Joanna Szczepkowska: Moja kara dożywocia

Nikt nie rodzi się potworem, potwora stwarzają okoliczności i dopiero poznając je, można ocenić, dlaczego człowiek przestał myśleć i czuć po ludzku.

Publikacja: 12.05.2023 17:00

Joanna Szczepkowska: Moja kara dożywocia

Foto: AdobeStock

To miał być inny felieton. Bardzo cieszyłam się na to, że wreszcie napiszę coś innego niż opis politycznych czy ekologicznych chmur, jakie wiszą nad światem. Koronacja księcia Karola dawała nadzieję na uśmiechnięty i aktualny felieton. I właśnie wtedy doszła do mnie wiadomość o śmierci Kamila, chłopca zakatowanego przez ojczyma. Złota kareta odjechała na daleki plan, bo wszystkie moje myśli zajęła sprawa dziecka i sprawcy.

Słowa ministra Wójcika o konieczności zastosowania kary śmierci w tym drastycznym wypadku są w moim przekonaniu chęcią zemsty, bo kara śmierci jest tylko odruchem agresji, podobnej do czynu przestępcy. Nie karze się złodzieja, okradając go, nie karze się sprawcy napadu, kalecząc go, tak jak on swoje ofiary. Nie można zabijać za to, że ktoś dokonał morderstwa, nawet jeśli ofiarą jest dziecko. W żadnym kraju, gdzie stosuje się karę śmierci, liczba zbrodniczych czynów nie maleje – ktoś, kto dopuszcza się zbrodni, na ogół ma ograniczoną wyobraźnię i zdolność myślenia o potencjalnej karze. Nazywanie zbrodniarza potworem jest całkiem uzasadnione, tyle tylko, że nikt nie rodzi się potworem, potwora stwarzają okoliczności i dopiero poznając je, można ocenić, dlaczego człowiek przestał myśleć i czuć po ludzku.

Czytaj więcej

W przypadku śmierci Kamila znacznie ważniejsze jest jednak pytanie, kto zawinił w szerszym wymiarze. Dlaczego nie wyrwano tego dziecka z rąk oprawców i jak to jest możliwe, że nie zauważono w nim ofiary. Nie chcę się skupiać nad systemem i instytucjami do tego powołanymi. Wolę pomyśleć o tych, którzy mogli tego chłopca zobaczyć, przechodzić koło niego, zatrzymać się albo nie. Wiem dobrze, jaki to jest dylemat – często chodzę ulicami, a każda ulica to swojego rodzaju teatr. Dzieją się tu różne rzeczy, widać postaci dramatu, rzecz tylko w tym, czy chcemy w dramacie uczestniczyć, czy szybko odwracamy głowę, omijając miejsce akcji.

Nie chcę się skupiać nad systemem i instytucjami do tego powołanymi. Wolę pomyśleć o tych, którzy mogli tego chłopca zobaczyć, przechodzić koło niego, zatrzymać się albo nie.

Należę do grupy aktywnych przechodniów, zatrzymuję się, pytam, pomagam, jeśli trzeba, często na niekorzyść swojego czasu. Nie zawsze jednak. W każdym przechodniu są jakby dwie natury – jedna romantyczna, otwarta, pomocna, drugą rządzi tzw. zdrowy rozsądek i pytanie o sens „naprawiania świata” kosztem swoich spraw.

I tu chcę przejść do sedna tego felietonu. Do tego, co jest moim doświadczeniem, co nigdy nie przestanie mnie dręczyć i z czego właśnie teraz powinnam się zwierzyć, bo może dzięki temu pojawi się więcej czułych i aktywnych przechodniów. Kilkanaście lat temu szłam ulicą Zwycięzców na warszawskiej Saskiej Kępie. Nagle zobaczyłam, jak dwóch mężczyzn prowadzi małego chłopca, idąc tak szybko, że chłopiec ledwo oddychał i przerażony wołał „Tatusiu! Tatusiu!”. Szłam po drugiej stronie jezdni, oni kierowali się na Wał Miedzeszyński. Zatrzymałam się, patrząc na nich, i przez chwilę walczyłam z myślą, żeby tam podbiec i wyrwać im udręczone dziecko, albo przynajmniej krzyknąć, żeby zwolnili kroku. Nie zrobiłam tego. Wygrał „rozsądek” i przekonanie o wyższości moich spraw. Poszłam dalej, ale to wołanie „tatusiu” nie dawało mi spokoju.

Czytaj więcej

Joanna Szczepkowska: Najtrudniejsze są dziecinne pytania

Niedługo potem całą Polskę obiegła wiadomość o tragedii Michałka, którego ojczym razem z kolegą utopili w Wiśle. Z zeznań wynikało, że dziecko do ostatnich chwil wołało „Tatusiu, ratuj!”. Oczywiście, nie ma żadnych dowodów na to, że te dwa zdarzenia to ta sama tragedia, jednak zbyt wiele jest podobieństw, miejsca, czasu i ludzi, żeby w to wątpić. Gdybym wtedy choćby krzykiem zatrzymała tych mężczyzn, może przestraszyliby się, że ktoś dostrzegł ich twarze, może inni przechodnie też by się zatrzymali i wtedy do zbrodni by nie doszło.

Cała ta sprawa nigdy nie dała mi spokoju, zresztą nie chcę spokoju, to jest jedyna kara, jaka może mnie dosięgnąć, bo w świetle prawa nie przekroczyłam żadnej granicy.

Nikt już Kamilkowi nie pokaże, że świat i ludzie bywają lepsi. Jest jednak wiele dzieci, koło których przechodzimy obojętnie, zajęci swoimi myślami. Zatrzymujmy się. Każde z nich może być Kamilem, a wyrzuty sumienia są, zapewniam, karą dożywotnią.

To miał być inny felieton. Bardzo cieszyłam się na to, że wreszcie napiszę coś innego niż opis politycznych czy ekologicznych chmur, jakie wiszą nad światem. Koronacja księcia Karola dawała nadzieję na uśmiechnięty i aktualny felieton. I właśnie wtedy doszła do mnie wiadomość o śmierci Kamila, chłopca zakatowanego przez ojczyma. Złota kareta odjechała na daleki plan, bo wszystkie moje myśli zajęła sprawa dziecka i sprawcy.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi