu oni ci płacą?
Czasem udawało mi się ich przekonać, że to jest równie ważna historia. Ale finalnie nie mam na to wpływu, to zależy od ich woli i czasu, jaki dała im redakcja.
À propos pieniędzy. Gabriela Ramirez, wenezuelska dziennikarka, przyznała: „Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy oferowano mi mniej niż 5 dolarów za napisanie artykułu dla zagranicznych mediów tylko dlatego, że mieszkam w Wenezueli”. Twoim zdaniem byłeś odpowiednio wynagradzany za swoją pracę?
Tak, czy to współpracując z wielkimi redakcjami z całego świata, czy przy filmie „Danger Zone”. Ale zdarzało mi się też pracować z freelancerami. I od nich nie brałem honorarium, prosiłem tylko, by zapłacili za paliwo, jeśli musiałem ich gdzieś dowieźć własnym samochodem. I uważam, że to było w porządku, bo mieli bardzo mały budżet, płacili z własnej kieszeni, często mieli też więcej czasu niż korespondenci wysyłani oficjalnie przez duże media. Bo ci z kolei zazwyczaj się spieszyli, dostawałem komunikat: mamy cztery dni na zrealizowanie takiego i takiego tematu. A w Syrii czy Iraku to bardzo mało czasu, jest dużo jeżdżenia, dużo biurokracji, nieraz dwa–trzy dni zajmuje załatwianie pozwoleń. Taka jest po prostu nasza rzeczywistość.
A co z ryzykiem, które podejmujesz?
Na wojnie zawsze jest ryzyko, zwłaszcza jeśli jedzie się na linię frontu i strzelają snajperzy. W 2016 roku na przykład z grupą korespondentów trafiliśmy na ostrzał moździerzowy, udało nam się ukryć w jednym z domów, przeczekać, aż się uspokoi. Rok później znów zostaliśmy zaatakowani przez ISIS, nie wiem, czy celowo, czy przypadkiem. To się właściwie zdarzało nieustannie. Ale zawsze miałem na tyle szczęścia, że wychodziłem z takich sytuacji bez szwanku.
Wspomniałeś, że zostałeś też aresztowany.
No tak, przez ostatnie dwa lata miałem spory problem z władzami.
Z powodu twojej pracy?
Tak. Ja po prostu robiłem swoje, pozwalałem ludziom opowiedzieć światu ich historie.
Ale oni traktowali cię jak zdrajcę? Szpiega?
Coś w tym rodzaju.
Masz na myśli reżim Asada?
Nie, władze Rożawy. Od 2012 roku, odkąd wyjechałem z Syrii, nie mam do czynienia z Asadem.
Chcesz mi powiedzieć, że nawet kurdyjskie władze nie chciały, żebyś pracował z zagranicznymi korespondentami?
Właśnie to chcę ci powiedzieć. Mam z tym problem, bo naprawdę ich wspieram, jestem jednym z nich. Ale wielu naszych dziennikarzy trafia do więzień. Dopiero co dzwonił do mnie przyjaciel, wypuścili go po 45 czy 46 dniach, wcześniej siedział 112 dni.
Też jest fixerem?
Nie, jest po prostu lokalnym dziennikarzem. Ale według władz Rożawy nie idzie po właściwej linii politycznej, a tam tak to już po prostu działa: jak nie jesteś z nami, to znaczy, że jesteś przeciwko nam. Nie możesz wyjechać, nie dostaniesz paszportu, jesteś na czarnej liście. Dotyczy to wielu dziennikarzy, nawet fixerów. Niektórym się udaje, mój przyjaciel wyjechał do Wielkiej Brytanii, bo lokalne władze nie pozwalały mu nawet pracować.
Ciebie też potraktowali jak wroga.
Chociaż przedstawiłem dowody na to, że jest wręcz przeciwnie. Mimo to wsadzili mnie do więzienia, dwukrotnie pobili. W drodze do aresztu jeden z policjantów przystawił mi pistolet do głowy, śmiał się i pytał: „wiesz, ile kosztuje twoje życie? Jedną kulę”. Ale, jak już wspominałem, wydostałem się dzięki pomocy korespondentki z Holandii. Gdy tylko zorientowała się, że zabrali mnie z hotelu, w którym nocowaliśmy, poruszyła niebo i ziemię, dzwoniła do swojej redakcji, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ambasady. Była wściekła, upierała się, że nie mogę tam dłużej zostać.
Tak trafiłeś do Europy jako uchodźca. Co z twoją rodziną?
Moja żona i matka są w Irbilu. Mój ojciec zmarł dzień po tym, gdy złożyłem w Holandii wniosek o azyl. Ale moi bracia i siostry wciąż są w Rożawie. A sytuacja staje się coraz gorsza, bo oczy świata zwrócone są teraz już tylko na Izrael i Palestynę, więc Turcja nasiliła ataki na kurdyjskie miasta i wioski. Od tygodnia bombardują kolejne cele: infrastrukturę, pola naftowe, elektrownie. Kilka dni temu zaatakowali ośrodek akademicki w Derik, niedaleko moich rodzinnych stron, zginęło kilkadziesiąt osób. Mój przyjaciel tam był, powiedział, że ofiar będzie więcej, bo ranni ludzie wciąż są pod gruzami. W Syrii też jest coraz gorzej, w Homs również została zaatakowana akademia wojskowa przez ostrzał z dronów. Było ponad 120 ofiar, połowa z nich to żołnierze, reszta to ich rodziny, bo atak przyszedł w trakcie ceremonii zakończenia szkolenia. Słyszałaś o tym? Nie, nikt nie słyszał.
Vita Drygas, reżyserka filmu dokumentalnego „Danger Zone”, poruszającego temat turystyki wojennej, w którym brałeś udział jako fixer, mówiła mi przed naszym spotkaniem, że ciągle siedzisz w telefonie, ciągle się zamartwiasz.
Cały czas sprawdzam, czy są jakieś wiadomości, piszę do znajomych, żeby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. W filmie widziałaś obóz dla uchodźców w Serekaniye, już wtedy było tam bardzo źle. Teraz jest znacznie gorzej, bo Turcja przejęła kontrolę nad sąsiednią stacją wodną Alok, która zaopatruje w wodę całe miasto. A raczej zaopatrywała, bo została wyłączona.
Czekaj. Całe miasto i cały obóz dla uchodźców nie mają dostępu do wody?
Tak. Ludzie ściągają wodę z innych miejsc, bo do wód gruntowych trudno się dostać, trzeba bardzo głęboko kopać, więc i koszt jest bardzo duży. A do tego władze Turcji starają się przeszkodzić w dostarczeniu pomocy, na co mogą sobie pozwolić, bo teraz świat nie wywiera na nie żadnej presji. Trwają jakieś negocjacje, przepychanki polityczne między władzami rządowymi i samorządowymi, „zgodzimy się na to, jeśli wy zrobicie to i tamto”. A tymczasem cierpią…
...zwykli ludzie.
W każdym z obozów, czy to dla uchodźców, czy dla przesiedleńców wewnętrznych, jest po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W tym, o którym wspominałem, nie ma dostępu do wody, zbliża się zima, sytuacja jest dramatyczna. Ale obozy to jedno, nawet ludzie, którzy zostali we własnych domach, ledwo wiążą koniec z końcem. Właśnie dzwonił do mnie znajomy, razem z żoną są nauczycielami, pracują od ponad 30 lat. Teraz ich pensje wynoszą równowartość 14 dolarów. Czter-na-ście dolarów.
A ceny zapewne szaleją.
Dokładnie. Zwłaszcza że brakuje paliwa i wody, która jest teraz nawet droższa niż ropa. A przecież mamy jej mnóstwo, cały Bliski Wschód leży na ropie. I co? I nic, ani Turcja, ani Syria, ani Irak nie pozwalają rafineriom pracować, by zaopatrywać ludzi w paliwo albo niszczą je sobie wzajemnie. Tak to właśnie u nas wygląda. Wy na Zachodzie tego nie rozumiecie, dlatego dziwicie się, nawet denerwujecie, że ludzie uciekają z Syrii, z Iraku, porzucają swoje kraje. Ale tam po prostu nie da się żyć.
Czy sztukę abstrakcyjną można zrozumieć?
Abstrakcja jest czasem postrzegana oraz sprowadzana przez niektórych widzów do niezrozumiałych, pozbawionych treści plam i gestów lub czystej estetyczności, czyli dekoracji bliskiej kładzionym na ścianach wzorkom. Co w istocie mieści w sobie tak pojemny formalnie i wieloznaczny termin?
Tobie się udało, pomogło ci to, że pracowałeś jako fixer, znałeś zagranicznych korespondentów, świetnie mówisz po angielsku. Ale jak tak rozmawiamy, myślę o sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy wojska amerykańskie wycofywały się z Afganistanu, zostawiając na pastwę losu takich jak ty: tłumaczy, pracowników baz, fixerów.
Zupełnie tego nie rozumiem. Widziałaś na pewno dramatyczne nagrania, na których ludzie chwytali się odlatujących samolotów. Wcale im się nie dziwię. Wiadomo było, że tego nie przeżyją, ale im było już wszystko jedno, bo pozostanie w Afganistanie i tak oznaczało dla nich śmierć. Dla talibów byli zdrajcami, bo pracowali z wrogiem.
A ty jak zostałeś przyjęty w Holandii? To, że przez wiele lat pracowałeś jako fixer w jakikolwiek sposób ci pomogło?
Nie, musiałem przejść standardową procedurę, ubiegać się o azyl, składać wszystkie papiery i po prostu czekać. Otrzymałem rezydenturę dopiero co, w połowie września, po roku i tygodniu starań. Ale to dobrze, bo jestem w Europie całkowicie legalnie, będę mógł zacząć pracę na pełen etat, sprzedam dom w Syrii, sprowadzę żonę, być może matkę.
Nie mam po co wracać, bo tam nigdzie nie jest bezpiecznie. Idziesz sobie ulicą i po prostu dostajesz kulkę w łeb. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nie ma winnych, nikt się nawet o ciebie nie upomni. Tam nie da się żyć. Dlatego teraz wraz z reżyserką i bohaterami „Danger Zone” pracujemy nad tym, jak zorganizować pomoc humanitarną dla uchodźców z ukazanego w filmie obozu.