To miał być inny felieton. Bardzo cieszyłam się na to, że wreszcie napiszę coś innego niż opis politycznych czy ekologicznych chmur, jakie wiszą nad światem. Koronacja księcia Karola dawała nadzieję na uśmiechnięty i aktualny felieton. I właśnie wtedy doszła do mnie wiadomość o śmierci Kamila, chłopca zakatowanego przez ojczyma. Złota kareta odjechała na daleki plan, bo wszystkie moje myśli zajęła sprawa dziecka i sprawcy.
Słowa ministra Wójcika o konieczności zastosowania kary śmierci w tym drastycznym wypadku są w moim przekonaniu chęcią zemsty, bo kara śmierci jest tylko odruchem agresji, podobnej do czynu przestępcy. Nie karze się złodzieja, okradając go, nie karze się sprawcy napadu, kalecząc go, tak jak on swoje ofiary. Nie można zabijać za to, że ktoś dokonał morderstwa, nawet jeśli ofiarą jest dziecko. W żadnym kraju, gdzie stosuje się karę śmierci, liczba zbrodniczych czynów nie maleje – ktoś, kto dopuszcza się zbrodni, na ogół ma ograniczoną wyobraźnię i zdolność myślenia o potencjalnej karze. Nazywanie zbrodniarza potworem jest całkiem uzasadnione, tyle tylko, że nikt nie rodzi się potworem, potwora stwarzają okoliczności i dopiero poznając je, można ocenić, dlaczego człowiek przestał myśleć i czuć po ludzku.
Czytaj więcej
Idę na marsz 4 czerwca, idę za Donaldem Tuskiem.
W przypadku śmierci Kamila znacznie ważniejsze jest jednak pytanie, kto zawinił w szerszym wymiarze. Dlaczego nie wyrwano tego dziecka z rąk oprawców i jak to jest możliwe, że nie zauważono w nim ofiary. Nie chcę się skupiać nad systemem i instytucjami do tego powołanymi. Wolę pomyśleć o tych, którzy mogli tego chłopca zobaczyć, przechodzić koło niego, zatrzymać się albo nie. Wiem dobrze, jaki to jest dylemat – często chodzę ulicami, a każda ulica to swojego rodzaju teatr. Dzieją się tu różne rzeczy, widać postaci dramatu, rzecz tylko w tym, czy chcemy w dramacie uczestniczyć, czy szybko odwracamy głowę, omijając miejsce akcji.