Na fotografii widać grupę kobiet w ciepłych kurtkach i futrzanych czapkach, stojących na jednej z moskiewskich ulic. Smutne, zmęczone twarze spoglądają w obiektyw. Wszystkie kobiety trzymają w rękach kartki oraz kawałki kartonów, na których odręcznie napisano m.in. „Demobilizacja” czy „Chrońcie naszych synów”. Ktoś przyniósł ze sobą ikonę Matki Boskiej. Między kobietami stoi kilkoro dzieci. Na innych planszach widać apele do ówczesnego prezydenta Borysa Jelcyna i ministra obrony Pawła Graczowa o to, by wykorzystali swoje uprawnienia i ratowali młodych chłopców ginących na wojnie w Czeczenii. Zdjęcie pochodzi z innej epoki, gdy Kreml jeszcze słuchał i obawiał się głosu rodzin poborowych, a Komitet Matek Żołnierzy Rosji (KSM) był oblegany przez bliskich próbujących wyciągnąć swoich synów, braci i mężów z rzezi na Kaukazie. Z czasów, gdy matki nie bały się protestować i głośno krytykować władz.
Dzisiaj Rosjanie znów zwracają się do KSM z prośbą o pomoc. Problem w tym, że głos rosyjskich matek, żon i sióstr jest zdecydowanie słabszy, a one same są o wiele mniej zdeterminowane.
Czytaj więcej
Przyspiesza wyścig o ukryte w głębinach oceanów surowce. Ich eksploatacja ma umożliwić produkcję milionów aut elektrycznych i paneli słonecznych kluczowych w zielonej gospodarce. Może też jednak unicestwić bezcenne i dziewicze ekosystemy.
Systematyczne nadużycia
Pierwsze telefony zaczęły dzwonić jeszcze przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji. Rodzice poborowych próbowali dowiedzieć się w jednym z regionalnych oddziałów Komitetu Matek Żołnierzy, dlaczego ich dzieci trafiły do jednostek znajdujących się przy granicy z Ukrainą, a kontakt z nimi jest utrudniony. Niektórzy donosili, że poborowi są zmuszani do podpisywania kontraktów z armią. Tylko w jednej z jednostek takich osób miało być ponad 20.
Krótko po wybuchu wojny matki zaczęły zwracać się do KSM, próbując dowiedzieć się, co dzieje się z ich synami. Inni chcieli uzyskać pomoc w sprowadzaniu do domów ciał zabitych na froncie. Kreml, wbrew często wykorzystywanemu przez propagandę hasłu „swoich nie porzucamy”, nie przywiązuje dużej wagi do szczątków poległych żołnierzy. – Rodziny zaczęły się do nas odzywać w połowie marca, gdy utraciły kontakt ze swoimi bliskimi. Naszym pierwszym zadaniem było ustalenie tego, co się z nimi stało. Pisaliśmy do administracji prezydenta, do prokuratury, do Ministerstwa Obrony oraz do siedziby Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Jeśli któryś z nich zginął, to staraliśmy się pomóc w sprowadzeniu jego ciała. Naszej pracy pomogło to, że Ukraińcy, zachowując się bardzo humanitarne, zaczęli publikować w internecie filmiki z wziętymi do niewoli Rosjanami. Odzywały się do nas rodziny, które widziały te nagrania. Tłumaczyliśmy im, do kogo się zwrócić i co zrobić. Który dowódca powinien wiedzieć, jaki los spotkał ich syna. Nie możemy pomóc wszystkim z osobna. Gdy dzwoni do nas dziennie 400 osób, to nie jesteśmy w stanie rozwiązać ich problemów. Interweniujemy osobiście, gdy widzimy jakąś wyjątkową sytuację, gdy naprawdę dzieje się coś dziwnego. Staramy się dowiedzieć, kto odpowiada za daną jednostkę, kto może zareagować. Jeśli trzeba, pomagamy zbierać pieniądze – mówi „Plusowi Minusowi” współzałożycielka, a obecnie sekretarz Związku Komitetów Matek Żołnierzy, struktury zrzeszającej wszystkie regionalne oddziały organizacji (prosi, by nie podawać jej nazwiska).