Robert (Daniel Zolghadri), uzdolniony i ambitny nastolatek, rezygnuje ze szkoły i wygodnego życia z rodzicami, by w zapyziałej piwnicy tworzyć komiksy. Na miejscu poznaje Wallace’a (Matthew Maher), mężczyznę może i mającego kłopoty z prawem, ale za to znającego się na rzeczy – pracował jako asystent kolorysty w wydawnictwie. Choć ten powtarza, że nie miał żadnego wkładu twórczego w powstające historie obrazkowe, Robert i tak nagabuje Wallace’a, by wziął go pod swoje skrzydła.

Czytaj więcej

"Randka, bez odbioru”: Pokochać agentkę

W „Śmiesznych stronach”, debiucie reżyserskim Owena Kline’a, czuć wpływ jego producentów, braci Safdiech, tych od „Nieoszlifowanych diamentów” (2019) i „Good Time” (2017). Całość jest szorstka i naturalistyczna (momentami wręcz obrzydliwa), zarówno na poziomie formalnym – film kręcono na 16-milimetrowej taśmie – jak i narracyjnym, przywołującym skojarzenia z kinem undergroundowym końca XX wieku. To dziwna opowieść o dojrzewaniu i poszukiwaniu wolności oraz odpowiednich środków wyrazu do uzewnętrznienia siebie, wręcz wywrotowa (podobnie zresztą jak działalność Roberta, który – pomimo młodego wieku – para się rysowaniem sprośności), wypełniona niedoskonałymi postaciami nie z tego świata. Mało kogo da się tu polubić, a już zwłaszcza głównego bohatera, który gardzi wszystkim (choćby komiksami o superbohaterach) i wszystkimi (szczególnie zaś matką i ojcem).

Czytaj więcej

„Tetris”: Prawo do czystej gry

Kline pyta o to, co jest ważniejsze: rzemiosło czy wyobraźnia, forma czy dusza. Wprawdzie nie można mu odmówić ani jednego, ani drugiego, ale „Śmieszne strony” – biorąc pod uwagę estetykę oraz temat – nie są filmem dla każdego.