Zmarły w kwietniu w wieku 85 lat reżyser Maciej Prus był bez wątpienia jednym z najwybitniejszych znawców i inscenizatorów dzieł polskiego romantyzmu, erudytą, ostatnim romantykiem polskiego teatru i opery. Krasińskiego – jak mi mówił – dziadek filolog podsunął mu już w II klasie, czyli można przyjąć, że „Nieboską komedię” czytał, będąc w wieku Orcia. Wtedy jako baśń; później wracał do niej dwukrotnie: asystując Konradowi Swinarskiemu w Starym Teatrze, a po latach z własną realizacją w warszawskim Teatrze Dramatycznym.
Nim zdecydował się na reżyserię, studiował historię sztuki, aktorstwo, występował u Jerzego Grotowskiego. Mierzył się z największymi dziełami romantycznymi. Trzykrotnie sięgał po „Dziady”. Twierdził, że ten dramat pojawia się u nas w teatrze w szczególnych momentach historii, wskazując choćby na inscenizację Dejmka oraz tę najnowszą – Mai Kleczewskiej. Mówił, że marzył, by kiedyś w roli Gustawa-Konrada obsadzić Grzegorza Ciechowskiego i dać mu wyśpiewać/wykrzyczeć Wielką Improwizację.
Czytaj więcej
Węgiel do nas płynie z najdalszych świata stron i podczas drogi napotyka takie przeszkody, że część jego zamienia się w miał. Komuś wydaje się, że już go ma, a okazuje się, że już tylko miał.
Uważał, że bez polskiego romantyzmu nie byłoby Wyspiańskiego, Witkacego, Gombrowicza… Zainfekowany „gorączką romantyczną” profesor Marii Janion pokazywał jego siłę, ale i słabość.Ubolewał, że był zbyt osobny, by trafić na salony europejskie i światowe.
Lubił eksperymentować – sięgając kilka razy po ten sam tytuł, odkrywał w nim zawsze coś innego.