Chris Evans, znany głównie z roli Kapitana Ameryki, ucieleśnienia jankeskich cnót, od jakiegoś czasu bawi się swoim ekranowym wizerunkiem. W „Na noże” (2019) wcielił się w rozpuszczoną czarną owcę rodu, w „Gray Manie” zaś (2022) – w socjopatycznego złoczyńcę, postać sytuującą go na antypodach komiksowego herosa. Rola nachalnego kochanka oraz fajtłapowatego farmera, który marzy o wydaniu książki na temat historii rolnictwa, to zatem kolejny interesujący krok w jego karierze. Szkoda w takim razie, że „Randka, bez odbioru” Dextera Fletchera, autora „Rocketmana” (2019), z uwagi na dziurawy scenariusz nie nadąża za tym castingowym wyborem.

Czytaj więcej

„Zabójcze wesele”: Niepowodzenie na większą skalę

Zaczyna się obiecująco, w stylu komedii romantycznej, która odhacza typowe dla gatunku elementy. Oto Cole (Evans) poznaje Sadie (Ana de Armas). Nie od razu przypadają sobie do gustu, lecz wnet się rehabilitują, inicjując trwający do białego rana flirt. Sęk w tym, że kobieta urywa kontakt, nie odpisując na hurtowo wysyłane przez Cole’a wiadomości. Fabularny wytrych, o którym twórcy skądinąd szybko zapominają, sprawia, że mężczyzna lokalizuje Sadie w innej części globu. W ramach tak zwanego wielkiego gestu rusza za nią i pakuje się w nie lada kabałę. Gdy zostaje porwany, dowiaduje się, iż Sadie jest w istocie agentką CIA.

Wprawdzie Fletcher nic nowego widzowi nie serwuje, ale to przyzwoite kino. Lepsze w partiach ocierających się o historię miłosną, gorsze natomiast, gdy całość przeobraża się w akcyjniaka. Tę część ratuje na szczęście Evans, szalenie niezdarny, wbrew emploi.