Ukraińskie rodziny po roku. Nie jesteśmy już w Polsce jak ślepe kocięta

Wraz z wybuchem wojny w Ukrainie przybyły do Polski setki tysięcy uchodźców. Część z nich zaaklimatyzowała się w naszym kraju, część postanowiła powrócić do ojczyzny. Przyjrzeliśmy się losom kilku rodzin.

Publikacja: 24.02.2023 17:00

Ukraińskie rodziny po roku. Nie jesteśmy już w Polsce jak ślepe kocięta

Foto: mat.pras.

Właśnie mija rok od pierwszych przyjazdów uchodźców do Polski. Duża część Ukraińców wraca bądź planuje powrót do ojczyzny. Z badania Narodowego Banku Polskiego pt. „Sytuacja życiowa i ekonomiczna uchodźców z Ukrainy w Polsce” wynika, że aż 64 proc. badanych w 2022 r. deklarowało, że ich pobyt w Polsce nie będzie trwał dłużej niż 12 miesięcy. Większość z nich (59 proc.) planowała powrót do Ukrainy. Pozostałe 5 proc. chciało wyjechać z Polski dalej na Zachód. Osób zdecydowanych pozostać w naszym kraju na stałe było 16 proc. Kolejne 20 proc. rozważało dłuższy pobyt w Polsce, ale nie docelowy.

W „Plusie Minusie” opisaliśmy w ubiegłym roku historie kilku ukraińskich rodzin, które przyjechały do Polski w różnych momentach wojny. Jak potoczyło się ich dalsze życie w naszym kraju? Kto z przybyszy został, a kto wrócił do Ukrainy? Jak zmieniły się polsko-ukraińskie rodziny, które połączyła wojna?

Czytaj więcej

„Storyteller”: Bębnów uczył się sam

Dłuższe odwiedziny

Mam wrażenie, że mieszkamy w Polsce już ponad dwa, a może nawet trzy lata, a nie prawie rok – opowiada 64-letnia Nadia z Kijowa. Wyjechała z Ukrainy 1 marca 2022 r. wraz z mężem Saszą oraz 96-letnią mamą Walentyną. Po bardzo trudnej podróży spotkała Polaków, którzy otoczyli ją opieką. – Kiedy przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Polsce, w Przemyślu zobaczyliśmy zupełnie inny, jasny świat. Uciekłam, ponieważ chciałam przede wszystkim zabrać stamtąd mamę. Jeżeli bylibyśmy z mężem sami, najprawdopodobniej zostalibyśmy w Ukrainie – tłumaczy.

– Znamy trochę język, tzn. nie mówimy po polsku, ale rozumiemy. Zaaklimatyzowaliśmy się w Warszawie. Na początku, kiedy przyjechałam, bardzo często płakałam. Kiedy porównywałam spokojne życie, które mamy teraz w Polsce, z tym, co dzieje się w Ukrainie, powodowało to we mnie ból, histerię, depresję, nie dawało mi to spokoju. Na ulicach widziałam piękne kobiety i zazdrościłam im, bo kiedyś byłam taka sama, miałam dobre i wygodne życie, przesiadywałam w kawiarniach, spotykałam się z klientami – opisuje Nadia.

Przed wojną miała własną firmę, pracowała w dziale reklamy jednej z telewizji. Kiedy przyszła pandemia, zrezygnowała z pracy i poświęciła się opiece nad mamą. Jej mąż jest naukowcem – fizykiem, prowadził swój biznes. Pierwsze miesiące w Polsce Nadia dochodziła do siebie po złamaniu nogi podczas traumatycznej podróży do naszego kraju. – W ciągu kilku miesięcy, kiedy nie mogłam jeszcze normalnie chodzić, moje drogie dziewczyny wolontariuszki pomagały nam we wszystkim. I w dzień, i w nocy przychodziły do nas, dzwoniły często. Kiedy ja lub mama potrzebowałyśmy jakichkolwiek lekarstw, to kupowały je za swoje własne pieniądze i robiły zakupy. Stale wspierały nas, inwestowały swój czas w pomaganie nam. To było ogromne poświęcenie z ich strony – przyznaje moja rozmówczyni. Później zaczęła funkcjonować już samodzielnie, wertowała sieć i sprawdzała, jak działają punkty pomocy w Warszawie. Szybko opracowała plan poruszania się po ważnych punktach w mieście. Dzisiaj mówi, że dobrze zna Warszawę i śmiało się po niej przemieszcza. Bardzo chwali warszawski transport publiczny i jego punktualność. Nauczyła się przechodzić na pasach na zielonym świetle. W Kijowie wszyscy przebiegają przez ulicę jak chcą, nawet kierowcy często nie zwracają uwagi na światła. Jest zachwycona drogami i zielenią miejską. A ścieżki rowerowe uważa za genialny wynalazek, nie do pomyślenia w Ukrainie.

Dużo czasu spędziła na organizowaniu różnych formalności i na wizytach u lekarza. Uważa, że polska medycyna jest na bardzo wysokim poziomie. Bardzo podoba jej się podejście lekarzy i jakość opieki nad chorymi. Nadia spędza dnie, odwiedzając rozsiane po Warszawie punkty pomocy, m.in. Caritasu, Czerwonego Krzyża oraz w cerkwi. Wstaje o czwartej rano, szykuje mamie śniadanie i wychodzi, aby zdążyć zająć miejsce w kolejce do pierwszego punktu na swojej trasie. – Kiedy zaczęliśmy chodzić do punktów pomocy, codziennie widziałam, jak Polacy pomagali ludziom czekającym w kolejkach. Tych ludzi były tłumy, wiele z nich to kobiety z dziećmi, z maleńkimi dziećmi. My wszyscy byliśmy zagubieni, nie wiedzieliśmy, co robić. Polacy bardzo mocno nas wspierali, każdy pomagał, jak tylko mógł – dodaje Nadia.

Kiedy kobieta wychodzi, jej mąż opiekuje się mamą. – Mężczyzna nie powinien stać w kolejkach – żartuje Nadia, która w tym związku nosi spodnie. Sasza nie kwapi się, aby pójść do pracy. Tłumaczy się wiekiem emerytalnym i stanem zdrowia. Pobiera emeryturę z Ukrainy. Pilnie uczy się polskiego. Ma nawet specjalny zeszycik z różnymi wyrażeniami, zasadami gramatyki, ale woli porozumiewać się po rosyjsku. Chciałby w przyszłości uczyć studentów fizyki, ale z powodu bariery językowej w Polsce nie jest to możliwe. Marzy o tym, aby uczyć w Stanach Zjednoczonych, mówi po angielsku na dość wysokim poziomie.

Po roku przyzwyczaili się do Polski i jak sami mówią, nie są już jak ślepe kocięta. Zaczęli uczestniczyć w życiu kulturalnym stolicy. Odwiedzają muzea, chodzą głównie na bezpłatne wystawy. Latem słuchali koncertów w Łazienkach Królewskich. Nadia bardzo lubi spacerować z mamą nad Wisłą. Przypomina jej rzekę Dniepr. Choć nie jest tak rozłożysta i nie można się w niej kąpać.

Znalazła również grono przyjaciółek z Ukrainy. Wspólnie spotykają się, wymieniają informacjami, produktami. – Nie są to typowe kobiece spotkania w kawiarni, jakie miałam jeszcze do niedawna w Ukrainie. Wspieramy się w tym trudnym czasie. A dobre słowo i sprawdzone informacje to dla nas podstawa – przyznaje w rozmowie z „Plusem Minusem”.

Ukrainka na tyle zaadaptowała się w Polsce i poczuła pewnie, że sama zaczęła pomagać innym. – Wreszcie dotarło do mnie, że ja, będąc tutaj – w mojej małej rodzinie – też muszę pomóc Ukraińcom, zrobić coś dla nich. Zwróciłam się do moich polskich wolontariuszy z prośbą o informację, jak i gdzie można znaleźć pomoc dla ukraińskich żołnierzy. Oni jej potrzebują, są na pierwszej linii frontu, ich zabijają. Brakuje im wielu rzeczy. Zaczęłam więc chodzić wszędzie, gdzie się da – do Cerkwi, Caritasu, punktów pomocy i wtedy drzwi się przede mną otworzyły.

Zgłosiłam się do ukraińskich dziennikarzy, których znałam z mojego wcześniejszego życia. Dzięki tej akcji zebraliśmy suchy prowiant, ciepłą odzież, produkty higieniczne, leki. Zaangażowali się znajomi znajomych, w tym Polacy. W końcu duży minibus z pomocą humanitarną wyruszył do Ukrainy. Cieszę się, że mogłam trochę pomóc tym ludziom i też zająć czymś głowę – opisuje Nadia.

Od codzienności pozwalają jej się oderwać robótki ręczne. Głównie szyje i robi na drutach odzież dla najbliższych. Poważnie zaczęła się zastanawiać, czy nie zacząć sprzedawać produktów w mediach społecznościowych. Sama wspomina, że prace pomogły jej wyrwać się z depresji. Jadąc tramwajem, często spotyka pędzące kobiety z siatkami, które ewidentnie wracają do swoich domów. Ona patrzy na nie ze smutkiem, sama nie ma do czego wracać. – Jedność narodu ukraińskiego, solidarność i więź pomiędzy Ukrainą a Polską, a także całą Unią Europejską daje nam nadzieję, że kiedyś pojedziemy z powrotem do Ukrainy. Moja mama, starsza kobieta, często pyta, kiedy wrócimy do naszego domu. Odpowiadam: „Mamo, przyjedzie wolontariusz, zabierze nas swoim autobusem do Ukrainy. Pojedziemy do domu, zabierzemy cię do domu. Na pewno wrócimy tam”. Mamy nadzieję, że to nastąpi wkrótce – opowiada.

Powrót do siebie

28-letnia Luba wraz z dwójką dzieci przyjechała do Polski na samym początku wojny. Jej dzieci wycieńczone podróżą i emocjami potrzebowały opieki lekarskiej. W szpitalu poznała mamę Agaty, rodziny szybko się zaprzyjaźniły. – Od początku pobytu w Polsce bardzo tęskniła za bliskimi, krajem i zwykłą normalnością. Wróciła do Ukrainy latem ubiegłego roku – opowiada Agata.

Dzisiaj cała rodzina znowu mieszka razem w Krzywym Rogu, mieście, w którym urodził się Wołodymyr Zełenski. Starają się żyć względnie normalnie, na tyle na ile jest to możliwe. Dostęp do prądu mają tylko przez dwie–cztery godziny dziennie. Cały czas są problemy z zaopatrzeniem. Choć miasto rodzinne Zełenskiego jest bardziej zagrożone od innych, Luba czuje się w miarę bezpiecznie i twierdzi, że jest dobrze chronione. Mieszkańcy boją się głównie ataków z powietrza. Miesiąc temu rakieta spadła obok jej pracy. Zginęły dwie osoby. Luba cały czas jest aktywna zawodowo. Na temat męża nie chce ze mną rozmawiać. Obawia się o jego bezpieczeństwo.

Mimo trudności stara się, aby dzieciństwo jej dzieci było normalne. Próbuje uchronić je przed wojną i zmniejszyć ich strach – wyprawiają urodziny, obchodzą święta, żyją, jakby wojny nigdy nie było. Z Agatą i jej rodziną cały czas są w kontakcie. Oglądam ich zdjęcia z profesjonalnej sesji zdjęciowej wykonanej w Ukrainie. Wyglądają jak normalna, szczęśliwa rodzina. Patrząc na Lubę, nie da się ukryć, że mimo wojny na bieżąco korzysta z medycyny estetycznej. To taki dziwny kontrast, z jednej strony brak prądu, a z drugiej normalne życie i funkcjonowanie w codziennej wojennej rzeczywistości – analizuje Agata.

Starszy syn Luby uczy się zdalnie, młodsza córka jeszcze nie chodzi do szkoły. Kiedy miasto ostrzelano i przez dłuższy czas nie mieli prądu i wody, Luba po raz pierwszy poprosiła polską rodzinę o pomoc. Otrzymała od nich paczki, a w nich głównie świece, powerbanki, suchą żywność, lampki kempingowe, baterie. Na początku roku Agata przesłała im również ciepłe polary, zabawki dla dzieci i słodycze. Luba zrewanżowała się paczką z mięsem, rybami i pysznymi ukraińskimi słodyczami. Boże Narodzenie świętowali w grudniu, na znak sprzeciwu wobec Rosji. Nie wyobrażali sobie świętowania w tym samym czasie co Rosjanie. Obecnie Luba wyrabia dzieciom paszporty, latem chce odwiedzić „swoją” polską rodzinę. Obie strony są ze sobą w stałym kontakcie i wierzą, że mimo odległości więź się nie urwie. Agata z rodzicami zamierzają ich odwiedzić, jak tylko wojna się skończy.

Czytaj więcej

Czy czeka nas epidemia samotności?

Ponadgraniczna tęsknota

Julia wraz z trójką dzieci i matką Oksaną przez dwa i pół miesiąca mieszkała w Polsce w domu Moniki z Rypina. Więź między rodzinami pozostała silna. – Kirył, chodź, przyjedź do mnie. Weź piżamki – mówi przez komunikator młodszy syn Moniki. – Tak, tak, wezmę piżamki – odpowiada mu Kirył, syn Julii. – Oksana zastąpiła mi babcie, której już nie mam – opowiada Polka. To „babcia” Oksana najbardziej chciała wracać do Ukrainy. Nie mogła znaleźć w Polsce pracy, narzekała na bóle w kręgosłupie. Ciągle wydzwaniali do niej z pracy i wręcz grozili, że jak się nie pojawi, to ją zwolnią. Oksana w końcu zdecydowała, że wraca do Kijowa. Po powrocie i tak straciła pracę.

Julia z trójką dzieci nie miała za bardzo wyjścia. – Razem przyjechałyśmy, to razem wrócimy – deklarowały Ukrainki. – Gdy znowu zaczęło się robić niebezpiecznie, prosiłam, aby na nic nie patrzyły, tylko przyjechały – opowiada w rozmowie z „Plusem Minusem” Monika. – Musimy zostać, bo tu jest nasz dom. Jesteśmy silni i pokonamy tę wojnę – tłumaczy Julia, głęboko wierząc, że Kijów to najbardziej strzeżone miasto w kraju i że są bezpieczne.

Jej mąż jest w rezerwie, obecnie pracuje w sklepie spożywczym. Oksana w końcu znalazła pracę w jednej z pizzerii. Dzieci chodzą normalnie do szkoły i do przedszkola. Kiedy jest niebezpiecznie, uczą się zdalnie. Rodzina przyzwyczaiła się do tego, że w nocy nie ma prądu.

Julia już pisała Monice, że bardzo by chciała ich zobaczyć. Monika twierdzi, że gdy tylko będzie bezpiecznie, całą rodziną pojadą w odwiedziny do nich do Kijowa. – Zyskałam prawdziwą rodzinę i bardzo się z tego cieszę. Dziękuję Bogu, że poznałam takich dobrych ludzi, a wiem z opowieści, że u innych pomagających bywało różnie – tłumaczy mieszkanka Rypina.

Na obrzeżach jej miasta mieszka od prawie roku koleżanka Julii, Tatiana z czteroletnią córką. Kobieta nie chce wracać do Ukrainy z powodów osobistych. Podoba jej się w Polsce i chciałaby tutaj zostać na stałe. – Lubię tu mieszkać, lubię uczyć się języka polskiego, poznawać nowych ludzi i odkrywać inną mentalność. Ogólnie rzecz biorąc, jest to dla mnie nowe doświadczenie, nowy test, nie zawsze przyjemny, ale w tej chwili konieczny – opisuje Tatiana.

Do niedawna pracowała w Rypinie jako pomoc nauczyciela, do momentu gdy w grudniu skończyła jej się umowa. Obecnie chwyta się dorywczych zajęć, głównie sprząta. W Kijowie pracowała jako pomocnik okulisty, chciałaby znaleźć podobną pracę. Przesiaduje więc przeważnie w domu i czeka na lepsze jutro. Jej córka zaadaptowała się w przedszkolu, lubi bawić się z innymi dziećmi. Czasem tylko w nocy krzyczy, wciąż przeżywając to, co wydarzyło się w Ukrainie.

Pożegnanie bez słowa

Ale są też takie historie jak prawniczki Katarzyny. Gdy wybuchła wojna, zgłosiła się do domu ukraińskiego w Warszawie jako wolontariusz i zadeklarowała chęć przyjęcia uchodźców. Wraz z mężem zaopiekowali się 46-letnią Olą ze Lwowa i jej 11-letnią niepełnosprawną córką Elitą. Katarzyna starała się, jak mogła, aby zapewnić im nie tylko dobre warunki bytowe, ale również fachową pomoc niepełnosprawnej dziewczynce. Zorganizowała odpowiedni do wieku Elity wózek (wcześniej jeździła na wózku przystosowanym do pięcioletniego dziecka), wyjazdowe turnusy rehabilitacyjne, konsultacje lekarskie oraz sprzęt ortopedyczny. Ola z racji opieki nad dziewczynką nie pracowała. Katarzyna dawała jej pieniądze na codzienne wydatki. W czerwcu wybrała się z mężem na wyczekiwany tygodniowy urlop do Rzymu. Podczas wyjazdu dostała wiadomość, że kobieta z córką się wyprowadziły.

Czytaj więcej

„Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach”: Niewolnicy, bezdomni i gwiazdy

Po powrocie do Polski Katarzyna od wspólnej znajomej z Ukrainy dowiedziała się, że Ola nie była zadowolona z pobytu u niej. Podobno wróciła do Lwowa i mieszka obecnie z ojcem. Kobiety nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Katarzyna najbardziej żałuje niepełnosprawnej Elity, tutaj w Polsce miała większe szanse na odzyskanie zdrowia i sprawności. Kobieta podkreśla, że w dalszym ciągu będzie pomagać Ukraińcom, ale nie zaprosi już nikogo obcego do swojego domu.

Natalia Miller jest ekspertką w dziedzinie komunikacji, lingwistką oraz doktorantką Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Nadia (z prawej) wraz z mężem Saszą oraz 96-letnią mamą Walentyną (z lewej) wyjechali z Ukrainy 1 ma

Nadia (z prawej) wraz z mężem Saszą oraz 96-letnią mamą Walentyną (z lewej) wyjechali z Ukrainy 1 marca 2022 r. – Zaaklimatyzowaliśmy się w Warszawie – mówi Nadia

Foto: Archiwum rodzinne

Właśnie mija rok od pierwszych przyjazdów uchodźców do Polski. Duża część Ukraińców wraca bądź planuje powrót do ojczyzny. Z badania Narodowego Banku Polskiego pt. „Sytuacja życiowa i ekonomiczna uchodźców z Ukrainy w Polsce” wynika, że aż 64 proc. badanych w 2022 r. deklarowało, że ich pobyt w Polsce nie będzie trwał dłużej niż 12 miesięcy. Większość z nich (59 proc.) planowała powrót do Ukrainy. Pozostałe 5 proc. chciało wyjechać z Polski dalej na Zachód. Osób zdecydowanych pozostać w naszym kraju na stałe było 16 proc. Kolejne 20 proc. rozważało dłuższy pobyt w Polsce, ale nie docelowy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich