Michał Szułdrzyński: Requiem dla Nahal Oz

„Dla zbyt wielu kochanych sąsiadów i przyjaciół w czarną sobotę 7 października Państwo Izrael nie spełniło swojej roli”.

Publikacja: 13.10.2023 10:00

Michał Szułdrzyński: Requiem dla Nahal Oz

Foto: AFP

Fascynowała mnie ich determinacja. Przekonanie o tym, że robią coś dwójnasób dobrego dla społeczności. Po pierwsze, dlatego że w ogóle oddali swoje życie koncepcji kibucniczego życia, a więc niezwykłej realizacji założeń syjonizmu, dosłownego pielęgnowania ziemi Izraela, idei agrarnych – harmonii człowieka i natury, oraz socjalistycznych ideałów sprawiedliwości społecznej i równości. Po drugie, oni bronili tego skrawka ziemi nie orężem, ale pługiem, traktorem, krowami i kurami, choć ich kibuc leżał w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Ziemi.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Muszą to zrozumieć w Tel Awiwie i Ramallah

Przed przyjazdem – odwiedziłem Nahal Oz cztery lata temu – zostaliśmy przeszkoleni przez ochronę, na miejscu wskazano nam schrony, bo z Gazy, którą widać było gołym okiem na końcu pola, ewentualna rakieta przyleciałaby w kilka sekund. Nad kibucem wisiały wysoko sterowce z czujnikami, które uruchomiłyby alarm, gdyby tylko jakiś podejrzany przedmiot ruszyłby w kierunki Izraela. Schron był jedynym ratunkiem, ponieważ Żelazna Kopuła nie zdąży przejąć wrogiej rakiety w tak krótkim czasie. Każdy dom ma tzw. bezpieczny pokój, ze ścianami z grubego na kilkadziesiąt centymetrów żelazobetonu i oknami schowanymi pod grubym nawisem betonowego dachu (niektóre nawet nie mają okien), by rakieta czy granat nie mogły wpaść do środka.

Nie zapomnę filmu, który ktoś mi podesłał podczas poprzedniej wojny z Hamasem dwa lata temu, gdy Nahal Oz został zasypany rakietami. Pamiętam przerażenie kibucników, którzy opowiadali, że przeprowadzili się z Holandii, gdzie nie mogli znieść narastającego antysemityzmu, ataków na Żydów, a i tutaj muszą się ukrywać, bo znów leje się żydowska krew. Bo podczas mojej wizyty opowiadali wstrząsające historie o tym, jak rakieta uderzyła w autobus szkolny, którym na szczęście nie jechały dzieci, ale robotnicy pomagający w polu. Innym razem trafiono w samochód. Taka była codzienność, ale też i świadoma decyzja osób, które decydowały się tam mieszkać. Niektórzy stamtąd dojeżdżali kilkadziesiąt kilometrów do Tel Awiwu do pracy, ale potem wracali, by położyć się spać koło małżonka, dzieci, w wyśnionym świecie.

W ostatnią sobotę na teren Nahal Oz wdarli się bojownicy Hamasu, niszcząc, podpalając i mordując ludzi. Do jednego z domów dziewięć lat wcześniej wprowadził się Amir Tibon, dziennikarz Haaretz. O szóstej rano jego żonę Miri obudził gwizd lecących pocisków. 

W ostatnią sobotę na teren Nahal Oz wdarli się bojownicy Hamasu, niszcząc, podpalając i mordując ludzi. Do jednego z domów dziewięć lat wcześniej wprowadził się Amir Tibon, dziennikarz Haaretz. O szóstej rano jego żonę Miri obudził gwizd lecących pocisków. Pobiegli do pokoju dzieci, w którym spały trzyletnia Galia i roczna Carmel. Zaczęli się pakować, obawiając się kolejnego dnia ukrywania się z powodu ostrzału rakietowego, ale koło siódmej usłyszeli mrożące krew w żyłach dźwięki – strzały z karabinów na terenie kibucu i okrzyki po arabsku. Siedzieli po ciemku i bez jedzenia wiele godzin, rozumiejąc, że do kraju od strony Gazy wtargnęły tysiące terrorystów. Dzieci Tibonów były cały czas cichutko, dom nie zwrócił więc uwagi bojowników.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Hamas i żydowscy ekstremiści zniszczyli logikę przebaczenia

Wiedząc, w jakim położeniu znalazł się syn, generał rezerwy Noam Tibon ruszył z żoną z Tel Awiwu na południe. Po drodze pomagali uciekinierom z festiwalu muzycznego, który dzihadyści zmienili w krwawą łaźnię. Po wielu godzinach dotarł wraz z innym emerytowanym generałem, który tego dnia też założył mundur, do Nahal Oz i dołączył do grupy spadochroniarzy, którzy pojawili się w okolicy i zaczęli wyzwalać kibuc. „Około czwartej rozległo się pukanie do okna i usłyszeliśmy znajomy głos. Galia powiedziała: »Dziadek przyjechał«. I wszyscy wybuchnęliśmy płaczem” – opisywał w Haaretz Tibon. Ale nie wszyscy sąsiedzi mieli tyle szczęścia. Co chwilę przychodziła informacja o zmarłym, zaginionym, rannym. Kilka kibuców przy granicy z Gazą, np. Kfar Aza, Re'im czy Nir Oz stało się miejscem strasznych rzezi.

„Umowa między nami a państwem była jasna: my strzeżemy granicy, a państwo strzeże nas. Odważnie wykonaliśmy swoją część. Dla zbyt wielu kochanych sąsiadów i przyjaciół w czarną sobotę 7 października Państwo Izrael nie spełniło swojej roli” – napisał Tibon. W tej umowie coś pękło.

Fascynowała mnie ich determinacja. Przekonanie o tym, że robią coś dwójnasób dobrego dla społeczności. Po pierwsze, dlatego że w ogóle oddali swoje życie koncepcji kibucniczego życia, a więc niezwykłej realizacji założeń syjonizmu, dosłownego pielęgnowania ziemi Izraela, idei agrarnych – harmonii człowieka i natury, oraz socjalistycznych ideałów sprawiedliwości społecznej i równości. Po drugie, oni bronili tego skrawka ziemi nie orężem, ale pługiem, traktorem, krowami i kurami, choć ich kibuc leżał w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Ziemi.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi