Dziennikarstwo wojenne wiąże się także z moralnym ryzykiem

Ja po prostu robiłem swoje, pozwalałem ludziom opowiedzieć światu ich historie. Mimo to wsadzili mnie do więzienia, dwukrotnie pobili. W drodze do aresztu jeden z policjantów przystawił mi pistolet do głowy, śmiał się i pytał: „wiesz, ile kosztuje twoje życie? Jedną kulę”. Rozmowa z Kamiranem Sadounim, Fixerem pomagającym dziennikarzom i turystom w strefach konfliktów Zbrojnych

Publikacja: 20.10.2023 17:00

Kadr z filmu „Danger Zone”. Drugi z prawej – fixer Kamiran Sadoun

Kadr z filmu „Danger Zone”. Drugi z prawej – fixer Kamiran Sadoun

Foto: MATERIAŁY PRASOWE

Fixerzy są oczami i uszami zagranicznych korespondentów głównie w strefach konfliktów zbrojnych. Dr Jørgen Skrubbeltrang, duński antropolog i dziennikarz, uważa wręcz, że odgrywają „krytyczną rolę w produkcji zagranicznych wiadomości”. Ich rola nie ogranicza się bowiem do bycia tłumaczami znającymi lokalne dialekty i realia, gdyż trzymają pieczę nad całą logistyką. Owszem, załatwiają niezbędne sprawunki oraz organizują transport, jednak ich najważniejszym zadaniem jest zapewnienie dziennikarzom bezpieczeństwa. Mimo to zazwyczaj pozostają w cieniu, próżno szukać ich nazwisk pod powstającymi dzięki nim artykułami, nie pojawiają się też przed kamerami. Czasem tak jest po prostu lepiej, bo przez władze ogarniętych konfliktem terenów czy dyktatorskie reżimy są postrzegani jako zdrajcy lub zagrożenie, lądują zatem na czarnych listach, bywają aresztowani oraz prześladowani.

Jednym z nich jest Kamiran Sadoun, pierwszy w historii syryjski Kurd, który w 2020 roku został uhonorowany Nagrodą Kurta Schorka, przyznawaną dla najlepszego fixera na świecie. Poznajemy się przy okazji premiery pełnometrażowego dokumentu Vity Marii Drygas „Danger Zone”, gdzie m.in. przedstawiono kulisy jego pracy przy organizacji wycieczki dla jednego z turystów wojennych.

Jak zostałeś fixerem?

W 2012 roku wyjechałem z Syrii do irackiego Kurdystanu, bo dostałem pracę w międzynarodowej szkole – byłem koordynatorem egzaminów. Dwa lata później przyjaciel zaproponował mi, żebym popracował z reporterką Reutersa jako tłumacz, ponieważ mówię biegle po kurdyjsku, arabsku i angielsku, znam też dobrze sorani (etnolekt irański, używany w Iranie i Iraku przez ok. 4,5 mln osób – red.) i badini (językiem tym w północnym Iraku mówi 2 mln osób – red.). Gdy się rozstawaliśmy, zapytała, dlaczego właściwie nie pracuję jako fixer. A ja nawet nie wiedziałem, co to znaczy (śmiech). Przekazała też kontakt do mnie kolejnemu dziennikarzowi, który wybierał się do Iraku, a ten na zakończenie naszej wspólnej pracy zaproponował mi, bym został specjalnym korespondentem „Los Angeles Times”. Dostałem wolną rękę w kwestii historii, które chciałbym opowiedzieć na ich łamach.

Ale to nie zdarza się zbyt często. Fixerzy zazwyczaj pozostają w cieniu, bezimiennie służą swoją pracą zagranicznym korespondentom, którzy zbierają wszystkie laury.

To prawda, że miałem szczęście i publikowałem w „Washington Post”, wspomnianym już „L.A. Times” czy National Public Radio. Poza mną przydarzyło się to jeszcze kilku doświadczonym lokalnym dziennikarzom. Warto to podkreślić, bo większość fixerów nie jest po prostu tłumaczami.

To znacznie szersze pojęcie i znacznie trudniejsza praca. Zajmujecie się całą logistyką, umawianiem spotkań, ogarnianiem biurokracji, nierzadko zapewnieniem bezpieczeństwa korespondentom.

I najczęściej sami jesteśmy dziennikarzami, piszemy dla miejscowej prasy, doskonale znamy lokalne realia, możemy dotrzeć do większej liczy osób niż korespondenci, przyjeżdżający z drugiego końca świata i nieznający nikogo. Co więcej, często mają własne wyobrażenia, plany, jaki temat chcą zrealizować, do kogo dotrzeć i w jaki sposób, co nie zawsze jest realne. Niektórzy to akceptują, mówią: „dobrze, zrobimy to po twojemu”, inni powołują się na politykę redakcji, która wysłała ich w dane miejsce – i wymaga, by przywieźli konkretny materiał.

Czytaj więcej

Krzysztof Wodiczko: Sztuka pozwala wyjść poza nasze ideologiczne bańki

Zapewne wolisz tych pierwszych.

To kwestia współpracy, którą powinniśmy nawiązać, oni jako korespondenci i ja jako fixer. Co innego, jeśli sam bym przyjechał np. do Warszawy na wcześniej już umówiony wywiad i potrzebował tylko tłumacza, bo nie mówię po polsku. Sprawa wygląda inaczej, kiedy trzeba zorganizować wszystko od a do z. Wtedy potrzebny jest właśnie profesjonalny fixer.

Właściwie z iloma dziennikarzami i redakcjami współpracowałeś?

Z ponad setką korespondentów z całego świata.

Jak wygląda taka współpraca? Korespondenci przyjeżdżają, korzystają z twojej pomocy, następnie wyjeżdżają, publikują materiał – i tyle ich widziałeś? A może utrzymujecie dalej kontakt, bo czują się w jakiś sposób odpowiedzialni za ciebie nawet po powrocie do swoich krajów?

Dobre pytanie. Z wieloma dziennikarzami to były jednorazowe przygody, pracowaliśmy razem przez kilka, kilkanaście dni i nigdy więcej ich później nie spotkałem, nie miałem z nimi nawet kontaktu. Ale ze sporą częścią z nich nawet w pewien sposób się zaprzyjaźniliśmy. Chociażby z Aną van Es, holenderską korespondentką, z którą pracowałem wielokrotnie między 2016 a 2021 rokiem. To ona wyciągnęła mnie z więzienia, gdy władze Rożawy [autonomicznego kurdyjskiego regionu w północno-wschodniej Syrii – red.] mnie aresztowały, i to ona pomogła mi wyjechać do Holandii, ubiegać się o azyl, załatwiła pomoc prawną. W swojej redakcji powiedziała jasno: „Kamiran pomagał nam wielokrotnie, teraz my powinniśmy pomóc jemu”.

To pocieszające, bo myślałam, że jednak większość korespondentów zapomina

o was, fixerach, gdy tylko wrócą do siebie i rozliczą się z redakcją. A przecież często bierzecie na siebie odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo.

Największe redakcje, takie jak „New York Times”, ABC News czy BBC, przysyłają korespondentów z własnymi ochroniarzami. Ale oni i tak de facto nie mogą nic zrobić bez konsultacji ze mną, bo nie mają pojęcia, jaką drogę wybrać, aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo nam wszystkim. Nieraz miałem jednak sytuacje, kiedy trwały ostre dyskusje nad tym, którą trasę powinniśmy wybrać – i dlaczego nie tę, którą oni proponują. Na przykład ochroniarz jednej z ekip w czasie naszej pracy w Syrii próbował mnie przekonać, że powinniśmy jechać tą samą drogą, którą przemieszczała się wcześniej inna redakcja. Ale ja nie chciałem jej wybrać, bo kontrolę nad nią przejęło w międzyczasie ISIS – i nie zamierzałem ryzykować życia.

Bo to nie są wycieczki krajoznawcze, tylko wojna. A na wojnie w ciągu miesiąca sytuacja może się diametralnie zmienić.

Finalnie więc, po dwóch dniach czekania na decyzję redakcji, usłyszałem: „Kamiran, jesteś stąd, wiesz najlepiej, zróbmy to po twojemu”.

Zdarza się, że mówisz: „absolutnie nie”? Nie chodzi mi tylko o miejsca, do których korespondenci chcieliby się udać, ale też o rozmowy, których nie chcesz przeprowadzać, oraz o osoby, do których nie chcesz lub nie możesz dotrzeć? O tematy, które trudno jest poruszać? Dla mnie na pewno były to rozmowy z byłymi niewolnicami seksualnymi ISIS w irackim Kurdystanie.

Wiesz więc doskonale, o co chodzi. I masz rację, nieraz musiałem uprzedzać dziennikarzy, że nie powinni zadawać jakiegoś pytania, bo w tym kręgu kulturowym jest to niegodne. Pamiętam na przykład dziennikarkę, która poprosiła mnie, bym zapytał byłą niewolnicę ISIS o to, ile razy została zgwałcona.

?!

Serio. Odmówiłem przetłumaczenia tego pytania. Bo co to miałoby dać? Jaka jest różnica, czy została zgwałcona dwa razy czy sto? I tak by nie odpowiedziała.

Zwłaszcza gdy tłumaczem jest mężczyzna.

No właśnie. Zatem tak, w tego typu rozmowy nieraz ingerowałem. I niektórym dziennikarzom odmówiłem dalszej współpracy nie tylko z powodu pytań, które zadawali, ale też za ich ogólne zachowanie i brak szacunku do rozmówców.

Podasz jakiś przykład?

Dziennikarka z Niemiec, która chciała się spotkać z jednym z przywódców szyickich. Był bardzo zapracowany, bo jest doktorem nauk medycznych, dopiero co przyjechał z Bagdadu, był wykończony. Ale zgodził się na spotkanie, bo miał do mnie zaufanie. Umówiliśmy się o 20, przyjechaliśmy do hotelu punktualnie, dziennikarka akurat rozmawiała przez telefon, pokazała mi ręką, że potrzebuje pięciu minut. Usiedliśmy w restauracji, zamówiliśmy kawę, czekaliśmy pięć minut, dziesięć, piętnaście. Nasz rozmówca zaczął się niecierpliwić, chciałem ją ponaglić, ale ona dalej była zajęta, kompletnie nas ignorowała. Nie przerwała nawet na chwilę, żeby podejść, przedstawić się, przeprosić. Daliśmy jej więc jeszcze kwadrans, a później zapłaciłem za kawę i sobie poszliśmy.

I nie zrobiła tego wywiadu?

Wysłała mi później wiadomość. Prosiła, by jednak ściągnąć rozmówcę z powrotem, pisała mi jakieś głupoty w stylu: „no dawaj, uczynię cię sławnym”. Odpisałem, że nie potrzebuję tego, jestem już znany za własne zasługi. Czego dowodem było chociażby to, że bardzo zabiegała o współpracę ze mną, zanim przyjechała do Iraku. Dzwoniła do mnie później wielokrotnie, ale za każdym razem jej odmawiałem. Bo jeśli nie szanuje ani mnie, ani naszego gościa, to co mi po takiej współpracy? To zresztą nie był odosobniony przypadek.

Wielu korespondentów przyjeżdża po te same opowieści – im bardziej dramatyczne, tym lepiej. Założę się, że wielokrotnie prowadziłeś różnych dziennikarzy do tych samych ludzi, tych samych rodzin, najmocniej dotkniętych toczącymi się w Iraku i Syrii wojnami.

To bardzo trudne. Wyobraź sobie: od prawie dziesięciu lat słyszę cały czas te same historie. Bardzo trudne, dramatyczne historie. Jazydek (wyznawczynie monoteistycznej religii utworzonej w XII w. – red.) więzionych przez ISIS. Ludzi, którzy stracili całe rodziny. Na początku bardzo mocno to przeżywałem, płakałem po każdym takim spotkaniu. Później jakoś się uodporniłem, trochę tak jak coraz bardziej doświadczony lekarz, który widział już tyle krwi, że przestaje ona robić na nim wrażenie. Z perspektywy wiem, że to nie było dobre, bo na jakiś czas, mam wrażenie, straciłem w ogóle jakiekolwiek emocje. Aż przyszedł 2019 rok, gdy wszystko się zmieniło.

Co się wtedy stało?

Wojna przyszła i do mnie, do mojego miasta, Kamiszli. Turcja przeprowadziła inwazję, wielu ludzi zginęło, znajomi korespondenci, ci, których obchodziłem, dzwonili zaniepokojeni: „co zamierzasz teraz zrobić?”. Nie miałem żadnego planu. Chciałem zostać, robić dalej swoją robotę, ale coś się zmieniło. A posypałem się całkiem w 2021 roku, kiedy z PBS mieliśmy zrobić materiał ze szpitala, do którego trafili uchodźcy ze spalonego obozu. Zginęło wtedy 40 osób, bo namioty były nylonowe, zajęły się ogniem dosłownie w sekundę. Byliśmy więc w tym szpitalu, weszliśmy do jednej z sal, leżała w niej matka z maleńką córeczką. Dziewczynka miała ledwie pół roku, spaliło jej twarz oraz obie rączki… Pytałaś wcześniej o rozmowy, których nie chciałem, nie mogłem przeprowadzić… Ta była jedną z nich. Powiedziałem operatorowi kamery, że może zrobić kilka ujęć, ale nie dam rady rozmawiać z matką tej małej. Wyszedłem i po prostu płakałem.

Towarzyszący ci korespondenci byli na ciebie źli czy zrozumieli?

Dziennikarka płakała razem ze mną. Powiedziała, że sama jest matką i po prostu nie jest w stanie zrobić tego materiału.

To rzeczywiście wyjątkowa historia. Myślę, że więcej jest jednak takich, jakie widziałam na własne oczy: dziennikarze tarabanią się na drugi koniec globu, do świata ogarniętego wojną, by dotknąć ludzkiego nieszczęścia. Siedzą z uchodźcami w namiotach, widzą ogrom tragedii i dojmującą biedę, nawet szczerze współczują. Ale później zwijają dyktafony i kamery, wracają do ciepłych hoteli, gdzie doba kosztuje więcej niż utrzymanie całej rodziny przez miesiąc.

Nieustannie o tym myślę. Bo dopóki sam nie doświadczyłem bycia uchodźcą, zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Wiele razy jechałem na linię frontu albo do obozu, a później wracałem do swojej normalnej pracy, do domu, szedłem do klubu w Irbilu, by odreagować, a następnego dnia przyjeżdżałem znowu jak gdyby nigdy nic. Ale kiedy przybyłem do Holandii, by ubiegać się o azyl, pierwsze osiem dni spędziłem, śpiąc na dworze, na gołej ziemi, przed wejściem do ośrodka dla uchodźców. Do nas też przyjeżdżali dziennikarze, by zrobić materiał, a później zwijali kamery i po prostu wracali do swojego normalnego życia. Pamiętam te dni jak dziś, bo uświadomiłem sobie: Boże, przecież ja robiłem to samo, byłem taki sam! Tłumaczyłem wywiady z uchodźcami, a później szedłem do restauracji, żeby zjeść kebab. Jadłem kebab, kiedy tamci ludzie byli tak głodni…

Czytaj więcej

Jedyny taki przestępca i król Krymu

To częste doświadczenie fixerów w krajach ogarniętych wojną. Są jednocześnie oczami, które obserwują ją niejako z zewnątrz – i zarazem jej ofiarami. Dla korespondentów z Zachodu to doświadczenie zupełnie niewyobrażalne.

No tak. I później trafia się na historie, kiedy ekipa korespondentów przyjeżdża w celu zrobienia materiału na przykład o byłych więźniach czy niewolnicach ISIS, a my, fixerzy, mówimy im: powinniście też jechać do obozu dla uchodźców, także uchodźców wewnętrznych, zobaczyć, co tam się dzieje. Jedni mówi: OK, mamy czas, chętnie się temu przyjrzymy. Ale inni stwierdzają, że mają za mało czasu, mają konkretne zlecenie i tylko to ich interesuje...

A ty nie możesz się sprzeciwić, bo w końcu oni ci płacą?

Czasem udawało mi się ich przekonać, że to jest równie ważna historia. Ale finalnie nie mam na to wpływu, to zależy od ich woli i czasu, jaki dała im redakcja.

À propos pieniędzy. Gabriela Ramirez, wenezuelska dziennikarka, przyznała: „Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy oferowano mi mniej niż 5 dolarów za napisanie artykułu dla zagranicznych mediów tylko dlatego, że mieszkam w Wenezueli”. Twoim zdaniem byłeś odpowiednio wynagradzany za swoją pracę?

Tak, czy to współpracując z wielkimi redakcjami z całego świata, czy przy filmie „Danger Zone”. Ale zdarzało mi się też pracować z freelancerami. I od nich nie brałem honorarium, prosiłem tylko, by zapłacili za paliwo, jeśli musiałem ich gdzieś dowieźć własnym samochodem. I uważam, że to było w porządku, bo mieli bardzo mały budżet, płacili z własnej kieszeni, często mieli też więcej czasu niż korespondenci wysyłani oficjalnie przez duże media. Bo ci z kolei zazwyczaj się spieszyli, dostawałem komunikat: mamy cztery dni na zrealizowanie takiego i takiego tematu. A w Syrii czy Iraku to bardzo mało czasu, jest dużo jeżdżenia, dużo biurokracji, nieraz dwa–trzy dni zajmuje załatwianie pozwoleń. Taka jest po prostu nasza rzeczywistość.

A co z ryzykiem, które podejmujesz?

Na wojnie zawsze jest ryzyko, zwłaszcza jeśli jedzie się na linię frontu i strzelają snajperzy. W 2016 roku na przykład z grupą korespondentów trafiliśmy na ostrzał moździerzowy, udało nam się ukryć w jednym z domów, przeczekać, aż się uspokoi. Rok później znów zostaliśmy zaatakowani przez ISIS, nie wiem, czy celowo, czy przypadkiem. To się właściwie zdarzało nieustannie. Ale zawsze miałem na tyle szczęścia, że wychodziłem z takich sytuacji bez szwanku.

Wspomniałeś, że zostałeś też aresztowany.

No tak, przez ostatnie dwa lata miałem spory problem z władzami.

Z powodu twojej pracy?

Tak. Ja po prostu robiłem swoje, pozwalałem ludziom opowiedzieć światu ich historie.

Ale oni traktowali cię jak zdrajcę? Szpiega?

Coś w tym rodzaju.

Masz na myśli reżim Asada?

Nie, władze Rożawy. Od 2012 roku, odkąd wyjechałem z Syrii, nie mam do czynienia z Asadem.

Chcesz mi powiedzieć, że nawet kurdyjskie władze nie chciały, żebyś pracował z zagranicznymi korespondentami?

Właśnie to chcę ci powiedzieć. Mam z tym problem, bo naprawdę ich wspieram, jestem jednym z nich. Ale wielu naszych dziennikarzy trafia do więzień. Dopiero co dzwonił do mnie przyjaciel, wypuścili go po 45 czy 46 dniach, wcześniej siedział 112 dni.

Też jest fixerem?

Nie, jest po prostu lokalnym dziennikarzem. Ale według władz Rożawy nie idzie po właściwej linii politycznej, a tam tak to już po prostu działa: jak nie jesteś z nami, to znaczy, że jesteś przeciwko nam. Nie możesz wyjechać, nie dostaniesz paszportu, jesteś na czarnej liście. Dotyczy to wielu dziennikarzy, nawet fixerów. Niektórym się udaje, mój przyjaciel wyjechał do Wielkiej Brytanii, bo lokalne władze nie pozwalały mu nawet pracować.

Ciebie też potraktowali jak wroga.

Chociaż przedstawiłem dowody na to, że jest wręcz przeciwnie. Mimo to wsadzili mnie do więzienia, dwukrotnie pobili. W drodze do aresztu jeden z policjantów przystawił mi pistolet do głowy, śmiał się i pytał: „wiesz, ile kosztuje twoje życie? Jedną kulę”. Ale, jak już wspominałem, wydostałem się dzięki pomocy korespondentki z Holandii. Gdy tylko zorientowała się, że zabrali mnie z hotelu, w którym nocowaliśmy, poruszyła niebo i ziemię, dzwoniła do swojej redakcji, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ambasady. Była wściekła, upierała się, że nie mogę tam dłużej zostać.

Tak trafiłeś do Europy jako uchodźca. Co z twoją rodziną?

Moja żona i matka są w Irbilu. Mój ojciec zmarł dzień po tym, gdy złożyłem w Holandii wniosek o azyl. Ale moi bracia i siostry wciąż są w Rożawie. A sytuacja staje się coraz gorsza, bo oczy świata zwrócone są teraz już tylko na Izrael i Palestynę, więc Turcja nasiliła ataki na kurdyjskie miasta i wioski. Od tygodnia bombardują kolejne cele: infrastrukturę, pola naftowe, elektrownie. Kilka dni temu zaatakowali ośrodek akademicki w Derik, niedaleko moich rodzinnych stron, zginęło kilkadziesiąt osób. Mój przyjaciel tam był, powiedział, że ofiar będzie więcej, bo ranni ludzie wciąż są pod gruzami. W Syrii też jest coraz gorzej, w Homs również została zaatakowana akademia wojskowa przez ostrzał z dronów. Było ponad 120 ofiar, połowa z nich to żołnierze, reszta to ich rodziny, bo atak przyszedł w trakcie ceremonii zakończenia szkolenia. Słyszałaś o tym? Nie, nikt nie słyszał.

Vita Drygas, reżyserka filmu dokumentalnego „Danger Zone”, poruszającego temat turystyki wojennej, w którym brałeś udział jako fixer, mówiła mi przed naszym spotkaniem, że ciągle siedzisz w telefonie, ciągle się zamartwiasz.

Cały czas sprawdzam, czy są jakieś wiadomości, piszę do znajomych, żeby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. W filmie widziałaś obóz dla uchodźców w Serekaniye, już wtedy było tam bardzo źle. Teraz jest znacznie gorzej, bo Turcja przejęła kontrolę nad sąsiednią stacją wodną Alok, która zaopatruje w wodę całe miasto. A raczej zaopatrywała, bo została wyłączona.

Czekaj. Całe miasto i cały obóz dla uchodźców nie mają dostępu do wody?

Tak. Ludzie ściągają wodę z innych miejsc, bo do wód gruntowych trudno się dostać, trzeba bardzo głęboko kopać, więc i koszt jest bardzo duży. A do tego władze Turcji starają się przeszkodzić w dostarczeniu pomocy, na co mogą sobie pozwolić, bo teraz świat nie wywiera na nie żadnej presji. Trwają jakieś negocjacje, przepychanki polityczne między władzami rządowymi i samorządowymi, „zgodzimy się na to, jeśli wy zrobicie to i tamto”. A tymczasem cierpią…

...zwykli ludzie.

W każdym z obozów, czy to dla uchodźców, czy dla przesiedleńców wewnętrznych, jest po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W tym, o którym wspominałem, nie ma dostępu do wody, zbliża się zima, sytuacja jest dramatyczna. Ale obozy to jedno, nawet ludzie, którzy zostali we własnych domach, ledwo wiążą koniec z końcem. Właśnie dzwonił do mnie znajomy, razem z żoną są nauczycielami, pracują od ponad 30 lat. Teraz ich pensje wynoszą równowartość 14 dolarów. Czter-na-ście dolarów.

A ceny zapewne szaleją.

Dokładnie. Zwłaszcza że brakuje paliwa i wody, która jest teraz nawet droższa niż ropa. A przecież mamy jej mnóstwo, cały Bliski Wschód leży na ropie. I co? I nic, ani Turcja, ani Syria, ani Irak nie pozwalają rafineriom pracować, by zaopatrywać ludzi w paliwo albo niszczą je sobie wzajemnie. Tak to właśnie u nas wygląda. Wy na Zachodzie tego nie rozumiecie, dlatego dziwicie się, nawet denerwujecie, że ludzie uciekają z Syrii, z Iraku, porzucają swoje kraje. Ale tam po prostu nie da się żyć.

Czytaj więcej

Czy sztukę abstrakcyjną można zrozumieć?

Tobie się udało, pomogło ci to, że pracowałeś jako fixer, znałeś zagranicznych korespondentów, świetnie mówisz po angielsku. Ale jak tak rozmawiamy, myślę o sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy wojska amerykańskie wycofywały się z Afganistanu, zostawiając na pastwę losu takich jak ty: tłumaczy, pracowników baz, fixerów.

Zupełnie tego nie rozumiem. Widziałaś na pewno dramatyczne nagrania, na których ludzie chwytali się odlatujących samolotów. Wcale im się nie dziwię. Wiadomo było, że tego nie przeżyją, ale im było już wszystko jedno, bo pozostanie w Afganistanie i tak oznaczało dla nich śmierć. Dla talibów byli zdrajcami, bo pracowali z wrogiem.

A ty jak zostałeś przyjęty w Holandii? To, że przez wiele lat pracowałeś jako fixer w jakikolwiek sposób ci pomogło?

Nie, musiałem przejść standardową procedurę, ubiegać się o azyl, składać wszystkie papiery i po prostu czekać. Otrzymałem rezydenturę dopiero co, w połowie września, po roku i tygodniu starań. Ale to dobrze, bo jestem w Europie całkowicie legalnie, będę mógł zacząć pracę na pełen etat, sprzedam dom w Syrii, sprowadzę żonę, być może matkę.

Nie mam po co wracać, bo tam nigdzie nie jest bezpiecznie. Idziesz sobie ulicą i po prostu dostajesz kulkę w łeb. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nie ma winnych, nikt się nawet o ciebie nie upomni. Tam nie da się żyć. Dlatego teraz wraz z reżyserką i bohaterami „Danger Zone” pracujemy nad tym, jak zorganizować pomoc humanitarną dla uchodźców z ukazanego w filmie obozu.

Fixerzy są oczami i uszami zagranicznych korespondentów głównie w strefach konfliktów zbrojnych. Dr Jørgen Skrubbeltrang, duński antropolog i dziennikarz, uważa wręcz, że odgrywają „krytyczną rolę w produkcji zagranicznych wiadomości”. Ich rola nie ogranicza się bowiem do bycia tłumaczami znającymi lokalne dialekty i realia, gdyż trzymają pieczę nad całą logistyką. Owszem, załatwiają niezbędne sprawunki oraz organizują transport, jednak ich najważniejszym zadaniem jest zapewnienie dziennikarzom bezpieczeństwa. Mimo to zazwyczaj pozostają w cieniu, próżno szukać ich nazwisk pod powstającymi dzięki nim artykułami, nie pojawiają się też przed kamerami. Czasem tak jest po prostu lepiej, bo przez władze ogarniętych konfliktem terenów czy dyktatorskie reżimy są postrzegani jako zdrajcy lub zagrożenie, lądują zatem na czarnych listach, bywają aresztowani oraz prześladowani.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich