Marek Jurek: Rewolucja u nas kompromituje się sama

Jest różnica między paryskim „oddajcie władzę wyobraźni" a warszawskim „wypier...". Rewolucja może wygrać na dwa sposoby – zmieniając władzę albo zmuszając władzę do zmian. Obu tym wariantom trzeba zapobiec - mówi Marek Jurek, komentator i publicysta, były marszałek Sejmu RP.

Publikacja: 04.12.2020 10:00

W sprawie wpisania do konstytucji, że źródłem wszystkich praw i wolności człowieka jest przyrodzona

W sprawie wpisania do konstytucji, że źródłem wszystkich praw i wolności człowieka jest przyrodzona godność, przysługująca każdemu od poczęcia, Jarosław Kaczyński często zmieniał zdanie – mówi Marek Jurek (z lewej). Na zdjęciu: konferencja prasowa PiS, styczeń 2007

Foto: Fotorzepa, Marcin Łobaaczewski

Plus Minus: Pewnie jest pan zadowolony z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji embriopatologicznej?

Dobrze, że zostało praktycznie potwierdzone orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 1997 roku uznające prawo do życia od poczęcia za warunek funkcjonowania demokratycznego państwa prawa.

Nie martwi pana to, co się dzieje na ulicach? Wygląda to na powtórkę wojny ideologicznej z początku lat 90., kiedy rozpoczęła się dyskusja nad zakazem aborcji.

Obecna sytuacja jest zupełnie inna niż w 1993 roku, kiedy została uchwalona ustawa o ochronie życia, i niż w 1997 roku, kiedy Trybunał Konstytucyjny wystąpił w jego obronie, i inna niż w 2007 roku w czasie debaty konstytucyjnej. Nigdy wystąpienia aborcjonistyczne nie miały tej skali i gwałtowności jak obecnie.

Dlaczego tak jest?

Przez ostatnie lata władza zrobiła bardzo dużo, żeby zdemobilizować opinię występującą w obronie cywilizacji życia. Duża część wyborców prawicy uznała, że władza wszystko zrobi za nas; że ktoś za nas działa i myśli. A władza nie oczekiwała od społeczeństwa aktywności, ale jedynie biernego poparcia. W dużym stopniu ta bierna i bezradna reakcja społeczeństwa jest następstwem utrwalenia takiej postawy.

Jeżeli władza zdemobilizowała obywateli, to nie powinni protestować.

Mówię o prawicowej części społeczeństwa, która władzę popiera. Po stronie władzy i tej części opinii publicznej pierwszą reakcją na demonstracje aborcyjne była konsternacja.

Konsternacja?

Władza przez 100 godzin milczała oszołomiona demonstracjami i ich formą. A potem zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób obejść orzeczenie Trybunału.

Czyżby nie podobały się panu pomysły prezydenta, żeby można było przerwać ciążę, gdy dziecko obciążone jest wadami letalnymi?

Od prezydenta oczekiwałem, że wystąpi z apelem o poszanowanie porządku konstytucyjnego i przypomnieniem, że Trybunał po prostu potwierdził orzeczenie z 1997 roku. Przecież jeśli dobro wspólne jest kwestionowane, przywódcy państwa powinni go bronić w debacie publicznej. Prezydent i duża część obozu władzy od tego obowiązku się uchylili. Podobnie jak wielokrotnie wcześniej.

No dobrze, ale dlaczego – pana zdaniem – po drugiej stronie protesty są gwałtowne i liczne?

Gdy prawicowa część społeczeństwa, aprobując styl władzy, popadała w bierność, w opozycyjnej rosła frustracja. Polaryzując społeczeństwo, władza doprowadziła do tego, że przeciwnicy PiS zaczęli stopniowo odrzucać nie tylko wszystko, co władza popiera, ale nawet to, z czym się słusznie czy niesłusznie kojarzy. I to zbudowało pomost między aborcjonistami a po prostu przeciwnikami rządu. Natomiast osobną kwestią jest forma tych demonstracji oraz jej aprobata przez opozycyjnych polityków i dziennikarzy. Pierwszą zapowiedzią tego nowego podejścia był wywiad Jerzego Urbana w „Wyborczej" na początku września z jego wezwaniem:„Dopier**lajcie katolikom! Dopie**alajcie biało-czerwonym!". Redakcja „Wyborczej" nie stawiała tu żadnych kropek. Po prostu zaakceptowała ten język nienawiści podobnie jak radykalne środowiska proaborcyjne. Najwyraźniej uznali, że w kraju o kulturze chrześcijańskiej, z jej przekonaniem o nieprzypadkowości życia ludzkiego, argumentami nie zakwestionuje się prawa do życia. Stąd odwołanie do najbardziej pierwotnych odruchów złości, odblokowanie hamulców estetycznych i kulturowych.

Dlaczego ZChN, partia, do której pan należał w latach 90., uznało, że jedną z najważniejszych spraw do załatwienia po wyborach 1989 roku jest wprowadzenie zakazu przerywania ciąży?

To wynikało wprost z odzyskanej niepodległości, wolności politycznej i wolności w ogóle. Opinia katolicka występowała przeciw ustawodawstwu aborcyjnemu od jego wprowadzenia przez komunistów w 1956 roku, gdy w wolnym świecie jeszcze takich „swobód" nie było. Kiedy zakładaliśmy Ruch Młodej Polski w 1979 roku, od początku mówiliśmy o prawie do życia jako o nie mniej ważnym składniku wolności niż prawa polityczne. Fundamentem nowej Polski miała być wolność i naturalne prawa ludzkie, a życie jest pierwszym z nich. Jak pisał Jan Paweł II – choć nie jest wartością ostateczną, bo można je dobrowolnie poświęcić w imię jeszcze wyższych wartości, na pewno jest wartością przedostateczną, warunkującą pozostałe.

Jednak na początku lat 90. badania opinii publicznej pokazywały dużą akceptację prawa do aborcji, a pod wnioskiem o referendum w tej sprawie zebrano prawie 2 mln podpisów.

Ale gdy w Sejmie kontraktowym zorganizowano tzw. konsultacje społeczne na wniosek postkomunistycznej lewicy, zwolenników aborcji spotkała szokująca niespodzianka. W kategorii petycji organizowanych 90 proc. głosów było za życiem. W kategorii listów drukowanych w gazetach i wysyłanych bezpośrednio przez czytelników oraz sygnatariuszy – 80 proc. za życiem, wreszcie w kategorii listów odręcznych – 55 proc. za życiem.

ZChN nigdy nie zaakceptowało tzw. kompromisu aborcyjnego z 1993 roku?

Nie było takiego kompromisu, bo kto go zawierał. Było stanowisko Unii Demokratycznej, której duża część nie poparła aborcji na życzenie, ale też nie chciała poprzeć pełnej ochrony życia. My wszyscy, we wszystkich szczegółowych głosowaniach, głosowaliśmy za życiem i tam, gdzie wygraliśmy, był to głos rozstrzygający. W końcowym głosowaniu Jurek Kropiwnicki był za, Janek Łopuszański zdecydowanie przeciw, a ja wstrzymałem się od głosu. To nie była ustawa, o jaką walczyliśmy, ale zawierała istotny postęp. Istotą problemu nie jest bowiem aborcja, jej przestępczy charakter i moralne zło, to kwestie bardzo ważne, ale pochodne. Istotą jest to, że w każdej sytuacji ofiarą pada dziecko, żyjący już człowiek. Dlatego należy walczyć o życie wszystkich, ale i doceniać możliwość uratowania każdego.

Rok później, w 1994 roku, gdy w Sejmie większość miała koalicja SLD–PSL, prawo aborcyjne znowu zostało zmienione.

Komuniści usiłowali znieść ochronę życia. Obronił ją swoim wetem prezydent Wałęsa. Gdy ją znieśli w roku 1996, już za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, odbyła się wielka manifestacja w obronie życia w Warszawie, a potem Trybunał potwierdził prawo do życia i żadnych awantur aborcyjnych nie było. Nasza strona była moralnie i społecznie silna, reprezentowały ją takie postaci jak wicemarszałek (a krótko potem marszałek) Senatu Alicja Grześkowiak czy prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Zoll. W debacie brali udział dziennikarze i środowiska opiniotwórcze. Nikt się nie uchylał, nie mówił, że to jest sprawa nieangażująca odpowiedzialności politycznej.

A teraz się uchylają?

Aczym było niewspieranie – mimo obywatelskich inicjatyw ustawodawczych – ochrony życia i zepchnięcie sprawy do Trybunału Konstytucyjnego, który już w tej sprawie się wypowiedział? Czym było uparte nieprzywoływanie tamtego pierwszego orzeczenia? Przecież skarga do Trybunału Konstytucyjnego to narzędzie opozycji, gdy uważa prawo za niekonstytucyjne, a nie jest w stanie go zmienić. Od początku mówiłem o dziwaczności uruchamiania tej procedury przez większość i o tym, że opinia chrześcijańska stanie się zakładnikiem władzy, bo losy ochrony życia będą zależeć od zachowania lub zakwestionowania zmian personalnych w Trybunale z okresu 2015–2016. Większość po prostu zmienia prawo, do czego nie potrzebuje zgody Trybunału. W sprawie KRS czy futrzaków PiS o zgodę Trybunału nie pytał. Odesłanie prawa niepełnosprawnych do urodzenia do Trybunału Konstytucyjnego od początku było elementem gry na czas i unikiem, by jak najmniej zajmować się sprawą w debacie publicznej.

Żeby nie trzeba było sobie ubrudzić rąk?

Żeby nie stawić czoła kontrkulturze śmierci, w czym nie widzieli profitów wyborczych.

Mówi pan, że sprawa przesłanki embriopatologicznej została przesądzona w 1997 roku, a jednak to z pana inicjatywy w 2007 roku odbyła się próba wpisania ochrony życia od poczęcia do konstytucji. Czyli nie był pan przekonany, że tamto orzeczenie załatwia sprawę?

Tamto orzeczenie nie zostało wykonane, więc wymagało dopełnienia na poziomie ustawowym lub konstytucyjnym. O jego niewykonaniu mówił prof. Andrzej Zoll, a w 2013 roku, stojąc na czele Komisji Kodyfikacyjnej przy gabinecie Donalda Tuska, zaproponował zmiany ustawowe wzmacniające ochronę życia.

Wniosek do Trybunału Konstytucyjnego dotyczył zbadania konstytucyjności prawa do przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. I po orzeczeniu Trybunału ta przesłanka została z naszego prawa usunięta. Zatem orzeczenie zostało wykonane.

Tego dotyczył wniosek związany ze zmianami wprowadzonymi przez postkomunistów, ale stustronicowe orzeczenie miało charakter generalny, uznający ochronę życia od poczęcia za obowiązek praworządnej demokracji. Orzeczenie wyprowadzało ją z powszechności praw.

W Sejmie nigdy nie było większości do wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji.

Zakładający to projekt „Stop aborcji" odrzucono głosami PO i PiS cztery lata temu. Ale za prawem do urodzenia niepełnosprawnych PiS i spora część PSL głosowały krótko przed przejęciem władzy przez PiS, więc taka większość potem już była i właśnie dlatego projektu „Zatrzymaj aborcję" Sejm nie rozpatrzył do końca poprzedniej kadencji. Wielu ludzi pyta, czy moment był teraz. Odpowiedź jest prosta: ani moment, ani droga. Właściwy moment był już w 2016 roku, kiedy PiS mógł uchwalić projekt „Stop aborcji", zamiast odrzucać go – pod pretekstem forsowanego przez pana Dzierżawskiego [Mariusz Dzierżawski, założyciel Fundacji Pro – prawo do życia – red.] rozszerzenia odpowiedzialności karnej na matki chcące tzw. aborcji. Przecież to można było zmienić na pierwszym posiedzeniu komisji sejmowej.

Dlaczego to wada? W pierwszym projekcie o ochronie życia ZChN proponowało do pięciu lat więzienia dla kobiety, która przerwała ciążę.

Ta sprawa zawsze była sporna w środowisku obrońców życia. Oczywiście aborcja jest czynem karygodnym, natomiast bardzo dużo matek, które się na to godzą, to też ofiary kontrkultury śmierci (wzorów społecznych, nacisków otoczenia). A brzemię tego dramatu noszą potem we własnym ciele i sercu. Jest i drugi wzgląd praktyczny. Nie widać szczególnego zaangażowania wymiaru sprawiedliwości w ściganie aborterów, więc po co rozszerzanie półfikcji zamiast nakłonienia władzy, by naprawdę zwalczała gabinety śmierci. Natomiast projekt „Zatrzymaj aborcję" miał charakter wyłącznie antyeugeniczny, PiS głosował za nim, gdy był w opozycji, podobnie jak duża część PSL, a i tak przetrzymywano go w szufladzie w poprzedniej i w tej kadencji. Zresztą właściwych momentów i w ogóle czasu stracono w przeszłości wiele.

Ma pan na myśli próbę zmiany konstytucji w 2007 roku?

Nie tylko, ale to dobry przykład, bo przygotowując tę zmianę w latach 2006–2007, pracowaliśmy, żeby mieć po stronie życia opinię publiczną. Osobiście rozmawiałem wtedy ze wszystkimi stronami debaty. Efekt był taki, że bez żadnych wstrząsów społecznych podjęliśmy prace nad precyzacją art. 30 konstytucji, stanowiącego, że źródłem wszystkich praw i wolności człowieka jest przyrodzona godność przysługująca każdemu – od poczęcia. W tamtej sprawie na początku mieliśmy poparcie 38 posłów PO, a do samego końca prac – 24 ich posłów. Mieliśmy też po swojej stronie większość PSL. Krótko mówiąc, to była sprawa ponadpartyjna. I uzyskaliśmy 60 procent poparcia w głosowaniu końcowym, a przeciw było zaledwie 22 proc. posłów.

Rozmawiał pan z Jarosławem Kaczyńskim o pana inicjatywie?

Wielokrotnie. Nie tylko z Jarosławem Kaczyńskim, ale też z Donaldem Tuskiem i Waldemarem Pawlakiem. Jeżeli chodzi o Jarosława, to często zmieniał zdanie. Na jednym z komitetów prezentuję sprawę, a on na to: „To nie chodzi o zmianę art. 38, tylko 30"? Jak tak, to w ogóle nie ma problemu". Ale wszystko było grą na przedłużenie i umorzenie sprawy. Marek Kuchciński wspólnie z Bogdanem Zdrojewskim zgłosili projekt zmiany składu komisji nadzwyczajnej, żeby wzmocnić lewicę i osłabić poparcie dla życia. Wbrew obawom nie było większych protestów, prace toczyły się spokojnie i z dużą powagą moralną. Owszem, mówiłem moim współpracownikom, że musimy „zdążyć przed awanturą", że musimy pracować energicznie i szybko, bo wcześniej jedną z głównych metod obstrukcji było blokowanie ochrony życia, żeby potem mówić, że „Sejm zajmuje się tylko aborcją". Powtarzałem też współpracownikom: „nie dajcie się uwikłać w spory dotyczące ustawodawstwa zwykłego". Mówimy o konstytucyjnym potwierdzeniu godności człowieka, bronimy nienarodzonych przed dehumanizacją, a nie zmieniamy kodeksu karnego. Skala sprzeciwów była względnie mała, a my organizowaliśmy poparcie dla ochrony życia, począwszy od apelu intelektualistów pod koniec 2006 roku o poprawienie konstytucji.

Skoro tak dobrze szło, to co poszło nie tak?

Kierownictwo PiS nie tylko nie oczekiwało od uzależnionej od siebie Samoobrony poparcia (straciliśmy połowę jej głosów), ale – jak już mówiłem – zamiast wspierać zabiegi o rozszerzenie poparcia posłów PO, w gruncie rzeczy wspierało ich opory. O próbie zmiany składu komisji już mówiłem. Liderzy PiS w debacie dystansowali się od projektu, a w końcu – gdy nie było protestów zewnętrznych – opozycja pojawiła się 8 marca w... Pałacu Prezydenckim. Na spotkaniu dziennikarek u świętej pamięci pani prezydentowej Marii Kaczyńskiej, gdzie na wniosek Moniki Olejnik powstał apel o niepodejmowanie zmian konstytucyjnych i zawiązała się bardzo osobliwa koalicja – od liberalnej lewicy po radykalną centroprawicę, od Moniki Olejnik po Joannę Lichocką.

To był punkt zwrotny?

W rzeczy samej, od tamtej pory wzmogły się działania obstrukcyjne i zamiast 72 proc. poparcia w punkcie wyjścia skończyło się na 60 proc., ale to i tak wzmocniło sprawę w opinii publicznej.

Dlaczego pan wtedy nie podjął inicjatywy zmiany ustawy, skoro głosów było dosyć?

Uważałem, że najważniejszy w tej sprawie jest porządek konstytucyjny, gwarantujący trwałość i bezpieczeństwo rozwiązań. Bo stoimy przed prostym ustrojowym wyborem: albo kultura powinności wobec innych, albo kultura wygody kosztem innych. To rozstrzygnięcie określa kierunek zmian i charakter działań państwa. Ochrona życia jako „światopoglądowa" koncesja dla „proliferów" prędzej czy później przestanie działać. A państwo aborcyjne ulega nieuchronnej radykalizacji, co wyraźnie widzimy ostatnio. Przejście od aborcji jako praktyki dopuszczalnej ze względu na okoliczności do aborcji jako „prawa człowieka". Takiej zmiany dokonał w ostatniej dekadzie parlament francuski, a potem Europejski. Echem była demonstracyjna okładka „Wysokich Obcasów": „Aborcja jest OK". Przepisy chroniące życie mogą być różne, ale utrzymują rzeczywistą moc dopóty, dopóki prawo do życia jako zasada jest podnoszone i bronione.

Dlaczego po nieudanej próbie zmiany konstytucji zdecydował pan, że musi zrezygnować z funkcji marszałka Sejmu? Czy to nie była zbyt ostra reakcja?

Musiałem przekazać opinii czytelny znak sprzeciwu wobec manewrów, którymi osłabili sprawę ci, którzy powinni ją wspierać. Musiałem ostrzec przed zwodzeniem opinii publicznej, polityką „za, a nawet przeciw", co przez całe lata potem widzieliśmy.

No, ale ostatecznie obrońcy życia uzyskali, co chcieli. Prawo do aborcji embriopatologicznej zostało przez Trybunał uznane za niezgodne z konstytucją.

Potrzebne jest zaangażowanie Rzeczypospolitej po stronie życia, a nie formalna decyzja, której władza nawet nie ogłasza. Po tym jak przez całe lata demobilizowano opinię publiczną, prezentowano aborcjonizm (a więc negację prawa do życia) jako uprawniony biegun „kompromisu", nieinterwencja władzy w ostatnim czasie doszła do tego, że w szpitalach wprowadzono regulacje o nieratowaniu dzieci niepełnosprawnych, które przeżyły aborcję. To się nie działo w Barcelonie, ale w Polsce, jak ujawnił latem tego roku dziennikarz Artur Stelmasiak. To nie jest tak, że władza nie chciała osławionego „całkowitego zakazu aborcji". Po prostu chciała utrzymać poparcie wyborców, którzy są za życiem, jednocześnie jak najmniej angażując się w sprawę, nawet tam gdzie chodziło o realizację obowiązującego prawa.

Nie obawia się pan, że obalenie kompromisu aborcyjnego z 1993 roku będzie skutkowało w przyszłości całkowitą liberalizacją przepisów aborcyjnych?

Aborcjonizm istnieje wszędzie, bo jest pochodną liberalizmu. Przeciwstawić mu można jedynie zaangażowanie po stronie życia. Przecież przepisy chroniące życie już raz naruszono w 1996 roku. Przepraszam za ironię, ale nie wiązałbym trwałości ochrony życia z polityką niebronienia życia.

A czy protesty, które widzimy na ulicach, doprowadzą do zmiany władzy na lewicową?

Niekoniecznie, po rewolucji 1968 roku wybory we Francji i w USA wygrała centroprawica. Społeczeństwo przestraszyło się tego, co zobaczyło na ulicach. Inna rzecz że władza też się przestraszyła i zaczęła stopniowo realizować lewicową agendę: prawo aborcyjne wprowadził „centroprawicowy" rząd Chiraca, sześć lat po Maju '68. U nas na razie (nawet bardziej niż tam) rewolucja kompromituje samą siebie. Jest przecież różnica między paryskim „oddajcie władzę wyobraźni" a warszawskim „wypier...". Rewolucja może więc wygrać na dwa sposoby – zmieniając władzę albo zmuszając władzę do zmian. Obu tym wariantom trzeba zapobiec.

Polska nie jest samotną wyspą. Żyjemy w Europie. Wszędzie dookoła można legalnie przerwać ciążę. Można przez internet zamówić pigułki wczesnoporonne. Czy cała ta walka o prawny zakaz aborcji nie jest anachroniczna?

Owszem, ale ruch obrony życia też istnieje w całej Europie. My odpowiadamy za Polskę. W Stanach Zjednoczonych w każdym stanie toczy się walka o prawodawstwo stanowe chroniące życie, niezależnie od tego, co dzieje się za miedzą. Proszę zresztą zobaczyć, jak Parlament Europejski przejmuje się każdym polskim szpitalem, który odrzuca dzieciobójstwo prenatalne! Każdy dobry przepis i każda szczegółowa decyzja zmniejsza skutki tego strasznego zjawiska, więc ratuje konkretne ludzkie życia. 

Marek Jurek Były marszałek Sejmu (2005–2007), poseł kilku kadencji, jeden z „trzech muszkieterów" (obok Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego) w Sejmie kontraktowym. Członek m.in. ZChN, potem PiS. W opozycji działał w Ruchu Młodej Polski i w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Przeciwnik aborcji. Publicysta, felietonista „Do Rzeczy". Członek Rady Programowej Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego

Plus Minus: Pewnie jest pan zadowolony z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji embriopatologicznej?

Dobrze, że zostało praktycznie potwierdzone orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 1997 roku uznające prawo do życia od poczęcia za warunek funkcjonowania demokratycznego państwa prawa.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich