Paweł Klecki. Filharmonia Narodowa przywraca słuchaczom dzieła wybitnego Polaka

Na los Pawła Kleckiego składają się: wielka światowa kariera, dwie wojny, dwie cenne skrzynie odnalezione po latach i utwory, których wyjątkową wartość zaczynamy dostrzegać po prawie stu latach.

Publikacja: 30.09.2022 10:00

Paweł Klecki, dyrygent (na zdjęciu w 1965 r.) i kompozytor. Jego zabronione przez hitlerowców „Capri

Paweł Klecki, dyrygent (na zdjęciu w 1965 r.) i kompozytor. Jego zabronione przez hitlerowców „Capriccio” zostanie wykonane dopiero teraz, w Filharmonii Narodowej

Foto: Falk von Traubenberg/Wikimedia

Ta historia mogłaby się zaczynać jak ciąg dalszy lub uzupełnienie „Ziemi obiecanej”, a zwłaszcza jej genialnej filmowej wersji, w której Andrzej Wajda na zawsze utrwalił w społecznej świadomości obraz XIX-wiecznej Łodzi jako wielokulturowego tygla, miasta, w którym można było robić interesy, budować fabryki, handlować, zbić fortunę albo ją stracić. To wszystko prawda, ale pieniądz nie był tam jedynym motorem ludzkiego życia. W Łodzi kwitło też życie kulturalne, o wiele bogatsze niż to, które przedstawił Andrzej Wajda w filmie, ograniczając je do sceny popisów tandetnych artystów rewiowych.

W takiej właśnie Łodzi przyszedł na świat Paweł Klecki. – To była mieszczańska rodzina, średnio zamożna – opowiada dr Wojciech Wendland, który od lat zbiera wszelkie informacje i dokumenty, by stworzyć biografię Pawła Kleckiego. – Jego rodzice mieli dom na rogu dzisiejszych ulic Żeromskiego i Struga, tam mieszkali też bracia ojca, razem z nimi Jankiel Szmul prowadził przedstawicielstwo handlowe w branży tekstylnej. Pochodził z Białegostoku i gdy urodził się Paweł, nadal był tam zameldowany, tam żyli jego krewni. Matka Lea prowadziła w Łodzi ochronkę i była pierwszą nauczycielką małego Pawła, który do 20. roku życia deklarował wyznanie mojżeszowe, tak jak rodzice. Była to jednak rodzina bardzo liberalna.

Czytaj więcej

Alsop, Diakun, Gardolińska. Batuta nie ma płci

Szybki sukces i późniejsza tułaczka

Paweł od dziecka uczył się grać na skrzypcach, u pani Róży Schindler-Süss, w tej samej szkole lekcje pobierał starszy o trzy lata Aleksander Tansman. Jego rodzice za sprawą wspólnych interesów znali Kleckich, za bliskich sąsiadów mieli też Tuwimów (z nimi także łączyły ich sprawy biznesowe). Tak zawiązały się chłopięce więzi Pawła, Aleksandra i Juliana, wzmocnione silniej przez fakt, że w salonie Tansmanów urządzano kameralne muzykowanie. Z czasem, gdy nieco podrośli, na tych wieczorkach zaczęli występować Paweł i Aleksander. Swój pierwszy utwór Tansman napisał z myślą o koledze, mieli go razem zagrać. A gdy Klecki już w wieku 15 lat został skrzypkiem Łódzkiej Orkiestry Symfonicznej, pogrywał w niej także na fortepianie Tansman.

Potem trójka kolegów ruszyła na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Ich drogi jednak szybko się rozeszły. Jednego zagarnęła poezja, dwóch pozostałych muzyka. Aleksander pojechał uczyć się do Paryża, Paweł natomiast wybrał Berlin.

W latach 20. Niemcy stały się krajem bardzo otwartym na nową muzykę, Berlin zaś był jej stolicą. Przybysz z Łodzi szybko odnalazł się w tym świecie. Od 1923 roku jego utwory publikowały najważniejsze niemieckie wydawnictwa – Simrock, a potem Breitkopf. W ciągu następnych dziesięciu lat ukazało się w sumie 27 opusów Pawła Kleckiego. Jego utwory były wykonywane, a on sam zaczął odnosić sukcesy jako dyrygent.

W 1925 roku Paweł Klecki poprowadził koncert Berlińskich Filharmoników, jest najmłodszym dyrygentem w historii orkiestry, o czym kolejne pokolenia jej muzyków do dziś pamiętają. Jej szef, wielki Wilhelm Furtwängler, traktował go niemal jak syna (a może widział w nim swojego następcę), w 1932 roku zaproponował mu stały związek z Berlińczykami. Wkrótce jednak stało się to niemożliwe. Po dojściu do władzy hitlerowcy nie tylko pozbawili Kleckiego pracy, zakazano również wykonywania jego muzyki, a Breitkopf musiał zniszczyć matryce z jego kompozycjami.

– Furtwängler proponował mu pomoc poprzez swojego agenta w Wielkiej Brytanii, ale Klecki tego nie chciał – mówi Wojciech Wendland. – Nie zdecydował się, bo zdobył już pozycję i chyba nie do końca rozumiał, dlaczego nie może dalej pracować z Berlińskimi Filharmonikami. A on chciał mieć swoją orkiestrę.

Próbował ją stworzyć w Mediolanie, dokąd wyjechał, i zaczęły się lata chude. Miał wykłady w tamtejszym konserwatorium, ale zarabiał niewiele, nie zawsze nawet były pieniądze na ciepły posiłek w ciągu dnia. A gdy faszystowskie Włochy zaczęły stosować ustawy rasistowskie, ruszył dalej. Wybrał Związek Sowiecki i Charków.

– Był zmotywowany do pracy z dobrą orkiestrą, a Charkowska Orkiestra Symfoniczna miała wspaniałe tradycje – mówi Wojciech Wendland. – Było to ponadto kilkusettysięczne, wielokulturowe miasto z dużą polską kolonią, z filharmonią, operą, uniwersytetem, politechniką, muzeami i bibliotekami. Dla muzyka, który chciał się realizować, dobre miejsce. Wytrzymał jednak nieco ponad rok i już się zaczął bać. Pracował jeszcze trochę w Odessie i w Baku, ale widział, że zaczęła się sowiecka presja na cudzoziemców, czuł, że musi wyjechać.

Żona Kleckiego była obywatelką Szwajcarii, więc w 1938 roku tam pojechali. Początkowo dostawał tylko propozycje występów gościnnych, dopiero po czterech latach zyskał mocną pozycję jako pierwszy dyrygent festiwalu w Lucernie i dyrygent gościnny Orkiestry Szwajcarii Romańskiej. Wrócił do komponowania, w tym okresie powstało kilka ważnych utworów, choćby III Symfonia.

Prawdziwie światowa kariera rozpoczęła się dopiero w 1946 roku, gdy Arturo Toscanini zaprosił go do dyrygowania w odbudowanej po bombardowaniach La Scali. Toscanini już znacznie wcześniej dostrzegł talent łodzianina, a ta propozycja zapoczątkowała całą serię kontraktów. Aż do ostatnich lat (zmarł w 1973 roku) Paweł Klecki prowadził intensywne życie koncertowe z najznakomitszymi orkiestrami Europy, Ameryki czy Japonii oraz z najsławniejszymi solistami. Po występie w Carnegie Hall w Nowym Jorku w recenzji napisano: „Paweł Klecki sprawia wrażenie proroka, który dyryguje jak kompozytor”. Do dziś uchodzi za jednego z najwybitniejszych dyrygentów XX wieku. Jego specjalnością stała się wielka klasyka, mistrzem był dla niego Beethoven, ale też przyczynił się do tego, że do życia koncertowego wróciły rzadko grywane utwory Gustava Mahlera. Z muzyki polskiej wybierał oczywiście oba koncerty Chopina, najchętniej z Arturem Rubinsteinem i Witoldem Małcużyńskim jako solistami.

Z wydarzeń w życiu Pawła Kleckiego na przypomnienie zasługuje tournée z Filharmonią Izraelską po Europie w 1955 roku. – Dał z nią wówczas koncert w Watykanie – mówi Wojciech Wendland. – Chciał w ten sposób złożyć symboliczne podziękowanie na ręce papieża Piusa XII Kościołowi katolickiemu za pomoc Żydom w czasie wojny. Tak też ten koncert przedstawiała wówczas prasa izraelska, co w świetle dzisiejszej wiedzy o postawie Piusa XII wydaje się trudne do zrozumienia. A Klecki dyrygował wówczas VII Symfonią Beethovena, bo to był podobno ulubiony utwór papieża.

Czytaj więcej

Karol Szymanowski – geniusz i zdeprawowany uwodziciel

Wojenny ochotnik

Zdecydowanie mniej znana była i nadal jest muzyka Kleckiego, na świecie, ale także i w Polsce. Wprawdzie w 1963 roku wystąpił w Warszawie z orkiestrą Filharmonii Narodowej, z którą następnie jechał na festiwal do Montreux. Był przyjmowany z honorami, ale w PRL-u na jego postrzeganie wciąż ciążyła dawna opinia wybitnego skądinąd muzykologa Zdzisława Jachimeckiego. Zaliczył on Pawła Kleckiego, obok Aleksandra Tansmana, Karola Rathausa, Jerzego Fitelberga czy Józefa Kofflera, do twórców pochodzenia żydowskiego, którzy „działalnością swoją łączą się silniej raczej z każdą inną kulturą muzyczną niż specjalnie z polską”.

Takie jest od wieków polskie postrzeganie tych, którzy chcą i potrafią odnieść sukces w świecie. A Paweł Klecki do nich należał. Do kraju po berlińskich studiach nie wrócił, gdyż wiedział, że nie znajdzie tu orkiestry, którą mógłby prowadzić, a nowa muzyka postrzegana była niezbyt chętnie. Z Polską czuł się jednak silnie związany.

– Gdy wybuchła wojna 1920 roku, zgłosił się na ochotnika – opowiada Wojciech Wendland. – W PRL-u twierdzono, że po prostu chciał grać w orkiestrze wojskowej, tymczasem dostał przydział do I Pułku, który wchodził w skład I Dywizji Piechoty Legionów. Walczył w sierpniu 1920 roku w operacji warszawskiej, potem jesienią brał udział w operacji niemeńskiej i w końcu poszedł z armią polską na Wilno. Został zdemobilizowany w grudniu 1920 roku.

Walczyć chciał też we wrześniu 1939 roku. – Napisał list do Ignacego Jana Paderewskiego, który był dla niego jednym z najważniejszych autorytetów muzycznych, politycznych i moralnych, z pytaniem, czy ma jechać i walczyć, a jeśli tak, to gdzie. Odpowiedź otrzymał od niego już po 17 września, że większy będzie pożytek z żywego niż z martwego Kleckiego – dodaje Wojciech Wendland. W czasie wojny wiele koncertów w Szwajcarii dedykował Polsce. W 1946 roku miał z kolei w Paryżu koncert z okazji rocznicy Konstytucji 3 maja. Organizatorem był Czerwony Krzyż. Grażyna Bacewicz zagrała I Koncert skrzypcowy Szymanowskiego, była III Symfonia Kleckiego i „Uwertura” Antoniego Szałowskiego, którą bardzo lubił. Dochód przeznaczony został na ofiary wojny – warszawskie sieroty.

W wieku dojrzałym eksponował swoje kulturowe związki z tradycją polską czy szerzej wschodnioeuropejską. – Znalazłem też paszport Kleckiego, a w nim nazwisko napisane przez „c”. Tak zachował je do końca życia – opowiada Wojciech Wendland. – Pisownia „Kletzki” była stosowana jedynie jako transkrypcja fonetyczna, aby Niemcy, Anglicy czy Francuzi wymawiali jego nazwisko poprawnie. Ale gdy został szefem Orkiestry Szwajcarii Romańskiej, Szwajcarzy zachowali pisownię: Klecki. Mawiał jednak, że w Europie czuje się cudzoziemcem, a obywatelstwo szwajcarskie zdecydował się przyjąć dopiero w 1949 roku. Przez wiele lat był bezpaństwowcem.

W 1965 roku robotnicy pracujący na budowie obok hotelu Metropole w Mediolanie wydobyli z ziemi dwie wielkie skrzynie. Okazało się, że są pełne nut. Ustalono, że należały do Pawła Kleckiego, wróciły więc do adresata. On jednak nie chciał ich otworzyć i nie uczynił tego do końca życia. Dopiero po jego śmierci zrobiła to żona Ivonne wraz z amerykańskim naukowcem Timothym Jacksonem, który interesował się spuścizną kompozytorską Kleckiego.

Wyjeżdżając z Niemiec, zabrał wszystkie utwory, jakie do 1933 roku mu tam wydano. Dla każdego twórcy odzyskanie takiej własności byłoby bezcenne. Nie dla Kleckiego, który całkowicie zarzucił komponowanie i w żaden sposób nie chciał wracać do swojej muzyki. By zrozumieć taką postawę, należy przypomnieć słynne zdanie filozofa, socjologa i muzykologa Theodora L.W. Adorno: „Po Auschwitz pisanie poezji to barbarzyństwo”. A Paweł Klecki w 1948 roku w jednym z wywiadów powiedział: „Szok związany z tym wszystkim, co oznaczał i przyniósł hitleryzm, zabił we mnie możność tworzenia”.

We wrześniu 1939 roku w Łodzi zostali jego rodzice, siostra i brat. – Przeżył jedynie brat, ukrywał się – mówi Wojciech Wendland. – Miał na imię Marek, ale po wojnie zmienił je na Mieczysław, jego pasją był jazz, w 1946 roku w Malinowej w Hotelu Grand w Łodzi prowadził kwintet jazzowy, w późniejszych latach pracował w redakcji miesięcznika „Jazz”.

Czytaj więcej

Kto po Pendereckim. Kompozytorzy młodszego pokolenia

Światowe prawykonanie

Dopiero w kilka dekad po śmierci Pawła Kleckiego zaczęło narastać zainteresowanie tym, co skomponował. Wiele utworów z mediolańskich skrzyń przetrwało z pewnymi ubytkami, a rękopisy nie zachowały się do naszych czasów, praca nad tą spuścizną wymaga więc żmudnych badań muzykologicznych. W Polsce duże zasługi dla jej odkrycia ma Andrzej Wendland (ojciec Wojciecha), twórca m.in. organizowanego od ponad 20 lat w Łodzi festiwalu Tansmana, którego bohaterem stał się początkowo przyjaciel Kleckiego z lat młodzieńczych, a później i on sam.

Wielkim admiratorem Pawła Kleckiego jest dyrektor artystyczny Filharmonii Narodowej Andrzej Boreyko. – Był fantastycznym dyrygentem, moim zdaniem jego interpretacje dorównują nagraniom największych dyrygentów w historii – mówi. – Przyznam się jednak, że jako kompozytora nie znałem go zupełnie. Owszem, gdy byłem dyrektorem muzycznym Berner Symphonieorchester w Szwajcarii, poznałem nagranie jego II Symfonii zrealizowane przez mojego poprzednika, ale to właściwie wszystko. Tak naprawdę zacząłem się zajmować Pawłem Kleckim już w Polsce, kiedy napotkałem jego nazwisko w książce Romana Jasińskiego „Zmierzch starego świata”. Było to jesienią 2019 roku, na początku mojego pierwszego sezonu w Filharmonii Narodowej. Zainteresował mnie los tego człowieka. Potem trafiło do moich rąk koncertowe nagranie „Sinfonietty” z maestro Maksymiukiem i Sinfonią Varsovią. Zakochałem się w tym utworze od pierwszego przesłuchania. Zafascynowały mnie świeżość harmonii, fantazja rytmiczna, śmiałość formy, no i po prostu piękno tej muzyki. Pamiętałem, jak młody był Klecki, kiedy pisał ten utwór, i to mnie też fascynowało.

Po spotkaniach z Andrzejem Wendlandem Andrzej Boreyko postanowił nagrać z orkiestrą Filharmonii Narodowej „Sinfoniettę” – pierwszy utwór Kleckiego wydany w Berlinie w 1923 roku – a także „Konzertmusik”. To z kolei ostatnia kompozycja Kleckiego, jaką w 1932 roku zdołało opublikować wydawnictwo Breitkopfa. – Utwór prawdopodobnie był wykonany tylko raz w latach 20. w Berlinie – mówi dyr. Boreyko. – Jest zupełnie inny, wskazuje na zainteresowanie kompozytora stylem neoklasycznym, ale nie mniej interesujący.

Podczas kolejnych spotkań Andrzej Wendland zaczął namawiać go do światowego prawykonania „Capriccia” ukończonego w 1931 roku. Jako pierwsi mieli je wówczas zagrać Berlińscy Filharmonicy, ale już nie pozwolono im tego uczynić.

– Ten utwór nie bardzo poddaje się zaszufladkowaniu. Jest napisany na pełną orkiestrę symfoniczną z udziałem harfy, celesty, dużej sekcji perkusyjnej. Trwa około 18–20 minut, tak mi się przynajmniej wydaje, bo nagrań dla porównania przecież nie ma – opowiada Andrzej Boreyko. – Zgodnie z tytułem ma bardzo swobodną formę i jest wypełniony wszelkiego rodzaju pomysłami. Słyszymy tu echa muzyki najróżniejszych kompozytorów wykonywanych w Berlinie w latach 20. i na początku lat 30. XX wieku. Nie chciałbym wymieniać żadnych nazwisk, żeby niczego nie sugerować, ale każdy słuchacz znający się na muzyce tego okresu na pewno odkryje znajome aluzje dźwiękowe, harmoniczne i rytmiczne. Pyszna orkiestracja i zagęszczona, może nawet czasem nieco zanadto, faktura dodają kolorów i nastrojów. Ale wykonanie „Capriccia” potrzebuje orkiestry naprawdę wysokiego lotu.

Na światowe prawykonanie „Capriccia” Filharmonia Narodowa zaprasza 8 października. Po tym jednorazowym wydarzeniu pozostanie oczywiście pytanie, czy utwór może w sposób bardziej trwały zaistnieć w życiu muzycznym. – Na pewno im lepiej zabrzmi, tym większe istnieją szanse na to, że zainteresują się nim inni dyrygenci i inne orkiestry – odpowiada dyr. Boreyko. – My zrobimy wszystko, ale „Capriccio” wymaga bardzo dobrych wykonawców we wszystkich sekcjach instrumentów, więc nie każda orkiestra będzie w stanie w pełni zrealizować wysokie wymagania kompozytora. Nie jest to jakiś hit, łatwy do słuchania i bawiący publiczność, ale zasługuje na to, by pojawiać się na estradach koncertowych całego świata.

Obserwujemy dziś pewne zmęczenie publiczności filharmonicznej standardowym, czy też raczej należałoby powiedzieć mainstreamowym, repertuarem koncertowym. Świat szuka więc utworów mniej znanych, a wartościowych, lecz z różnych względów zapomnianych. Mamy w tej kwestii wiele do zaoferowania, bo z racji brutalnych zawirowań historycznych dorobek rozmaitych naszych kompozytorów uległ rozproszeniu. Przez ostatnie dekady udało się spopularyzować twórczość Aleksandra Tansmana, teraz więc nastała chyba dobra pora dla Pawła Kleckiego. Ale to ciągle dopiero początek. Jest przecież muzyka urodzonego w Tarnopolu Karola Rathausa, który przed wybuchem II wojny zamieszkał w Ameryce. W Nowym Jorku na początku lat 50. zmarł Jerzy Fitelberg, syn wielkiego dyrygenta Grzegorza Fitelberga. Nie znalazł również należnego mu miejsca w muzyce polskiej XX wieku najważniejszy w Polsce „dodekafonista” Józef Koffler związany ze Lwowem, który wprawdzie uciekł z tamtejszego getta, ale nie doczekał końca wojny. Muzyczna lista jest naprawdę długa.

Berlin, 1929 r. Archiwum Tansman Festival

Berlin, 1929 r. Archiwum Tansman Festival

Ta historia mogłaby się zaczynać jak ciąg dalszy lub uzupełnienie „Ziemi obiecanej”, a zwłaszcza jej genialnej filmowej wersji, w której Andrzej Wajda na zawsze utrwalił w społecznej świadomości obraz XIX-wiecznej Łodzi jako wielokulturowego tygla, miasta, w którym można było robić interesy, budować fabryki, handlować, zbić fortunę albo ją stracić. To wszystko prawda, ale pieniądz nie był tam jedynym motorem ludzkiego życia. W Łodzi kwitło też życie kulturalne, o wiele bogatsze niż to, które przedstawił Andrzej Wajda w filmie, ograniczając je do sceny popisów tandetnych artystów rewiowych.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich