Potężna eksplozja w Cytadeli Warszawskiej. Tragedia z 1923 r. wciąż nie jest wyjaśniona

Prokurowano dowody, wsłuchiwano się w głosy konfidentów, do dziś nie ustalono winnych. Tragedia sprzed wieku na warszawskim Żoliborzu – nieodrobiona lekcja praworządności?

Publikacja: 13.10.2023 10:00

Potężna eksplozja w Cytadeli Warszawskiej. Tragedia z 1923 r. wciąż nie jest wyjaśniona

Foto: Plus Minus

W sobotę, 13 października 1923 r., warszawscy gazeciarze po raz drugi wybiegli na ulice, wołając: „Wybuch, wybuch w okolicach Cytadeli!”. Spoglądamy na tamto breaking news, czyli jednostronicowy „Dodatek nadzwyczajny” do „Gazety Porannej 2 Grosze”. Wytłuszczony komunikat głosi:

„Dziś o g. 9 m. 5 rano rozległ się w całem mieście straszny huk. Z okien domów wcałem mieście szkła. Nad miastem w stronie Cytadeli ukazał się słup dymu który wkrótce zmienił się w wielką chmurę”.

Dzienniki wychodziły także w niedzielę i 14 października eksplozja była główną informacją. Co ważne, początkowo wszystkie tytuły, od lewicowego „Robotnika” przez centrową „Rzeczpospolitą” na narodowej „Gazecie Warszawskiej” kończąc, nie szukały na siłę winnych i skupiły się na tragedii.

„Jestem na Nowym-Świecie” – relacjonowano w „Robotniku”. „I tam, jak zresztą w całem mieście, widać potłuczone szkło i okna bez szyb”. W narodowej „Gazecie Polskiej 2 Grosze”, pierwsze dwie strony zajmowały reklamy, m.in. operetki „Złota Gejsza” i dopiero po nich obrazy ze strefy zero:

„Olbrzymi kompleks budynków, oznaczony cyfrą 82 mieszczących Okręgowe zakłady mundurowe, w których pracowało przeszło 300 kobiet, nie wliczając mężczyzn – stoi w gruzach. […] Po prawej stronie rumowiska mieszkańcy [powinno być »mieszkań« – przyp. aut.] części 10 pawilonu. […] Na jednej ze ścian dywanik a na nim fuzyjka dziecięca. W innej resztce mieszkania strzępy obrazów, wieszadło a poniżej obalone ściany z pod których sterczą szczątki mebli, kosz, zbrukana odzież”.

W „Gazecie Warszawskiej” próbowano oddać ogrom eksplozji:

„Z Mińska Mazowieckiego telefonowano do redakcji, zapytując, czy w Warszawie nie nastąpiło trzęsienie ziemi. […] Wyleciały szyby: w Rembertowie, Milanówku, Otwocku, Radzyminie, Wilanowie i Piasecznie. Na Pradze w niektórych domach powypadały nawet balkony”.

Inaczej niż redaktorzy, ówczesny rząd Witosa zdawał się nie mieć wątpliwości i po kilku godzinach wydał oświadczenie: „Zbrodnicza ręka dokonała w dniu dzisiejszym zamachu w stolicy państwa”.

Czytaj więcej

Chińczykom nie smakują polskie jabłka, ale trzymają się mocno w Egipcie

Z czerwonej cegły ciało bestii

O samej Cytadeli Warszawskiej głośniej było ostatnio przy okazji otwarcia Muzeum Historii Polski, ale jest ona oczywiście czymś daleko więcej niż tylko przestrzenią nawet pod najważniejsze muzeum. Można by ją określić jako dużą, XIX-wieczną twierdzę ulokowaną na skarpie wiślanej, w linii prostej 2,3 km na północ od Zamku Królewskiego. Dodajmy – twierdzę obarczoną ogromnym bagażem symbolicznym.

Decyzję o budowie podjął Mikołaj I po powstaniu listopadowym i miało to być zarazem więzienie dla niepokornych Polaków oraz jeden ze zworników umocnień, chroniących Rosję od zachodu, podobnie jak twierdza w Modlinie. Tu jednak równie ważny był aspekt psychologiczny i car straszył Polaków, że z tej cytadeli, jeśli zechce, „zbombarduje i spali Warszawę [i] na pewno jej nie odbuduje”. Nic takiego się nie stało i militarnie nie odegrała większej roli.

Za to znajdujący się na jej obszarze Pawilon X cieszył się jak najgorszą sławą, choć niemało w tym czarnego piaru rosyjskich żołdaków. Nie bez wpływu był też fakt, że przeszli przezeń bodaj wszyscy czołowi polscy politycy, od proletariuszy na narodowcach kończąc, zamykano tu kobiety, duchownych, osoby z najwyższych sfer. Mimo to osadzeni, w tym Wacław Sieroszewski, przekonywali, że w cytadeli ledwie kilku więźniów, z ok. 40 tys., doświadczyło fizycznych tortur. Za to stąd wyruszali zesłańcy na Sybir i porównanie twierdzy do potwora, który połyka kwiat polskiej młodzieży i wypluwa gdzieś na północnych rubieżach Azji, było jak najbardziej trafione. Poza tym na jej zboczach przeprowadzono kilkaset egzekucji i tu m. n. w 1864 r. Rosjanie powiesili Traugutta.

Wsłuchajmy się też w słowo „cytadela”. Militarnego wydźwięku nabrało w XVIII w., ale z włoskiego oznacza po prostu „małe miasto”. I takim właśnie była zabudowa skarpy wiślanej przed wzniesieniem twierdzy – wydzieloną elitarną dzielnicą. Zwano ją Joli Bord, Żoliborzem, a więc z francuska Pięknym Brzegiem, lub Faworami, pewnie od łask spływających na mieszkańców. Skarpę zasiedlali bowiem bogaci, ustosunkowani warszawiacy. Na samym wzgórzu wzniesiono też niewielkie koszary oraz zabudowania pijarów, gdzie trafiło słynne Collegium Nobilium. Rosjanie prywatną architekturę zrównali z ziemią, a wojskową i poklasztorną włączyli do kompleksu twierdzy. I to, co z czerwonej cegły, owo ciało bestii – pochodzi od Moskala, a nieliczne pozostałości otynkowane lub z piaskowca – to zabudowa czasów stanisławowskich.

Po odzyskaniu niepodległości cytadela pełniła te same funkcje, co w carskich czasach, z tą tylko różnicą, że stacjonowało w niej polskie wojsko, m.in. 21. Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy”. Poza tym w dawnym areszcie, zapewne więc także w celach Piłsudskiego, Traugutta czy Dmowskiego, osiedlono żołnierskie rodziny, a w pobliskich piwnicach utworzono prochownię. Wciąż jednak wykonywano tu publiczne egzekucje i najgłośniejszą było stracenie zabójcy Narutowicza – Eligiusza Niewiadomskiego.

Robotnik z papierosem

I właśnie tą konstrukcją równo wiek temu wstrząsnął olbrzymi wybuch. Była to największa eksplozja w historii Polski czasów pokoju. A jeśli przyjąć, że wydarzenie to miało podłoże terrorystyczne, byłby to największy i najbardziej śmiercionośny zamach w naszych dziejach.

Eksplodowało 40 kolejowych wagonów prochu zgromadzonego na terenie Cytadeli Warszawskiej w budynku umiejscowionym niemal w całości pod ziemią. Wybuch zmiótł konstrukcję, pozostawiając głęboki na kilkanaście metrów lej, i zdruzgotał ścianę pobliskiego Pawilonu X. Tuż obok znajdował się magazyn części metalowych, po którym nie zostało śladu. Szwalnia i magazyn mundurów „legły w ruinie”. Szczęściem w nieszczęściu pracowano w soboty, a w skrzydle Pawilonu X najbliżej prochowni, ulokowano kwatery oficerów mieszkających samotnie. I ci z rana wyszli do swoich zadań, inaczej niechybnie by zginęli. Niestety, większość zabitych stanowiły żony i dzieci wojskowych zakwaterowane w innej części budynku. Wśród ofiar byli też pracownicy prochowni oraz kobiety szyjące mundury.

Z rumowiska pierwsze ciała wyciągnięto ok. godz. 11. W tym czasie trwała już akcja wożenia rannych do szpitali i według różnych szacunków hospitalizowano do 600 osób, nie tylko z Cytadeli. Ostatecznie liczba zgonów okazała się mniejsza, niż sądzono, i dziś mówi się o 28 ofiarach i setce poważnie rannych.

Jeszcze tego samego dnia, donosił „Robotnik”, przesłuchano „szeregowca 35 p[ułku]p.[iechoty] Juszczyka”, który stał na wartowni „o 20 kroków od prochowni” i przed godz. 9 dostrzegł robotnika palącego papierosa. Żołnierz nakazał zagasić, „co palący uczynił, ściskając ogień w palcach i chowając niedopałek w kieszeni”. Potem robotnik wszedł do prochowni, a chwilę później nastąpił wybuch. Gen. Kazimierz Pławski, zastępca szefa Departamentu Artylerii i Uzbrojenia MSW, oświadczył, że proch „był świeży i należał do tzw. prochów bezpiecznych” i uznał, że wersja, jakoby eksplozja zaczęła się od niedopałka, jest nieprawdziwa. Poza tym, argumentował, materiały były dobrze przechowywane i aby tego dowieść, przed tragedią sam wchodził do prochowni z papierosem.

Już 15 października w endeckiej prasie pojawiły się doniesienia, jakoby widziano człowieka, który na terenie cytadeli podpalił lont, a potem z raną głowy zbiegł. Potwierdzali to jeden z budowniczych oraz oficer, który miał dostrzec wędrujący dymek. Równocześnie te same gazety zamieszczały informacje ewidentnie bałamutne, w czym brylowała „Gazeta Warszawska”. Dzień przed tragedią, ktoś kogoś ostrzegał, żeby nie wychodzić na ulicę. Donoszono, że jakiś sklepikarz, w reakcji na wybuch, odparował, „Już zaczynają, a powiadali, że dopiero w poniedziałek!”.

Służby rządowe wiedziały jednak swoje i w ciągu doby od tragedii zatrzymano ok. 200 podejrzanych, powiązanych z dwoma środowiskami: socjalistów i komunistów oraz ukraińskich nacjonalistów.

Czytaj więcej

Wakacje z Kmicicem: Tykocin, Kiermusy, nieco Białegostoku

Zamach za zamachem

Reakcja władz podyktowana była niewątpliwie względami politycznymi. Rząd Witosa utrzymywał się dzięki blokowi chrześcijańsko-narodowo-konserwatywnemu, zwanemu Chjeną, oraz partii ludowej PSL Piast, które razem utworzyły koalicję, Chjeno-Piasta. W opozycji do nich działali komuniści. W parlamencie, ukonstytuowanym w 1922 r., nie mogli mieć większości, ale na ulicy byli liczącą się siłą. Poza tym posypały się dawne centra władzy, bo Józef Piłsudski latem 1923 r. przedzierzgnął się w „samotnika z Sulejówka”, a jego antagonista, Roman Dmowski, do listopada był z dala od polityki i – jak mówił – hodował kury.

Sytuacja poza Sejmem nie była lepsza. Marka polska leciała na łeb na szyję, kłopoty na granicy z Litwą, Moskwa bruździła, wysyłając swoich agentów, a równocześnie po kraju przetaczały się fale strajków. Protesty były znacznie radykalniejsze niż dziś i w Krakowie 6 listopada w zamieszkach zginęło ponad 30 osób. Codziennością były też zamachy i po morderstwie Narutowicza pod koniec 1922 r. nastał czas terroru. By wyliczyć najgłośniejsze: zabójstwo prawosławnego metropolity Polski Jerzego, zamach w redakcji żydowskiej gazety w Krakowie, w Białowieży zabójstwo kontrowersyjnego wojskowego Józefa Bułaka-Bałachowicza, zamach bombowy na Uniwersytecie Warszawskim i śmierć prof. Romana Orzęckiego.

Szczególnie wiele aktów notowano na południowym wschodzie i tam, od stycznia 1922 do marca 1923 r., wojsko doliczyło się 301 „wypadków”, w tym „22. zabitych żołnierzy, żandarmów i innych”, „94. spalonych folwarków i dworów” oraz „60. aktów sabotażu [np. zerwań linii telefonicznych]”. Służbom udało się też udaremnić kilka dużych zamachów, w tym przygotowywane ataki na wojskowe komendy uzupełnień w Białymstoku, Krakowie i Częstochowie. Za większością z nich stali działacze komunistyczni, powiązani z bolszewikami oraz w Galicji Wschodniej Ukraińcy.

A jeśli jest akcja, pojawia się reakcja i w Polsce tworzyły się ugrupowania faszyzujące. M.in. powstało Pogotowie Patriotów Polskich, które w grudniu 1922 r. stoczyło „bitwę na placu Trzech Krzyży” z lewicowymi demonstrantami, a później organizowało pomniejsze awantury. W 1923 r. działalność rozpoczął Zakon Rycerzy Prawa, umocowany w kołach senackich, który powołał Armię Ratunku Polski. W lewicowej prasie przeczytamy też o Wojskowej Organizacji Faszystów Polskich czy Polskiej Organizacji Faszystowskiej. Już same te nazwy świadczą o metodach.

Tak więc pośpieszne wskazanie przez Witosa na „zbrodniczą rękę” jako przyczynę tragedii w Cytadeli oraz brutalne zatrzymania były następstwem wydarzeń, z jakimi władze mierzyły się już wcześniej.

Wachmistrz kazał kłamać

Jednak to, co się wydarzyło w kolejnych tygodniach, nikomu nie przyniosło chwały. Potrzebowano winnych i padło na dwóch żołnierzy Wojska Polskiego, por. Walerego Bagińskiego i ppor. Antoniego Wieczorkiewicza. Zdawać by się mogło, obaj mieli żelazne alibi, bo 13 października od przeszło dwóch miesięcy siedzieli w Wojskowym Więzieniu Śledczym nr 1 przy ul. Dzikiej w Warszawie. Zarzucano im zorganizowanie kilka miesięcy wcześniej zamachów terrorystycznych w Małopolsce i na Mazowszu.

Obaj nieznający się wcześniej oficerowie mieli podobną legionową przeszłość, a w początkach lat 20. wstąpili do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski i prowadzili agitację w wojsku. To niepodważalny fakt. Ale dalsze zarzuty były już oparte na poszlakach oraz zeznaniach szpicla i prowokatora Józefa Cechnowskiego. Miał on twierdzić, że wspólnie z oskarżonymi szykował zamachy i w ostatniej chwili pokajał się i zgłosił na policję.

Najbardziej karkołomne wydaje się jednak powiązanie Bagińskiego i Wieczorkiewicza z tragedią w cytadeli. 13 października znajdowali się w różnych celach i skazany za morderstwo żony Pieliman oświadczył, że tuż po eksplozji obaj śpiewali „Czerwony sztandar”, czyli nieformalny hymn komunistów. Inny z aresztantów, Pniewski, potwierdził to, choć uznał, że nie rozpoznał utworu, ale zapamiętał słowo „trony”. Trzeci, obwiniany za gwałt Machniewski, już później zeznał, że jednak nic nie słyszał i to „wachmistrz” kazał mu kłamać.

W listopadzie rozpoczął się proces i wtedy odnalazła się książka z więziennej biblioteki. Miała posłużyć za narzędzie komunikacji między Bagińskim i Wieczorkiewiczem, którzy za pośrednictwem tajnego kodu przekazywali sobie polecenia, jak wysadzić Cytadelę. Ale nigdy tego nie potwierdzono i można uznać, że dowód ten, jak i wiele innych w toczonych w latach 20. sprawach o terroryzm, został sprokurowany. Świadczyć o tym może pośrednio casus Lucjana Maślińskiego, sądzonego w 1925 r. za zamach na Uniwersytecie Warszawskim z 1923 r. Sprawca miał być „garbusem” i to stało się koronnym argumentem, który obrońca bez trudu obalił. Pepeesowski poseł Adam Pragier, który w 1924 r. wszedł w skład sejmowej komisji badającej „stosowanie konspiracyjnych metod w polityce”, tak skomentował proces Maślińskiego: „Był to jedyny chyba wypadek, by oskarżony, który z rana wszedł na salę sądową skazany na śmierć, powrócił na obiad do domu”.

Za to Bagiński i Wieczorkiewicz nie skosztowali już domowej kuchni. Oskarżycielom nie udało się dowieść ich udziału w wybuchu z 13 października, ale sąd uznał, że brali udział we wcześniejszych zamachach i zostali skazani na śmierć.

Czytaj więcej

Wakacje z Kmicicem: Pułtusk i Puszcza Biała

Zastrzeleni na granicy

Wyrok nikogo nie usatysfakcjonował, tym bardziej że wciąż nie znano sprawcy tragedii w Cytadeli. Lewicowa prasa pisała o nagonce na swoich towarzyszy, prawicowa sugerowała, że za wybuchem wcale nie stoją komuniści czy Moskwa. „Gazeta Poranna 2 Grosze” tropiła nawet zmowę „lewo-belwederską”, dając do zrozumienia, że za wszystko odpowiadają spiskowcy wywodzący się ze Związku Strzeleckiego, a może nawet sam Piłsudski.

Wydarzenia z początku 1924 r. sprawiły jednak, że znów podjęto komunistyczny ślad. Bliżej niezidentyfikowana grupa socjalistów próbowała bowiem nieskutecznie odbić oskarżonych. W atmosferze ogólnego fermentu odbyła się apelacja i 6 maja 1924 r. Najwyższy Sąd Wojskowy podtrzymał wyrok – śmierć. Tu jednak doszły nowe okoliczności, bo Rosja Radziecka, która w grudniu 1923 r. nawiązała z Polską stosunki dyplomatyczne, zaproponowała wymianę więźniów politycznych i wykazała zainteresowanie Bagińskim i Wieczorkiewiczem.

Sprawa ciążyła nie tylko politykom, ale i opinii publicznej, więc prezydent Wojciechowski postanowił ułaskawić skazańców. Karę śmierci zamieniono na wieloletnie więzienie, a po roku przyjęto ofertę Moskwy. Do przekazania więźniów miało dojść 29 marca 1925 r. na granicy, jednak konwojent, Józef Muraszko, tuż przed wymianą, zastrzelił obu. Swój czyn przedstawił jako gest patriotyzmu i sąd za podwójne morderstwo skazał go ledwie na dwa lata. Czas wystawił mu jednak moralne świadectwo. Podczas II wojny światowej AK wykonała na nim wyrok śmierci, bo Muraszko został gestapowskim konfidentem; kto wie zatem, jakie motywacje kierowały nim w 1925 r.

Wracając zaś do wybuchu, do dziś nie udało się wyjaśnić, kto personalnie za niego odpowiada. Za to peerelowska historiografia przerobiła Bagińskiego i Wieczorkiewicza w bohaterów. Ich imionami nazwano ulice w Warszawie, Radomiu, Opolu czy Krakowie, nadto Wieczorkiewicz został patronem szkoły oficerskiej w Olsztynie. W latach 90., w ramach dekomunizacji, zniknęli z tabliczek, ale trudno nazwać to ostatnim akordem tej historii. Być może warto tu przywołać Żeromskiego, który nazywał Cytadelę Warszawską jeszcze z czasów carskich, „szkołą marzeń o Polsce wolnej”. Podejmując tę myśl, moglibyśmy powiedzieć, że tragedia z 1923 r. oraz osnute wokół niej wydarzenia stały się nieodrobioną lekcją praworządności. Tylko nieodrobioną od wieku czy odwiecznie?

W sobotę, 13 października 1923 r., warszawscy gazeciarze po raz drugi wybiegli na ulice, wołając: „Wybuch, wybuch w okolicach Cytadeli!”. Spoglądamy na tamto breaking news, czyli jednostronicowy „Dodatek nadzwyczajny” do „Gazety Porannej 2 Grosze”. Wytłuszczony komunikat głosi:

„Dziś o g. 9 m. 5 rano rozległ się w całem mieście straszny huk. Z okien domów wcałem mieście szkła. Nad miastem w stronie Cytadeli ukazał się słup dymu który wkrótce zmienił się w wielką chmurę”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi