Dlaczego nie szanujemy wody i czym to grozi

Dobra wiadomość jest taka, że wody na Ziemi raczej nie zabraknie. Zła – że przez złą gospodarkę zasobami wodnymi może jej zabraknąć tam, gdzie jest potrzebna. Hydrolodzy są zgodni – mamy problem.

Publikacja: 02.09.2022 10:00

Susza, która nawiedziła w tym roku Chiny, doprowadziła do poważnych problemów z dostępnością wody. W

Susza, która nawiedziła w tym roku Chiny, doprowadziła do poważnych problemów z dostępnością wody. W jej efekcie rzeka Jialing (na zdjęciu), jeden z głównych dopływów Jangcy, niemal całkowicie wyschła. Podobnie jak 65 innych rzek

Foto: Noel Celis/AFP

Woda, woda, wszędzie / Ani kropli do picia” – pisał w poemacie „Rymy o sędziwym marynarzu” angielski poeta Samuel Taylor Coleridge. Przed czterema laty w takiej sytuacji znaleźli się mieszkańcy Kapsztadu, portu w RPA położonego na granicy między dwoma wielkimi oceanami – Atlantyckim i Spokojnym.

W styczniu 2018 roku, po trzech latach suszy, największej od blisko 100 lat, władze Kapsztadu poinformowały 4 mln mieszkańców tego miasta, że w kwietniu czeka ich tzw. Dzień Zero – czyli moment, w którym dostępne dla Kapsztadu zasoby wody się skończą.

Helen Zille, stojąca na czele władz Prowincji Przylądkowej Zachodniej, na terenie której znajduje się Kapsztad, ostrzegła mieszkańców miasta, że jeśli nie zmniejszą zużycia wody, wówczas 12 kwietnia po prostu się ona skończy. Chodziło oczywiście o wodę słodką, bo słonej, wokół portu, było oczywiście pod dostatkiem. Sęk w tym, że wody tej nie mogą pić ani ludzie, ani zwierzęta, nie da się jej też używać w rolnictwie czy przemyśle.

Sytuacja była na tyle poważna, że limit zużycia wody na osobę zmniejszono do 50 litrów dziennie (dla porównania – średnie zużycie wody przez mieszkańca Europy to ok. 120–140 litrów dziennie na osobę), a władze nie wykluczały, że limit ten może zostać zmniejszony nawet do 25 litrów. Zille przekonywała, że w zaistniałej sytuacji luksusem powinna stać się nawet kąpiel. – Na tym etapie nikt nie powinien się kąpać częściej niż dwa razy w tygodniu. Oszczędzajcie wodę tak, jakby od tego zależało wasze życie. Bo ono od tego zależy – mówiła szefowa lokalnych władz, która wcześniej sama deklarowała, że zaczęła kąpać się raz na trzy dni, i przekonywała, iż „przetłuszczone włosy oraz brudny samochód są dziś symbolem” dbania o zasoby wody w mieście.

Aby zmobilizować mieszkańców, władze zaczęły podawać do wiadomości publicznej adresy nieruchomości, których mieszkańcy zużywają więcej wody, niż wynosi dopuszczalny limit (tzw. listy wstydu). W związku z sytuacją kryzysową rolnicy mieli ograniczyć nawadnianie pól, firmy wynajmujące samochody przestały je myć przed przekazaniem klientom, dostęp do wody zaczęły ograniczać gościom hotele. Apelowano, by nie napełniać wodą basenów przydomowych, nie podlewać trawników, a nawet o to, by nie myć rąk wodą, tylko używać do tego preparatów dezynfekcyjnych. Doszło nawet do tego, że lokalne rozgłośnie radiowe zaczęły skracać nadawane piosenki – do dwóch minut, czyli do takiego czasu, jaki mieszkańcy powinni przeznaczać na prysznic. Wszystkie te środki ostatecznie przyniosły efekt – Dzień Zero ostatecznie nie nadszedł. Ale w pewnym momencie 200 miejskich punktów poboru słodkiej wody musieli pilnować uzbrojeni strażnicy.

Czytaj więcej

Gdy strach napędza inflację

Oczko bez wody

W Kapsztadzie Dzień Zero nigdy nie nadszedł, ale już np. w zamieszkiwanym przez niemal 22 mln osób São Paulo w 2015 roku dochodziło do trwających po 12 godzin przerw w dostawach wody dla mieszkańców, ponieważ miasto w pewnym momencie miało jej zapasy zaledwie na 20 dni (co również było następstwem suszy). W indyjskim Madrasie (5 mln mieszkańców) władze ogłosiły nadejście Dnia Zero 19 czerwca 2019 roku, gdy wszystkie cztery zbiorniki zaopatrujące miasto niemal kompletnie wyschły.

W Europie na razie problem Dnia Zero się nie pojawił, ale susza, jaka nawiedziła Stary Kontynent tego roku, jest największa od 500 lat (a na Półwyspie Iberyjskim – największa nawet od 1200 lat). Sierpniowy raport Europejskiego Obserwatorium ds. Susz wskazuje, że w przypadku 47 proc. Europy można mówić o stanie ostrzegawczym w związku z deficytem wody, a kolejne 17 proc. znalazło się w stanie alarmowym – co oznacza, że brak wody zaczął wpływać na roślinność.

O suszy w Europie naocznie można się przekonać, obserwując poziom rzek. W Warszawie poziom Wisły obniżył się w lipcu, na wysokości bulwarów wiślanych, do 38 cm. Na południu Polski niemal wysechł San. W Niemczech i Czechach na Łabie zaczęły być widoczne tzw. kamienie głodowe – a więc kamienie upamiętniające rekordowo niskie stany rzeki w poprzednich stuleciach, co zwiastowało klęskę głodu. Najsłynniejszy z tych kamieni – na którym umieszczono napis „jeśli mnie widzisz – płacz” – wyłonił się z Łaby w czeskim miasteczku Děčín.

Poziom wody w Renie spadł tak bardzo, że rzeka w wielu miejscach przestała być spławna, co zakłóciło m.in. dostawy surowców energetycznych do niemieckich elektrowni. Na serbskim odcinku Dunaju spod wody wyłoniły się szczątki niemieckiej flotylli zatopionej w 1944 roku, a na węgierskim odcinku można było zobaczyć szczątki radzieckiego statku. We Włoszech poziom Padu – jednej z najważniejszych rzek kraju – obniżył się o 2 m, co doprowadziło do wzrostu jej zasolenia. W pobliżu miejscowości Gualtieri po raz pierwszy od 1943 roku można było podziwiać niemal cały wrak barki Zibello, zatopionej w Padzie podczas II wojny światowej w wyniku amerykańskiego nalotu. We Francji do 100 gmin wodę pitną musiano tego lata dostarczać cysternami, a w 66 departamentach kraju ogłoszono najwyższy poziom zagrożenia w związku z suszą.

Najgorsze jest to, że obniżanie się poziomu słodkich wód powierzchniowych nie jest tegoroczną anomalią. Dr Łukasz Sługocki, hydrobiolog z Uniwersytetu Szczecińskiego, w rozmowie z „Plusem Minusem” podkreśla, że w ciągu ostatnich 100 lat obserwujemy w Polsce stopniowe zmniejszenie powierzchni zbiorników wodnych. – Na Pojezierzu Pomorskim, według danych z 2006 roku, znajdowało się 3385 jezior. Tymczasem w 1954 roku było ich 4129. Druga rzecz to zanik małych zbiorników, oczek wodnych. W ciągu 100 lat, między 1880 a 1980 rokiem, ich liczba na terenach rolniczych zmniejszyła się o 60 proc. A teraz ten proces jeszcze przyspieszył – mówi dr Sługocki, który zwraca uwagę, że np. temperatura wody w Odrze, która znalazła się na ustach wszystkich w związku z masowym wymieraniem ryb w rzece, wzrosła do 26–27 stopni Celsjusza. – To bardzo dużo – podkreśla. – Postępujący zanik zbiorników wodnych i wyższe temperatury prowadzą nieuchronnie do ustępowania wrażliwych gatunków. Ten zanik bioróżnorodności informuje nas o tempie zmian, jakie obecnie zachodzą na Ziemi – dodaje.

Na uwagę, że skoro kamienie głodowe umieszczano w wysychających rzekach przed setkami lat, co oznacza, że wówczas również nawiedzały nas susze, hydrobiolog dr hab. Andrzej Mikulski odpowiada, że „tego typu epizody się pojawiały”, ale „to, co obserwujemy dziś, to proces”. – To nie jest krótkotrwałe zaburzenie, które ulegnie zmianie. Pomiar temperatury wskazuje, że średnia temperatura stale rośnie – zauważa. A ekohydrolog dr Sebastian Szklarek zwraca jeszcze uwagę na wzrost populacji. – Owszem, susze zdarzały się np. w XVII wieku. Ale czy wtedy mieliśmy do wykarmienia 7,7 mld ludzi? – pyta.

Wody mamy dużo, ale…

Na Ziemi znajduje się ok. 1,385 mld km sześc. wody. To ilość trudna do wyobrażenia, biorąc pod uwagę, że 1 km sześc. wody to bilion litrów. Jednak aż 97,5 proc. tej ogromnej masy wody to woda słona, która nie nadaje się do spożycia ani do kultywowania roślin czy też wykorzystania w przemyśle. Woda słodka, od której dostępności uzależnione jest istnienie życia na Ziemi, to 2,5 proc. całości zasobów wodnych – czyli ok. 346 475 km sześc. wody. Nadal dość dużo. Jednak aż 68,7 proc. stanowi woda „uwięziona” w lodowcach i pokrywie lodowej, a 30,1 proc. to wody podziemne. Woda słodka znajdująca się na powierzchni Ziemi stanowi 1,2 proc. wszystkich zasobów słodkiej wody – z tych 1,2 proc. tylko 0,49 proc. wody znajduje się w rzekach, a 20,9 proc. – w jeziorach. Niemal 69 proc. słodkiej wody na powierzchni Ziemi ma postać lodu lub wiecznej zmarzliny.

W związku z tym, że – jak widać – zasoby wody słodkiej są zaledwie niewielkim ułamkiem wody dostępnej na Ziemi w ogóle, a duża ich część jest trudno dostępna, ważne jest to, że woda funkcjonuje w obiegu zamkniętym. Jej ilość zasadniczo się nie zmienia, ponieważ to, co wyparuje, w związku np. z wysoką temperaturą, wróci na powierzchnię w postaci spadającego deszczu. Warto przy tym odnotować – jak zauważa dr Mikulski – że ocieplenie klimatu wiąże się nie tylko z większym parowaniem wody, ale też – w konsekwencji – z większą łączną ilością opadów (skoro więcej wody paruje, więcej musi jej potem spaść).

Na czym więc polega problem? Chodzi o to – jak mówi dr Mikulski – by wodę słodką mieć dostępną do wykorzystania w danym miejscu i w danym czasie. – Problem polega na tym, aby ją zatrzymać – podkreśla hydrobiolog. A to idzie nam – oględnie mówiąc – niezbyt dobrze.

A tymczasem zużycie wody na świecie rośnie w szybkim tempie – w związku ze wzrostem liczby ludzi na Ziemi, a także rozwojem przemysłu i rolnictwa. Na początku XX wieku ludzkość zużywała ok. 671,31 mld m sześc. wody rocznie, a 100 lat później zużycie wzrosło do ok. 4 bln m sześc. Zużywana przez nas woda pozostaje w ekosystemie, ale jest gorszej jakości (ze względu na zanieczyszczenie), a przede wszystkim – zmienia swoją lokalizację i często potem brakuje jej tam, gdzie jest potrzebna. Zużytą przez rolnictwo czy przemysł wodę zrzucamy bowiem do rzek, które następnie transportują ją do morza, a tam staje się ona wodą słoną. Najgorsze, gdy taki los spotyka wody podziemne – a więc naszą „polisę ubezpieczeniową” – zasoby czystej, przefiltrowanej przez warstwy gleby wody. Im bardziej nadwyrężamy te zapasy, tym większy problem będziemy mieli w przyszłości.

Czytaj więcej

Musk, Twitter i polityczna (nie)poprawność

Ślad wodny – gdzie ucieka woda

Aby pokazać, gdzie tracimy największe ilości wody, trzeba wprowadzić termin tzw. śladu wodnego. Definiowany jest jako całkowita objętość wody potrzebna do wyprodukowania danego produktu – od procesu pozyskania surowców pierwotnych, po ich przetworzenie aż po końcowy produkt, a także potrzebna do zneutralizowania zanieczyszczeń powstających w tym procesie.

Globalnie największe zużycie jest związane z rozwojem rolnictwa. O ile w Europie rolnictwo odpowiada za około jednej trzeciej zużycia wody, o tyle już np. w południowej Azji – za ok. 90 proc., a globalnie jes to ok. 70 proc.

Najbardziej „wodochłonna” jest hodowla zwierząt i – co za tym idzie – wytwarzanie produktów odzwierzęcych. Każdy kilogram pozyskanej wołowiny oznacza „wydatek” w postaci ok. 15 tys. litrów, jagnięciny – 8,8 tys. litrów, wieprzowiny – 6 tys. litrów, a mięsa drobiowego – 4,3 tys. litrów. Produkcja kilograma sera to koszt rzędu 5,6 tys. litrów wody, kilograma masła – 5,5 tys. litrów, kilograma jajek – 3,3 tys. litrów, a aby wypić litr mleka, musimy „zużyć” 1 tys. litrów. Dlaczego aż tak dużo? Po pierwsze, hodowane zwierzę musi pić (jedna krowa wypija od 100 do 200 litrów dziennie). Po drugie, zwierzęta trzeba czymś karmić, a uprawa zbóż na paszę dla zwierząt również jest wodochłonna.

Ale wodochłonna jest także produkcja żywności roślinnej – aby pozyskać kilogram ryżu, potrzeba 2,3 tys. litrów, a uzyskanie kilograma orzechów pochłania do 9 tys. litrów. Ba, żeby wypić filiżankę kawy, musimy „zużyć” 200 litrów wody, których potrzeba na uprawę kawowca, a następnie obróbkę jego ziaren. Aby uzmysłowić sobie, jak wiele wody zużywamy na produkcję żywności, warto zwrócić uwagę, że człowiek wypijający 3 litry wody dziennie, który przeżyje 80 lat, spożyje niespełna 90 tys. litrów – czyli tyle, ile potrzeba do produkcji 6 kg wołowiny.

A wracając do wspomnianego na wstępie Kapsztadu, warto odnotować, że dwa lata przed tym, jak w mieście nieomal zabrakło wody, z RPA do Europy i USA wyeksportowano ok. 428,5 mln litrów wina. Wyprodukowanie jednej lampki wina wymaga zużycia od 100 do 200 litrów wody – co oznacza, że tylko eksport wina z 2016 r. „pozbawił” RPA ponad 400 mld litrów wody. To tyle, ile wszyscy obecni mieszkańcy Kapsztadu wypiją przez całe życie.

Znaczący ślad wodny jest również widoczny w produkcji przemysłowej. Wyprodukowanie pary dżinsów „kosztuje” 7 tys. litrów, a jednego T-shirtu – 2,7 tys. litrów. Wyprodukowanie jednego samochodu wymaga zużycia w całym procesie od 60 do nawet 380 tys. litrów, a smartfona – 12,8 litra. Ba, żeby wyprodukować litrową butelkę gazowanego napoju, potrzeba aż 350 litrów wody, z czego aż 160 litrów pochłania nadanie mu aromatu.

Za duże zużycie (w Europie – aż 28 proc.) odpowiada branża energetyczna – woda wykorzystywana jest głównie do chłodzenia reaktorów w elektrowniach jądrowych oraz do chłodzenia pary wodnej w elektrowniach działających w oparciu o paliwa kopalne (taka woda jest potem „zanieczyszczona termalnie” – tzn. jej temperatura jest wyższa, co oznacza, że zrzucenie jej np. do rzeki może zagrażać jej ekosystemowi). Duże straty wodne wiążą się też z górnictwem odkrywkowym, które wymaga odwadniania terenów odkrywkowych i doprowadza do obniżania poziomu wód podziemnych.

Prof. dr hab. inż. Tamara Tokarczyk, hydrolog z IMGW, zwraca uwagę, że znajomość śladu wodnego jest ważna w uświadamianiu każdemu, że powinniśmy umieć gospodarować wodą. – Skoro do wyhodowania kilograma pomidorów potrzebujemy określonej ilości wody, to aby hodować pomidory, musimy ją na miejscu zatrzymać – zauważa. I dodaje, że wyhodowanie tylko jednego średniego pomidora wymaga ok. 50 litrów wody.

Ile wody spuszczamy w toalecie

W Kapsztadzie, w obliczu zagrożenia Dniem Zero, apelowano m.in. o ograniczenie liczby kąpieli – bo wiele wody przecieka nam przez palce również w naszych domach. Jeśli nie zakręcamy kurka w czasie mycia zębów – dziennie tylko na tę czynność zużywamy jej ok. 36 litrów. Każde spuszczenie wody w toalecie to od 3 do 6 litrów. Jeden cykl pracy pralki wiąże się z poborem ok. 40–50 litrów. Jeśli zmywamy naczynia ręcznie – w ciągu każdej minuty zużywamy ok. 6 litrów. Minuta pod prysznicem to zużycie od 10 do 20 litrów (kąpiel w wannie pochłania od 120 do 150 litrów).

Woda, którą codziennie spożywamy, stanowi – jak czytamy na założonym przez dr. Sebastiana Szklarka blogu Świat Wody – zaledwie 3 proc. zużycia przez jedno gospodarstwo domowe. 35 proc. wody zużywamy na higienę osobistą, a 54 proc. – na spłukiwanie toalety i porządki.

Proporcje te powinny nam dać do myślenia o tyle, że z naszych kranów nie płynie byle jaka woda – zazwyczaj pochodzi z zasobów wód podziemnych, a nawet jeśli jest pobierana bezpośrednio ze zbiorników naziemnych, to zanim trafi do naszych domów, jest uzdatniona, tak aby nadawała się do spożycia. Po czym każdy z nas spuszcza codziennie ok. 40 litrów tej wysokiej jakościowo wody w toalecie.

Czytaj więcej

Jak Ukraińcy zmiażdżyli Rosjan w internecie

Zima bez śniegu, lato bez wody

Wiemy już, gdzie woda nam „ucieka” – jednak, jak zostało już wspomniane, woda na Ziemi krąży w obiegu zamkniętym, więc po takiej „ucieczce” w końcu wróci w postaci opadów. Jak jednak zauważa dr Szklarek: „woda funkcjonuje w obiegu zamkniętym w skali globu”. – Ważne, żeby była w danym miejscu, w danym czasie – dodaje. I tu pojawiają się problemy.

Dlaczego? Dr Mikulski zwraca uwagę na zmiany klimatyczne i zanikającą retencję śniegową i lodową. – W przeszłości retencja śniegowa – stopniowe uwalnianie wody ze śniegu, który spadał zimą, zasilało system wodny w Polsce do późnego lata. Śnieg topił się powoli, równomiernie uzupełniając zasoby wód podziemnych i powierzchniowych – tłumaczy. Teraz, gdy wraz z ocieplającym się klimatem mamy coraz częściej bezśnieżne zimy, to naturalne źródło dopływu wody znika. – Jeszcze większy problem mają kraje, gdzie zasoby wodne pochodziły z topnienia lodowców – dodaje. Zanikanie lodowców powoduje, że w dolinach poniżej pojawiają się gwałtowne powodzie i długotrwałe susze, zjawiska nienotowane tam dotychczas.

Drugi problem, na który zwraca uwagę hydrolog, to zmiana struktury opadów. W Polsce coraz częściej mamy do czynienia z de facto dwiema porami roku – porą suchą jesienią/zimą i gorącą porą deszczową wiosną/latem. W efekcie nierównomiernych opadów, często gwałtownych, ale bardzo krótkich, większość spadającej wody nie zatrzymuje się w glebie, która nie jest w stanie przyjąć tak dużych ilości w krótkim czasie. W efekcie większość takich gwałtownych opadów spływa do rzek – a nimi do morza, co oznacza, że je „tracimy”. W efekcie możemy mieć do czynienia z suszą hydrologiczną (obniżaniem się zasobów wód powierzchniowych i poziomu wód podziemnych) nawet wtedy, gdy co jakiś czas doświadczamy gwałtownych ulew.

– Jeszcze niedawno w lasach było wilgotno nawet w czasie długich okresów bezdeszczowych. A teraz w wyniku silniejszego parowania i rzadszych opadów nawet tam jest sucho – zauważa dr Mikulski.

– W Polsce zbyt szybko sprowadzamy wodę do Bałtyku – mówi z kolei dr Sługocki. Jak mówi, dzieje się to zarówno przez wycinkę lasów, które w naturalny sposób zatrzymują wodę, jak i np. przez meliorację – czyli odprowadzanie nadmiaru wody z gleby. To ostatnie krótkoterminowo jest korzystne dla produkcji rolnej, ale długoterminowo pogłębia problemy związane z suszą, ponieważ wody usuniętej w czasie, gdy jest jej za dużo, brakuje w okresach, gdy jest jej za mało.

– Problemem jest to, co robimy, gdy woda już spadnie – wtóruje dr. Sługockiemu Krzysztof Cibor z Greenpeace. – Wycinane są lasy, które są naturalną gąbką chłonącą wodę. Rzeki są regulowane i traktowane jak szlaki wodne. Melioracja służy raczej do jak najszybszego odprowadzania wody z pól, a nie do jej zatrzymywania – wylicza.

Cibor zwraca też uwagę na problem, jakim jest zjawisko wysuszania bagien i mokradeł na potrzeby rolnictwa czy w związku z postępującą urbanizacją. – Polska i tereny na wschód od naszego kraju to miejsca, w których jeszcze 100 lat temu było bardzo dużo mokradeł – mówi. Tymczasem od 1900 roku ilość terenów podmokłych i bagien zmniejszyła się na Ziemi nawet o dwie trzecie. Tereny te stanowiły naturalne „zbiorniki retencyjne” – nie tylko długo zatrzymywały wodę, ale też ją oczyszczały – rosnące na bagnach rośliny są w stanie wchłaniać nawozy, a bakterie rozkładają związki azotowe. – Osuszając bagna, nie tylko pozbyliśmy się tych gąbek, ale też wyzwoliliśmy duże ilości CO2 ze znajdującego się tam torfu – zauważa dr Szklarek.

Zwraca przy tym uwagę, że przez lata byliśmy nastawieni raczej na odwadnianie terenów, by przeciwdziałać powodzi. – Susza jest rozłożona w czasie, trudniej ją pokazać. Jak pokazać suszę rolniczą? Powódź jest pod tym względem czymś bardziej namacalnym – zauważa. – Poza tym wiele osób mówi: jaka susza, skoro gdy odkręcamy kran, woda z niego leci. Ale nie zwraca uwagi, że rośnie też koszt jej uzyskiwania – dodaje.

Jak zatrzymać wodę?

Co zatem powinniśmy zrobić? Nasi rozmówcy są pod tym względem zgodni. – Powinniśmy zatrzymywać wodę w krajobrazie – mówi dr Mikulski. – Trzeba stworzyć warunki do tego, by jak najdłużej zostawała w danym miejscu – dodaje.

O tym, że odtwarzanie zdolności retencyjnych jest ważne, mówi też prof. Tokarczyk. – Susza może się utrzymywać mimo ulewnych deszczy, które nas nawiedzają, ponieważ te ostatnie nie zasilają wgłębnych warstw, nie budują retencji. Ta woda bardzo szybko odpływa do rzek, a rzeką do morza – i z punktu widzenia ludzi, roślin, przyrody ożywionej niczego nie przynosi. Retencja nie zostaje uzupełniona – wyjaśnia hydrolog. Dodatkowym problemem jest to, że tereny zabudowane projektowane są tak, aby spływ był jak najszybszy.

W jaki sposób to osiągnąć? Dr Mikulski wskazuje na dużą rolę odpowiedniej gospodarki leśnej – zwłaszcza w górach. – Priorytetem powinna być retencja, a nie pozyskanie drewna. Najwięcej wody zatrzymuje się w lesie wielowarstwowym, wielogatunkowym. Trzeba zostawiać na miejscu spróchniałe drewno, które w naturalny sposób zatrzymuje wodę. Nie sadzić monokultur – zwłaszcza iglastych – mówi. Zatrzymanie wody w górach jest o tyle ważne, że to właśnie tam – stopniowo uwalniana – woda będzie zasilać źródła rzek.

Dorota Serwecińska z WWF wskazuje, że rozwiązaniem problemu nie jest budowa sztucznych zbiorników retencyjnych na rzekach. – Jeśli odprowadzimy wodę do takiego zbiornika, to znaczy, że nie zatrzymaliśmy jej na obszarze całej zlewni. Poza tym wody w sztucznych, stosunkowo płytkich zbiornikach, przy wysokich temperaturach szybko parują i ulegają eutrofizacji – mówi. Zamiast tego, jak tłumaczy, należałoby postawić na retencję krajobrazową: przede wszystkim zachowanie i odtwarzanie terenów podmokłych, zalesianie oraz retencję dolinową – zaprzestanie regulowania rzek, tak aby mogły one meandrować i wolniej odprowadzać wodę do morza. – Dobrym rozwiązaniem jest odsuwanie wałów przeciwpowodziowych od rzeki i poszerzanie obszarów zalewowych, które jednocześnie są obszarami naturalnej retencji w czasie, gdy woda w rzece wzbiera – wylicza. Dzięki temu udałoby się stworzyć warunki do tego, by woda „nie uciekała” błyskawicznie z miejsca, w którym się pojawi – np. w wyniku intensywnych opadów.

Krzysztof Cibor zwraca uwagę, że aby poprawić bilans wodny, należy „przestać traktować rzeki jak element infrastruktury i zbiornik na ścieki”. – Rządzący muszą przestać żyć, jakby jutra miało nie być – podkreśla. I dodaje, że konieczne są też zmiany w sposobie wytwarzania energii i systemie produkcji żywności, w tym zmniejszenie produkcji „wodochłonnego” mięsa.

W miastach – jak mówi prof. Mikulski – trzeba natomiast jak najbardziej zwiększać ilość terenów zielonych, w tym trawników czy zarośli, które zatrzymywałyby wodę. – Dziś deszcz spada, spływa po betonie do rzeki – i nic z tego nie mamy – zauważa. Jak mówi, na osiedlach mogłyby powstać zbiorniki retencyjne, które zatrzymywałyby deszczówkę, a następnie można by ją wykorzystać np. do pielęgnacji terenów zielonych.

Prof. Tokarczyk zwraca uwagę, że w miastach coraz częściej powstają dziś łąki kwietne albo szerokie, zakrzewione pasy, które pomagają zatrzymywać wodę. – Widać wyraźną poprawę w porównaniu do lat 90. – przyznaje. Dzięki takiemu zatrzymywaniu wody w miastach poprawia się m.in. wilgotność powietrza – woda ta pod wpływem temperatury jest bowiem powoli uwalniana.

Z kolei dr Szklarek podkreśla, że duże znaczenie ma rozsądniejsze gospodarowanie wodą przez odbiorców indywidualnych. – Przemysł już teraz wprowadza rozwiązania mające na celu oszczędzanie wody, ponieważ wiąże się to z obniżeniem kosztów. Ale w przypadku rozproszonych odbiorców zmniejszenie kosztów związanych z poborem wody daje niewielki zysk, stąd nie ma motywacji do wprowadzania takich rozwiązań – zauważa. Dlatego – jak dodaje – ważne by było, aby np. przy budowaniu nowych domów stosować rozwiązania, które pozwolą np. na zatrzymywanie wody z opadów deszczu czy stworzenie podwójnego obiegu, tak aby tzw. szarej wody (np. po myciu) można było użyć np. do spłukiwania toalety.

Prof. Tokarczyk wskazuje, że pozytywnym sygnałem jest to, że chociaż łączne zużycie wody wzrasta, w przeliczeniu np. na jednego mieszkańca Europy utrzymuje się na zbliżonym poziomie. – Zaczynamy oszczędzać wodę, nie tylko ze względu na indywidualne decyzje, ale też dlatego, że urządzenia, z których korzystamy – np. pralki – zużywają jej coraz mniej – mówi.

Czy da się wyczerpać wodę?

Według dr. Szklarka największy problem – patrząc na sprawę globalnie – mamy z wodą dla rolnictwa. – Ono jest uzależnione od tego, czy pada, czy nie. Woda w gruncie paruje wraz ze wzrostem temperatur – i zaczyna się problem. Jeśli nie ma powierzchniowego źródła wody lub wody z gruntu – tracimy zbiory – mówi. Rozwiązaniem tego problemu może być sięganie do wód podziemnych, ale to stąpanie po cienkim lodzie, bo wody podziemne odnawiają się powoli – tym wolniej, im głębiej po nie sięgamy. W najniższych warstwach ich odnowienie się może zająć kilkadziesiąt lub nawet kilkaset lat. – Jeśli odpompujemy za dużo wody, stworzy się lej jak przy kopalniach odkrywkowych – i poziom wód obniży się na większym obszarze – zauważa dr Szklarek.

Z kolei dr Mikulski zwraca uwagę, że wody podziemne też można wyczerpać – czego przykładem jest Arabia Saudyjska. W kraju tym, w którym średnia roczna ilość opadów wynosi zaledwie ok. 80 mm, 98 proc. wykorzystywanej wody pochodzi z wód podziemnych, a pozostałe 2 proc. – z odsalania wody morskiej (Arabia Saudyjska jest światowym liderem pod względem ilości odsalanej wody, ale proces ten jest niezwykle energochłonny – owe 2 proc. wykorzystywanej wody uzyskiwane jest z użyciem 5 proc. ogółu energii zużywanej w kraju). Najwięcej – bo aż 95 proc. wody – pochłania w Arabii Saudyjskiej rolnictwo.

Intensywna eksploatacja wód podziemnych sprawiła, że – według raportu przygotowanego na Uniwersytecie Króla Fajsala w 2016 roku – w ciągu 13 lat w Arabii Saudyjskiej wody zabraknie. Kraj wykorzystywał dotąd niemal dziewięć razy więcej wody, niż wynosiła tam ilość wody naturalnie odtwarzanej w ciągu roku.

Już dziś nawet ok. 2,7 mld ludzi żyje w krajach, w których – przynajmniej przez jeden miesiąc w roku – występuje deficyt wody. Do 2050 roku liczba ta może wzrosnąć do 5,7 mld.

– Jesteśmy już po ostatnim dzwonku alarmowym. Teraz trzeba skupiać się na tym, by woda pozostawała jak najdłużej w glebie. Musimy zadbać o wody podziemne. Musimy podjąć działania systemowe, choć nie wiadomo, czy zahamuje to, czy tylko spowolni zachodzące procesy – przyznaje dr Sługocki.

Woda, woda, wszędzie / Ani kropli do picia” – pisał w poemacie „Rymy o sędziwym marynarzu” angielski poeta Samuel Taylor Coleridge. Przed czterema laty w takiej sytuacji znaleźli się mieszkańcy Kapsztadu, portu w RPA położonego na granicy między dwoma wielkimi oceanami – Atlantyckim i Spokojnym.

W styczniu 2018 roku, po trzech latach suszy, największej od blisko 100 lat, władze Kapsztadu poinformowały 4 mln mieszkańców tego miasta, że w kwietniu czeka ich tzw. Dzień Zero – czyli moment, w którym dostępne dla Kapsztadu zasoby wody się skończą.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi