Tomasz P. Terlikowski: Teologia ciała. Dlaczego rozwój doktryny miałby się skończyć na Janie Pawle II?

Etyka seksualna i katolicka teologia moralna zmieniają się od dziesięcioleci. Ten proces przyspiesza, ale nie on jest przyczyną ujawniania skali przestępstw seksualnych i ich tuszowania w Kościele katolickim.

Publikacja: 24.03.2023 10:00

Tomasz P. Terlikowski: Teologia ciała. Dlaczego rozwój doktryny miałby się skończyć na Janie Pawle II?

Foto: AdobeStock

Uwielbiam literaturę szpiegowską i sakrothrillery, w których dzielny teolog czy filozof odkrywa ukryte sprężyny zmian dokonujących się w Kościele. Uwielbiam też opowieści o wielkiej wojnie o prawdę, jaka toczy się w Śródziemiu – literaturę niosącą ze sobą wielkie dziedzictwo mitów europejskich. Tolkien niewątpliwie potrafił stworzyć wielkie uniwersum, tchnąć w nie życie i wprowadzić w nie bogactwo chrześcijańskiej teologii i ascetyki. Nie przepadam jednak za „ujawnianiem tajemnic”, które tajemnicami nie są. A takie właśnie zadanie postawił przed sobą – w niezwykle erudycyjnym i miejscami naprawdę fascynującym eseju „Pomiędzy przygodą a otchłanią” – Jan Maciejewski („Plus Minus”, 18–19 marca 2023 r.).

„Najważniejsze dzieje się zawsze pod spodem. Medialne burze ucichną i przeminą, ale tektoniczne ruchy zostawią trwały ślad. W tle, a raczej poniżej sporu, o kwestię ewentualnych win i zaniedbań Karola Wojtyły, dokonują się przesunięcia w obszarze katolickiej moralności. A okazja jest do tego niepowtarzalna, bo tak jak w wielu obszarach swojego nauczania Jan Paweł II był postępowy czy wręcz rewolucyjny, tak jego teologia moralności była w zasadzie powtórzeniem i utrwaleniem dotychczasowego nauczania Kościoła. Ewentualna skaza na moralności samego Wojtyły byłaby więc szansą na poprawienie tego fragmentu jego dziedzictwa” – przekonuje felietonista „Plusa Minusa”.

Jednym słowem – zadający pytania o zaangażowanie Karola Wojtyły (a także innych biskupów) w istocie wcale nie chcą poznać prawdy, nie chcą dotrzeć do skrzywdzonych, ale chcą podkopać nauczanie Kościoła i zastąpić je czymś nowym. Dowodem na to mają być dwa cytaty, przeklejone z mediów społecznościowych, księdza Andrzeja Draguły i dr. Marcina Kędzierskiego. Teza ta jednak, i to na różnych bardzo poziomach, jest oparta na fałszywych przesłankach. Teologia moralna Karola Wojtyły wcale nie jest tylko powtórzeniem i utrwaleniem dotychczasowego nauczania Kościoła, ale niesie w sobie potencjał potężnej przemiany. Dokonujące się na naszych oczach zmiany w Kościele w pewnych aspektach wynikają z teologicznego dynamizmu polskiego papieża.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Totem świętości i tabu krytyki

Rozbrojona bomba zegarowa

I to jest być może podstawowy zarzut do analiz Maciejewskiego, który z myśliciela i papieża naprawdę w wielu kwestiach wywracającego do góry nogami myślenie katolickie (w tym także dotyczące płciowości), stawiającego je na nowym fundamencie, czyni po prostu obrońcę „status quo”. Tyle że aby tak zrobić, trzeba w istocie odrzucić to, co było naprawdę istotne w jego myśleniu, a mianowicie „teologię ciała”. To ona, jak wskazywał konserwatywny analityk myśli papieskiej George Weigel, jest „teologiczną bombą zegarową”, zmieniającą nasze myślenie i odczuwanie, a także naszą seksualną moralność. „Teologia ciała Jana Pawła II niesie skutki dla całej teologii. Domaga się od nas, byśmy rozumieli seksualność jako sposób pojmowania istoty tego, co ludzkie – a przez to z kolei postrzegali cząstkę z tego, co Boskie. W teologii ciała nasze bycie w ciele »na początku« – jako mężczyzny i kobiety – stanowi okno ukazujące naturę i zamiary Boga Stwórcy” – pisał George Weigel.

To ważna i mocna teza, ale – niestety – choć po śmierci Jana Pawła II teologia ciała przeżywała renesans, to służyła głównie do uzasadniania tez w kwestiach kontrowersyjnych. Katolickie wydawnictwa wydawały dziesiątki książek na temat rozpoznawania płodności, antykoncepcji i katolickiej wizji nowego feminizmu Jana Pawła II. Całkowicie pomijano to, co rzeczywiście miało się stać „bombą zegarową” – wprowadzenie do myślenia teologicznego świadomości, że „życie seksualne jest obrazem wewnętrznego życia Boga”, a do filozofii świadomość, że podmiot myślący, od jakiego ma zaczynać się – według filozofii współczesnej – filozofowanie, „jest zawsze podmiotem ucieleśnionym, zaś owo ucieleśnienie jest istotne dla jego samoświadomości oraz stosunku do świata”. Efektem było wpisanie teologicznego myślenia Jana Pawła II w kontekst wyłącznie moralno-etyczny, a także jego zinterpretowanie (wcale nie jedynie możliwe) w duchu konserwatywnej wizji małżeństwa i rodziny. To zaś – zgodnie z ostrzeżeniami Weigla – rozbroiło potencjał „bomby zegarowej”.

U Maciejewskiego, paradoksalnie, widać efekt owej „rewolucji teologii ciała”, ale eseista nie jest wyraźnie świadomy, że żyje już w jej cieniu, i że to, co opisuje jako „tradycyjną teologię moralną Kościoła”, jest już efektem głębokiej przemiany katolickiego myślenia, które rozpoczął Sobór Watykański II, a któremu mocne teologiczne podstawy nadał Jan Paweł II. Relacyjność, wprowadzenie w przestrzeń analizy życia małżeńskiego języka mistyki to jest już efekt Jana Pawła II.

Jeśli zaś Maciejewski chce zobaczyć, jak wyglądała katolicka teologia moralna wcześniej (w praktyce i w teorii), to odsyłam do „Kształtowania charakteru” ks. Pirożyńskiego czy niezwykle ciekawej, ale przecież pisanej w duchu kazuistycznym etyki o. Jacka Woronieckiego. Z takim postrzeganiem seksualności Wojtyła niewiele miał wspólnego. Jego analizy kapłańskiego celibatu czy kapłańskiej seksualności także odległe są od zawierających ścisłe kazuistyczne polecenia (dotyczące nawet tego, jak uśmiechać może się ksiądz), które znaleźć możemy u bp. Józefa Sebastiana Pelczara.

Zmienione założenia

Niekiedy z fundamentów myślenia teologicznego Jan Paweł II wyprowadza się wnioski identyczne z nauczaniem z przeszłości. Z teologii ciała (a w istocie już z posoborowej analizy moralności seksualnej) znika trzeci cel aktu małżeńskiego, które miało być „lekarstwem na pożądliwość”. Niestety, było ono często teologicznym usprawiedliwieniem gwałtu małżeńskiego. Dwa pozostałe cele, czyli prokreacja i budowanie jedności małżeńskiej, zostają zrównane ze sobą, a nie ustawione hierarchicznie (dzieje się to już za Pawła VI) – co sprawia, że mogą wejść ze sobą w konflikt. Papież Franciszek w katolickie myślenie moralne wprowadził tu kategorię rozeznawania, które ostatecznie pozostawione jest w wielu kwestiach małżonkom.

W tym kierunku – wyrastającym z istoty myślenia Jana Pawła II, choć niekiedy sprzecznym z jego własnymi rozstrzygnięciami – zmierzają obecnie analizy Papieskiej Akademii Życia, których jasno i zdecydowanie broni papież Franciszek. „…dogmat, moralność, jest zawsze na drodze rozwoju” – mówi papież. „Nie można uprawiać teologii, mając przed sobą twarde »nie«”. „Ale rozwój teologiczny musi być otwarty, od tego są teologowie” – uzupełniał pytany o to, czy możliwa jest zmiana w kwestii stosunku Kościoła do antykoncepcji.

„Kościół, który nie rozwija swojego myślenia w sensie eklezjalnym, jest Kościołem, który się cofa. I to jest problem dzisiaj wielu, którzy nazywają siebie »tradycyjnymi«. Nie, oni nie są tradycyjni, są »cofającymi się«, cofają się, nie mają korzeni. Zawsze tak robiono, w ubiegłym wieku też tak czyniono. A »wstecznictwo« jest grzechem, bo nie idzie do przodu z Kościołem. Natomiast tradycja – chyba ktoś to powiedział w jednym z wystąpień – tradycja to żywa wiara zmarłych. Natomiast dla tych »wsteczników«, którzy nazywają siebie tradycjonalistami, jest to martwa wiara żywych. Tradycja jest właśnie korzeniem inspiracji do pójścia naprzód w Kościele. I zawsze jest wertykalna. »Wstecznictwo« się cofa, jest zawsze zamknięte. Należy dobrze zrozumieć rolę tradycji, która jest zawsze otwarta, jak korzenie drzewa, a drzewo rośnie w ten sposób” – mówił Franciszek.

Co w istocie oznaczają te słowa? Czy to rzeczywiście „zerwanie” z Janem Pawłem II? Jeśli spoglądać na doktrynę Kościoła jako na martwy, nieruchomy zbiór tez, a nie na żywą, rozwijającą się tradycję, to tak można by powiedzieć. Ale tego rodzaju myślenie nie jest w istocie katolickie. Tradycja, doktryna, katolickie myślenie znajdują się w procesie zmiany, rozwoju, wyciągania wniosków z własnych błędów, a także z przyjętych przez kolejnych papieży założeń. I nawet jeśli widać, że myślenie Jana Pawła II i Franciszka wyrasta z odmiennych teologicznych i filozoficznych źródeł, to w wielu kwestiach obecny papież po prostu wyciąga wnioski z nauczania poprzednika, rozwija jego intuicje, a niekiedy doprecyzowuje (czy rozwija) obecne u niego tezy. Tak jest z dopuszczeniem osób rozwiedzionych w nowych związkach do Komunii. Jan Paweł II nie poszedł tak daleko, ale jego „Familiaris consortio” było w tamtych czasach ogromną teologiczną zmianą, bo, po pierwsze, przypominała, że osoby rozwiedzione nie są ekskomunikowane, a po drugie – pod dość rygorystycznie określonymi warunkami (i to właśnie one zostały przez Franciszka zniesione) dopuszczała osoby rozwiedzione w nowych związkach do Komunii. Zmiana obecnego papieża (a zajęło mi trochę czasu, zanim sobie to uświadomiłem) nie jest więc odrzuceniem nauczania Wojtyły, tylko jej rozwinięciem.

Możemy oczywiście uznać, że postać, jaką doktrynie nadał Jan Paweł II, jest już ostateczną, ale trudno nie zadać wówczas pytania, dlaczego miałoby tak być? I dlaczego ową granicą zmiany miałby być akurat Karol Wojtyła, a nie na przykład Pius XI? On kwestie kontroli urodzeń, w tym tzw. metod naturalnych, ujmował inaczej niż Paweł VI i Jan Paweł II. Dlaczego ich zmiany miałyby być akceptowalne, a kolejne – oparte na intuicjach wcześniejszych – już nie?

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Kosmici i Jezus

Przygoda zakrywająca otchłań

U podstaw analiz Maciejewskiego znajduje się jednak, co bardzo istotne, jeszcze jedno – jak się zdaje niezwerbalizowane wprost, ale jednak określające jego stanowisko, założenie. Jest nim mianowicie przejęte od Benedykta XVI uznanie, że podstaw kryzysu związanego ze skandalami seksualnymi trzeba szukać w świecie zewnętrznym, rewolucji seksualnej, względnie w kryzysie wiary i moralności chrześcijańskiej. Odpowiedzią na wszystkie te zjawiska musi być więc powrót do tego, co było, do tradycyjnej wiary, a także oczyszczenie myślenia katolickiego ze współczesnych elementów, z modernizmu.

Takie ujęcie oznacza uznanie, że cała odpowiedzialność za kryzys seksualny spoczywa na świecie zewnętrznym, względnie uleganiu mu, nie ma zaś powodów, by jakichkolwiek przyczyn szukać w środku Kościoła, w praktyce jego działania, a niekiedy wręcz w części doktryny. Ta teza została już zweryfikowana przez to, co wiemy o skandalach seksualnych, ale także przez odkrycia współczesnych nauk, w tym psychologii czy psychiatrii. Można oczywiście przed ową wiedzą uciekać w świat mitologicznych opowieści, narracji rodem z Tolkienowskiej trylogii (którą też uwielbiałem jako chłopak), ale to niestety oznacza, że odrzuca się rzeczywistość.

A ta jest taka, że rozsadnikiem nadużyć seksualnych były w Kościele „małe seminaria”, że niedojrzałość seksualna – związana ze złą, ignorującą wiedzę psychologiczną formacją w seminariach – jest główną przyczyną przestępstw seksualnych, czy wreszcie, że – na co zwraca uwagę Franciszek – to klerykalizm, wynoszenie się kapłanów ponad innych, instytucjonalna ich sakralizacja, są głównymi powodami tak długiego krycia przestępstw seksualnych. Ta wiedza sprawia, że przemyśleć należy nie tylko „wpływy zewnętrzne”, ale także problemy systemowe, związane z instytucją i doktryną.

Nie dotyczy to tylko Kościoła katolickiego. Chantal Delsol, francuska filozofka, opisując rewolucję moralną, jaka dokonuje się obecnie, wskazuje, że jeszcze pół wieku temu nadużycia moralne wobec małoletnich czy przemoc wobec kobiet była ceną, jaką społeczeństwa – zazwyczaj nieświadomie – były gotowe płacić za wewnętrzną spoistość rodziny czy trwałość i nienaruszalność instytucji szkoły, Kościoła czy państwa. Dziś nie jesteśmy – i dobrze – do tego skłonni. Ale to oznacza, że przemyśleniu, a niekiedy krytycznej rewizji ulec muszą także modele życia oparte na ukrytej niekiedy, ale realnej, przemocy wobec słabszych. I dotyczy to zarówno kobiet, jak i dzieci. Wielodzietność jest niesamowitą przygodą, ale często opiera się wyłącznie na ofierze kobiet, które ponoszą główną jej cenę. Czy oznacza to, że należy porzucić wielodzietność? Nie, ale z pewnością należy porzucić patriarchalne jej postrzeganie czy narzucanie męskich emocji kobietom. To równouprawnienie wyrastające z Biblii, a nie – opierający się na męskiej perspektywie – „geniusz kobiety”, która ma służyć innym, powinno stać się fundamentem takiego myślenia.

Analogicznemu przemyśleniu ulec powinno w Kościele przeżywanie, a może i zachowanie, celibatu oraz pewne elementy moralności małżeńskiej, która powinna być o wiele bardziej relacyjna, a o wiele mniej kazuistyczna.

Dlaczego jest to tak ważne? Bo niekiedy fascynująca opowieść o przygodzie, o ascetycznej walce, o doktrynie, która jest odpowiedzią na wszystko, jest tylko „sukmaną skrywającą rzeczywistość”, która jest o wiele mniej piękna. Cukierkowe opisy przeszłości, w której tradycyjne matki opiekowały się domem, a panowie ciężko pracowali, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością i są maską przykrywającą przemoc i cierpienie.

Piękne i bogate powieści Tolkiena, a także jego niewątpliwa mądrość, nie powinny sprawiać, że zapomnimy, że ból i cierpienie wdarły się także do jego rodziny. O. John Tolkien, syn znakomitego pisarza, był przestępcą seksualnym, który – także dlatego, że chroniła go instytucja kościelna – wykorzystał wielu chłopców. On sam w jednym ze wspomnień opowiadał zaś, że został wykorzystany seksualnie w dzieciństwie przez przyjaciela ojca. Nie, nie twierdzę, że J.R.R. Tolkien za to odpowiada, nie twierdzę, że taki los jest skutkiem klęski tradycyjnego nauczania moralności i wiary. To by była zwyczajna nieprawda. Twierdzę jedynie, że nie wolno nam zapominać, że pod zewnętrzną formą wielkiej opowieści o przygodzie kryje się niekiedy dramat, cierpienie i przestępstwo.

Wydaje się, że tak samo jest z mityczną opowieścią o przeszłości Kościoła, w którym wszystko działało świetnie. Nie, nie działało, a to, że nie było tego widać, związane było właśnie z tym, że owego cierpienia dzieci i kobiet nie chcieliśmy widzieć. To się musi zmienić. By ta zmiana była możliwa, trzeba zmierzyć się z prawdą o sakralizacji instytucji, wyciągnąć wnioski z tego, czego uczą nas skandale seksualne i wreszcie współczesna nauka. Powrotu do przeszłości już nie ma, a gdy się ją pozna, taką, jaką była, a nie opowiadaną przez genialnych pisarzy, to nawet nie chce się do niej wracać.

Uwielbiam literaturę szpiegowską i sakrothrillery, w których dzielny teolog czy filozof odkrywa ukryte sprężyny zmian dokonujących się w Kościele. Uwielbiam też opowieści o wielkiej wojnie o prawdę, jaka toczy się w Śródziemiu – literaturę niosącą ze sobą wielkie dziedzictwo mitów europejskich. Tolkien niewątpliwie potrafił stworzyć wielkie uniwersum, tchnąć w nie życie i wprowadzić w nie bogactwo chrześcijańskiej teologii i ascetyki. Nie przepadam jednak za „ujawnianiem tajemnic”, które tajemnicami nie są. A takie właśnie zadanie postawił przed sobą – w niezwykle erudycyjnym i miejscami naprawdę fascynującym eseju „Pomiędzy przygodą a otchłanią” – Jan Maciejewski („Plus Minus”, 18–19 marca 2023 r.).

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi