Jak prowadzić knajpę w kryzysie i z niestrawnym rządem

Najpierw pandemia, a potem wojna, inflacja i decyzje władz przycisnęły restauratorów. Wiele lokali się zamyka, właściciele innych z trudem walczą, by nie upaść. Ale są i tacy, którzy wietrzą w tym szansę.

Publikacja: 16.12.2022 10:00

Knajpy to miejsca ważne dla społeczności. – Często goście dzwonią i pytają, czy będziemy w lokalu, b

Knajpy to miejsca ważne dla społeczności. – Często goście dzwonią i pytają, czy będziemy w lokalu, bo wpadną zjeść i przy okazji chcieliby pogadać – opowiada Marcin Maliszewski, współwłaściciel dwóch warszawskich pizzerii

Foto: wloskistrajk/Facebook

Mała restauracja przy ulicy Złotej w centrum Warszawy. Wszystkie stoliki są zajęte i zwalniają się tylko na chwilę, pizzę nieustannie kręci się tu także na wynos i dostawy. Podobnie życie tętni w drugim lokalu pod tym samym szyldem – Włoski Strajk – większym i zlokalizowanym w jednej z dzielnic sypialni Warszawy.

– Zasuwamy non stop, w weekendy stoją kolejki przed drzwiami, w obu naszych lokalach zbudowała się fajna społeczność sąsiadów i znajomych – wylicza z dumą Marcin Maliszewski.

Jego wspólnik Hubert Górski natomiast nieco się irytuje: – Jestem gościem, który prowadzi dwa fajne lokale. Mam dobry produkt, robię dobre jedzenie, gości nie brakuje. To dlaczego wynik od kilku miesięcy mi się nie zgadza?

Czytaj więcej

Nie tylko emerytalny sposób na aktywność

Koszmar czy okazja

Lockdowny, przestawienie pracy na catering i dostawy, co pożera olbrzymie pieniądze, bo aplikacje od dowozów liczą sobie nawet 35 proc. prowizji – Marcin Kuc, kucharz, dziennikarz i influencer kulinarny wylicza kolejne plagi, które od prawie trzech lat spadają na gastronomię. – Jak się skończyła pandemia, ruszyła inflacja, podwyżki stóp procentowych, wystrzeliły ceny paliwa i energii. Wpływy do budżetu są rekordowe, a ludzie zaraz wpadną w czarną dziurę, będzie koniec świata.

Marcin Maliszewski smutno przytakuje. Swój biznes tworzył ze wspólnikami od gołej ściany, zainwestowali mnóstwo czasu i pracy, pierwszy lokal otwierali w lutym 2020 roku. – Miesiąc później przyszła pandemia, wyobrażasz sobie takiego pecha – śmieje się. – Wtedy dopiero zaczynaliśmy, więc nie należała nam się żadna tarcza, żadne wsparcie. Bo jak sprzedaliśmy nawet dziesięć pizz, to już mieliśmy zysk w porównaniu z wcześniejszym kwartałem – wyjaśnia.

Jak mówi, kolejne „kwarantanny narodowe”, począwszy od pierwszej wiosną 2020 roku, do dziś odbijają się w branży czkawką. – Gastronomia to ciężki kawałek chleba, ale wcześniej dawała naprawdę dobrze zarobić. Jak ktoś miał dwójkę dzieci, rodzinę i pracował jako kucharz, kelner czy menedżer, mógł spokojnie utrzymać dom.

Wobec nałożonych nagle i twardo obostrzeń gastronomia okazała się często bezradna, jako jedna z pierwszych przestała dawać pewność zatrudnienia. „Pracownicy po lockdownie w 2020 roku stracili zaufanie do branży, która dotychczas wydawała się łatwo dostępna, pewna i przynosząca konkurencyjne wynagrodzenie”, zauważa Dorota Żukowska w raporcie „Rynek gastronomiczny w Polsce 2022”. – Z dnia na dzień i przez czynniki od nich zupełnie niezależne ludzie tracili pracę, zostawali z rachunkami do opłacenia, mieszkaniem, życiem. I jakoś musieli sobie poradzić – przypomina Maliszewski.

Marcin Kuc: – Bardzo dużo osób przebranżowiło się na przykład na testerów oprogramowania, bo wejście do tego sektora jest łatwe, praca też jest lżejsza niż w restauracji. I już do gastronomii nie wrócili.

Włoski Strajk to potwierdza, w jego lokalach część załogi stanowi mocny trzon, pracują razem już trzeci rok. Wielu jednak rotuje, przychodzą na chwilę, zaraz przenoszą się do innego lokalu. – Bardzo zmieniła się po pandemii gastronomia, zwłaszcza po stronie pracownika. Mało kto dzisiaj przywiązuje się do miejsca, pracy, klimatu lokalu, wiele osób idzie tam, gdzie dają dwa złote więcej za godzinę – przyznaje Maliszewski. Koszt pracodawcy zwiększają również pozostałe oczekiwania. – Ludzie chcą mieć opłacone składki i ZUS, umowę o pracę i płatne urlopy. I mnie też zależy na tym, by im to zapewnić, bo to mi buduje zespół, który po prostu dobrze działa – zapewnia, choć zaraz się denerwuje: – Tylko dlaczego coraz trudniej jest nam im to dać?

Marcin Przybysz, szef kuchni z 20-letnim stażem, ma z kolei w sobie dużo spokoju. Jak uważa, „do obostrzeń” i „nowej rzeczywistości”, której nikt się przecież nie spodziewał, „dało się całkiem dobrze dostosować”. Choć przyznaje zarazem, szczęście mu dopisało: po latach pracy, także za granicą, wrócił do polski z pomysłem na Epokę – i ma szansę ten pomysł realizować. – Ten lokal to zasługa inwestora, więc oczywiście każdą wydawaną tu złotówkę oglądam dwa razy i liczę jak swoją. Ale rzeczywiście, tworzyłem to miejsce od zera, to moje kolejne wymarzone dziecko.

Restaurację przy stołecznym pl. Piłsudskiego Marcin Przybysz otworzył pod koniec 2019 roku, kilka miesięcy później do Polski zawitała pandemia. Nie zachwiała jednak jego planami. – Przez 20 lat pracy nauczyłem się, że w gastronomii nie ma tygodnia bez pożaru czy innego problemu. Do koronawirusa i lockdownów podszedłem tak samo: dostosować się do rzeczywistości, nie narzekać, nie demotywować ludzi do pracy. Bo tak naprawdę, co to da?

Zdaniem szefa Epoki kryzys można przezwyciężyć, „mnóstwo zależy od modelu biznesowego, kreatywności i elastyczności”. – Wiele osób wobec lockdownów zaczęło narzekać i rozłożyło ręce. A przecież było mnóstwo sposobów: dowozy, warsztaty kulinarne, dostarczanie gotowych dań do odgrzania w domu – wylicza, jednocześnie zauważając: – Dla niektórych wręcz okazało się, że to znacznie lepszy model biznesowy i właśnie w takiej działalności pozostali.

Na ile jednak wystarczy kreatywności, gdy opłaty idą kilkakrotnie w górę? W końcu, jak przyznaje, faktury za prąd w jego restauracji opiewają już na 20 tys. zł; za pieniądze, które musi dołożyć do rachunków, mógłby zatrudnić dwóch pracowników, odciążyć siebie i resztę zespołu. – To mnie nie cieszy, nie cieszyłoby nikogo. Ale rozumiem, że nie mam wpływu na siłę wyższą, nic nie mogę zrobić. A skoro nie mogę, to się dostosowuję – tłumaczy.

Zanim zamkniemy temat, po chwili namysłu dodaje: – Chociaż nie, mógłbym jednak powiedzieć, że paradoksalnie się cieszę. Bo nie latają mi rakiety nad głową.

Kosmos, szok, bez sensu!

To, co się dzieje w branży, tak naprawdę mało ma wspólnego z wojną w Ukrainie – uważa Marcin Kuc. Hubert Górski przeanalizował notowania z ostatnich miesięcy na giełdach energii i paliw, ceny globalnie i w przeliczeniu po aktualnym kursie. – Akurat wczoraj baryłka ropy jest najtańsza od lutego. Czy to się przekłada na ceny na stacjach? No nie – to pierwsze, co wyszło mu z tych analiz. – Przetrwaliśmy covid, przetrwaliśmy strach po wybuchu wojny w Ukrainie, ludzie bali się, co będzie dalej, to było widoczne po obrotach zwłaszcza w pierwszych tygodniach – wylicza z kolei Marcin Maliszewski. – W międzyczasie osłabła złotówka, co na nas bardzo się odbija, bo większość towaru kupujemy w euro, bezpośrednio we Włoszech. A teraz jeszcze ceny prądu i gazu… przecież to jest spekulacja!

Kuc podziela to zdanie. – Problemem są przede wszystkim marże, które nałożyły koncerny państwowe – to jego najprostsza diagnoza obecnej sytuacji. Prognoza również nie napawa nadzieją. – Ceny paliw, stopy procentowe, inflacja będą sztucznie pompowane, dopóki tuż przed wyborami rząd nie powie: o, naprawiliśmy. I ludzie to łykną – przewiduje. – Bo też i taka płynie propaganda z telewizora: wszyscy myślą, że rząd pomaga przedsiębiorcom, a tak naprawdę dojeżdża ich kolejnymi podatkami. Nie mogę zrozumieć: dlaczego wciąż traktuje nas jak wrogów?

Jednym z tych „wrogów” był Paweł Janowski, właściciel piekarni z Mszczonowa. – Pół warszawskiej gastronomii brało od niego pieczywo. Ale dostał taką podwyżkę gazu i prądu, że serce mu nie wytrzymało. Z postawnego piekarza zrobił się chucherkiem, aż w końcu całkiem znikł, zmarł na zawał – opowiada Marcin Kuc. Jego zdaniem, im więcej takich tragedii, tym bardziej prawdopodobne stają się czarne scenariusze. – Jedni zaczną oszukiwać, zmniejszać porcje albo korzystać z gorszych produktów, zwłaszcza lokale serwujące mięso będą musiały albo dowalić zaporowe ceny, albo przeprosić się z podrobami – objaśnia pierwszy z nich. Kolejnym miałaby być rewolucja, „w końcu ludzie wyjdą na ulicę”.

Przed kolejną zmianą cen w menu wzbraniają się szefowie Włoskiego Strajku. – Już trzykrotnie podnosiliśmy ceny. I bronimy się, by nie robić tego po raz czwarty. Bo chyba nie dojdziemy do tego, że pizza będzie kosztować 60 zł? – mówi Marcin Maliszewski. Hubert Górski z kolei dodaje, że podwyżki pozwoliły im jedynie wyrównać obroty. – Łącznie trzeba u nas zapłacić o 30 proc. więcej niż w zeszłym roku. Tylko że nic z tego nie trafia do naszej kieszeni, wszystko idzie do państwa. A gości jest o 30 proc. mniej.

Do podwyżek, paradoksalnie, zmusiła ich w szczególności tarcza antyinflacyjna. A to dlatego, że przejściowo obniżono do zera VAT na żywność. – Dostawcy przed wejściem w życie tej tarczy podnieśli ceny – wspomina Górski.

– Kupujemy towar, który ma zerowy VAT, a wystawiamy rachunek za usługę gastronomiczną już z VAT-em. To jest kosmos, szok, jakby mi ktoś powiedział o takim pomyśle, zapytałbym: człowieku, co ty mówisz, przecież to nie ma żadnego sensu! – dodaje Maliszewski

– W praktyce zamiast otrzymać jakiekolwiek wsparcie, jesteśmy podwójnie ovatowani – dopowiada Górski.

Czytaj więcej

Polsko-ukraińska miłość ponad granicami

Już jedzą byle co

Buntować się? Jak? Czy Strajk Kobiet coś dał? – lekko irytuje się Marcin Przybysz. Spokojnie jednak tłumaczy: kryzys dotyka wszystkich, nie tylko gastronomii. – Ale czy to oznacza, że nagle ludzie mają się wyprowadzać z domów, bo prąd jest drogi? Albo firmy produkcyjne, co one mają zrobić, kiedy sto procent sprzętu u nich chodzi właśnie na prąd? – szef Epoki stawia kolejne pytania. – Fajnie byłoby żyć w świecie idealnym. Ale nasz świat taki nie jest i nie mogę nic z tym zrobić – przyznaje. I dalej: – Przecież nie wróciłem do kraju po to, żeby rozkładać ręce i narzekać. Wręcz przeciwnie, staram się działać, łatać, składać.

To dlatego, uważa, Epoki nie topią kolejne gospodarcze tsunami. – Kryzys nie podniósł u nas cen, wręcz, choć utrzymaliśmy standard produkcji, menu degustacyjne kosztuje u nas od kilku miesięcy 490 zł, wcześniej było o 50 zł droższe. A obroty mimo podwyżek, inflacji i tak w tym czasie nam się zwiększyły. Bo liczba gości wzrosła trzykrotnie, to jest prosta matematyka – śmieje się Marcin Przybysz, zanim zdradzi, gdzie postanowił szukać oszczędności. – Zainstalowaliśmy czujniki świateł, skróciliśmy czas redukcji sosu na gazie, zrezygnowaliśmy ze świątecznego oświetlenia, które pożarłoby olbrzymią ilość prądu – wylicza. I podkreśla zarazem: – To są może drobne sprawy, ale tak właśnie to działa, grosz do grosza. A jeśli ktoś jest łebski, powinien przetrwać nawet kryzys, z którym się obecnie borykamy. Tylko trzeba mieć pomysł, chcieć i umieć kombinować.

Nie jest to jednak recepta uniwersalna, co Przybysz sam przyznaje. – To nie wszędzie się sprawdzi, każdy ma swój model biznesowy, niektóre restauracje mają tak niską marżę, że trudno byłoby im jeszcze bardziej obniżyć ceny – zaznacza. Marcin Kuc jeszcze mocniej zwraca na to uwagę: – Co innego, gdy zarabia się 2 tys. zł od gościa, a co innego, gdy tylko 40 zł.

Marcin Maliszewski i Hubert Górski na podstawie doświadczenia własnego i znajomych restauratorów oceniają: do knajp, które „idą średnio”, trzeba obecnie dokładać. W dobrze prosperujących przy „podwójnym ovatowaniu”, inflacji i szalejących cenach mediów „wychodzi się co najwyżej na zero”. – Zastanawialiśmy się, analizowaliśmy, czy może jednak to my nie nadajemy się do tego biznesu – przyznaje Górski. Ale liczby nie kłamią: goście są, marka jest znana, plasuje się w czołówce na kulinarnej mapie Warszawy. – A jednak codziennie kombinujemy, nie śpimy po nocach, liczymy i zastanawiamy się, jak pospinać to w jedną całość – mówi Maliszewski i wzdycha ciężko kolejny już raz.

Oni na krok rządu wstecz nie liczą (choć rozważają walkę o odszkodowanie), na powszechny sprzeciw tym bardziej. Ludzie z branży gastronomicznej mają świadomość, że w kryzysie zaciska się pasa, a rezygnacja z jedzenia w restauracjach pozwala na spore oszczędności. – Ja też, jak kilkanaście lat temu mieszkałem w Anglii, żywiłem się wczorajszymi sałatkami za 10 pensów. I pewnie, sporo da się zaoszczędzić na jedzeniu. Ale do tego najpierw trzeba umieć gotować – śmieje się Marcin Kuc. Całkiem poważnie natomiast zauważa: – Restauracje nie tylko dają nam jeść, wyręczają w gotowaniu i sprzątaniu, pełnią też ważną funkcję społeczną. Rzadko przecież jesz kolację czy lunch samemu, zazwyczaj robi się to z kimś: przyjacielem, rodziną, bliską osobą, wspólnikiem z pracy. W takich miejscach zacieśniają się ważne więzi.

Potwierdza to raport „Rynek gastronomiczny w Polsce 2022”, ponad połowa Polaków w wieku 15–75 lat korzysta z barów i restauracji, a „głównym powodem wizyt w lokalach gastronomicznych jest aspekt społeczny – spotkania z innymi ludźmi”. „Doświadczenie przebywania w lokalu, samego posiłku, ale także wszystkiego, co temu wydarzeniu towarzyszy, jest nie do odwzorowania w warunkach zamówień dań do domu”.

Marcin Maliszewski potwierdza – oba ich lokale „żyją”. – Zawiera się tu i przenosi mnóstwo znajomości, latem mamy ogródek na 60 miejsc, dookoła są leżaki rozstawione. Często goście dzwonią i pytają, czy będziemy w lokalu, bo wpadną zjeść i przy okazji chcieliby pogadać – opowiada.

Tyle że jak znów czarno prorokuje Marcin Kuc, lada moment może się okazać, że taki wypad „to cholernie droga zabawa”. – Już teraz widać, że ludzie jedzą na mieście byle co. Nawet nie kebab za 15 złotych, a hot doga za trzy – uważa. I kolejny scenariusz: pogłębią się różnice między elitą a dołami: – Zawsze po takich kryzysach następuje polaryzacja. Dla jednych porsche cayenne, dla drugich zatłoczony autobus.

Hubert Górski zwraca natomiast uwagę, że gastronomia żywi też inne branże. – Chociażby turystyczną. Co stanie się z miastami w dużej mierze opartymi na turystyce, kiedy zabraknie dobrych miejsc do jedzenia? – zastanawia się głośno. Upadek restauracji to też utrata zarobku dla dostawców.

Władzo, nie przeszkadzaj

Marcin Przybysz w kryzysie widzi szansę. Przede wszystkim na to, że trudne czasy uporządkują branżę. – Na Zachodzie standardem jest, że szef kuchni jest współwłaścicielem. A w Polsce jest tendencja do otwierania miejsc nieprzemyślanych, na jedno kopyto, byleby był mielony i schabowy, bo to najbardziej inwestorowi smakuje – uważa. I dodaje: – Nie rozumiem, czemu wszyscy myślą, że gastronomia daje łatwe pieniądze. Wręcz przeciwnie, są one jednymi z najciężej zarabianych. Jego zdaniem z zawieruchy wyjdziemy silniejsi, bardziej świadomi i zahartowani. – Może zamiast kupić 10 dag szynki, a później 5 wyrzucić, zaczniemy brać tyle, ile nam potrzeba? Ja już zmieniłem swoje nawyki, wcześniej wyrzucałem w domu dużo żywności, teraz ograniczyłem to do minimum – zdradza Przybysz. Jak przyznaje, „wyjście ze strefy komfortu” dla wielu może być „trudne, wręcz bolesne”. – Ale nie oszukujmy się, ostatnie lata to była szaleńcza pogoń nie wiadomo za czym. I bez oglądania się, do czego doprowadziło to planetę i przyrodę. Teraz coraz więcej ludzi mówi: halo, musimy przemyśleć nasz styl życia, zatrzymać się. I może rzeczywiście przyszedł już na to czas.

Co do tego nie ma jednak w branży jednomyślności. Jest za to coraz więcej frustracji. – Czy nie czuję się zmęczony, że ciągle muszę liczyć, kombinować, wszystko sprawdzać? – Hubert Górski powtarza głośno moje pytanie. – Nie stać nas na to, żeby tak się czuć. Mamy 30 ludzi i ich rodziny do wykarmienia. Jeśli nie damy im pracy, zostaną sami z rachunkami i życiem do opłacenia – tłumaczy.

Marcin Maliszewski wspomina z kolei o znajomych restauratorach. – Mają pomysł na biznes, dają z siebie wszystko – i to działa, są pełne sale. Nawet teraz, gdy inflacja szaleje – opowiada. – Jak się patrzy na to z boku, można pomyśleć: marzenie! Ale wystarczy porozmawiać 10–15 minut z każdym po kolei, żeby poznać listę patologii, których na co dzień nasza branża doświadcza. To nas najbardziej denerwuje: że wielu z nas robi wszystko dobrze, a ktoś nagle przychodzi i ot tak wszystko rujnuje.

Wiele restauracji przegrywa tę potyczkę, w kuluarach już wiadomo, kto od stycznia zwija się z interesem. – Wiemy sami i od pracowników, co dzieje się w branży: tu się lokal zamknął, tam szef nie wypłacił pieniędzy, gdzie indziej w ogóle zniknął, próbuje się ukryć przed rosnącymi zaległościami – opowiada Maliszewski. W końcu przyznaje, choć wcześniej unikał takiego rozważania: nie wyobraża sobie, że im także przyjdzie stanąć pod ścianą. – Ktoś by powiedział: nie sztuką jest założyć biznes, sztuką jest w odpowiednim momencie z niego zrezygnować – ten cytat zapowiada najtrudniejszą część rozmowy. – Jeśli nic się nie zmieni, rząd nie przestanie nam dowalać, nawet dobrze prosperujące biznesy będą się musiały prędzej czy później pozamykać.

Kolejne tarcze nie rozwiązują problemu. Jak wynika z raportu „HoReCa 2022: Branża gastronomiczna w Polsce dwa lata po wybuchu pandemii”, do maja 2022 roku niemal co piąty lokal z branży gastronomicznej i eventowej został zlikwidowany albo zawiesił działalność. Inflacja, niski kurs złotówki oraz rosnące ceny prądu i gazu stawiają przed restauratorami kolejne wyzwania – co wykazała analiza przygotowana przez Dun & Bradstreet dla „Rzeczpospolitej”: od początku roku działalność zwiesiło prawie 4 tys. obiektów gastronomicznych (o 60 proc. więcej niż w 2021 roku).

Dofinansowanie, kolejna tarcza nie wydają się jednak skutecznym rozwiązaniem. – Pewnie, to by ulżyło wielu ludziom, pomoc państwa w ciężkich chwilach jest bardzo przydatna. Jednak nie można sięgać po nią bezwarunkowo i zawsze, nie może kończyć się na wyręczaniu. A u nas, mam wrażenie, jest to w wielu przypadkach wręcz absurdalne – uważa Marcin Przybysz. Dlatego, co podkreśla ponownie, raczej koncentruje się na własnym działaniu. – Okej, jest trudniej. Ale to może nas pobudzać do większej kreatywności. Inni przedstawiciele gastronomii nie są jednak o tym przekonani. – Nikt, kto nie prowadził własnego biznesu, nie zrozumie problemów, z którymi teraz się borykamy – Hubert Górski chce, żeby to wybrzmiało. Także to, że rozwiązanie wcale nie jest skomplikowane: – Mnie płacą za to, żebym robił zaj…ą pizzę, a my płacimy rządowi, żeby dobrze nami rządził. Niech więc po prostu to robi. Przede wszystkim niech nam, przedsiębiorcom, nie przeszkadza.

Czytaj więcej

Przydomowe uprawy na ratunek przez inflacją?
Zdaniem Marcina Kuca, kucharza i dziennikarza kulinarnego, część przyciśniętych problemami restaurat

Zdaniem Marcina Kuca, kucharza i dziennikarza kulinarnego, część przyciśniętych problemami restauratorów może obniżać jakość. – Zwłaszcza lokale serwujące mięso będą musiały albo dowalić zaporowe ceny, albo przeprosić się z podrobami – przewiduje

Foto: Agnieszka Wanat

Marcin Przybysz, właściciel restauracji w centrum stolicy, przekonuje, że kryzys może być szansą: –

Marcin Przybysz, właściciel restauracji w centrum stolicy, przekonuje, że kryzys może być szansą: – Okej, jest trudniej. Ale to może nas pobudzać do większej kreatywności

Foto: Dawid Jasiurkowski

Mała restauracja przy ulicy Złotej w centrum Warszawy. Wszystkie stoliki są zajęte i zwalniają się tylko na chwilę, pizzę nieustannie kręci się tu także na wynos i dostawy. Podobnie życie tętni w drugim lokalu pod tym samym szyldem – Włoski Strajk – większym i zlokalizowanym w jednej z dzielnic sypialni Warszawy.

– Zasuwamy non stop, w weekendy stoją kolejki przed drzwiami, w obu naszych lokalach zbudowała się fajna społeczność sąsiadów i znajomych – wylicza z dumą Marcin Maliszewski.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich