Pytania o dolara. Czy USA stracą nieziemski przywilej

Nakładając na Rosję bezprecedensowe sankcje finansowe, USA i ich sojusznicy muszą wziąć pod uwagę to, że sami także poniosą koszty wojny ekonomicznej. Jednym z największych może być osłabienie globalnej roli amerykańskiej waluty. Choć część ekspertów spodziewa się efektu wręcz przeciwnego.

Publikacja: 01.07.2022 10:00

Pytania o dolara. Czy USA stracą nieziemski przywilej

Pytania o dolara. Czy USA stracą nieziemski przywilej

Foto: HodagMedia/Shutterstock

Ekonomia sankcji na pierwszy rzut oka jest bardzo prosta. Jeśli retorsje mają osiągnąć cel, to powinny mocniej uderzać w kraj, któremu są wymierzane, niż w kraje, które je nakładają i państwa trzecie. Intuicyjnie rozumie to każdy rodzic i nauczyciel, który próbował skorygować zachowanie niesfornego dziecka tak, żeby nie ukarać jednocześnie innych.

W zglobalizowanym świecie w praktyce jest to niezwykle trudne. Pokazują to niekończące się debaty o tym, czy bezprecedensowe sankcje wymierzone Rosji po jej napaści na Ukrainę są dobrze przemyślane i czy nie szkodzą dziś bardziej Zachodowi. Rozstrzygnięcia komplikuje to, że zarówno zamierzone efekty sankcji, jak i niepożądane skutki uboczne mogą ujawniać się z dużym opóźnieniem. A jak wtedy powiązać konsekwencje z przyczynami? Skąd czerpać pewność, że alternatywna historia, której przecież nie znamy, nie zaprowadziłaby świata w to same miejsce?

Czytaj więcej

Pytania o dolara. Czy USA stracą nieziemski przywilej

Sprawdzian solidarności

Trudno mieć wątpliwości co do tego, że dla Rosji sankcje są dotkliwe. W miniony weekend tamtejszy rząd po raz pierwszy od 1918 r. nie spłacił odsetek od obligacji w walutach obcych, co oznacza tzw. techniczne bankructwo. W obecnej sytuacji ma ono głównie wymiar symboliczny: Rosja i tak została odcięta od zagranicznego finansowania, a w stosunku do krajowych wierzycieli niewypłacalność jej nie grozi. Będzie to jednak długotrwałą plamą na wiarygodności finansowej kraju. Pewne jest też, że konsekwencją retorsji będzie załamanie aktywności w rosyjskiej gospodarce, szacowane przez ekonomistów na około 10–15 proc. Rubel, którego wartość załamała się w pierwszych tygodniach po agresji na Ukrainę, do dzisiaj z nawiązką odrobił straty, ale to – wbrew pozorom – również jest potwierdzeniem skuteczności sankcji. Radykalny spadek możliwości importu towarów i usług do Rosji – jedno ze źródeł recesji – zmniejszyło po prostu zapotrzebowanie tamtejszych firm na dewizy.

Głównym celem sankcji było jednak uszczuplenie zdolności Moskwy do prowadzenia wojny i ostatecznie wymuszenie rozejmu. To, że tak się nie stało, jest głównym źródłem wątpliwości, czy retorsje – zarówno te już wprowadzone, jak i te rozważane – mają sens. Tym bardziej że koszty dla USA, Unii Europejskiej i ich sojuszników też są już ewidentne. Szkopuł w tym, że – szczególnie w Europie – dyskusja toczy się przede wszystkim wokół podaży i cen surowców energetycznych. Sceptycy wskazują, że UE nie może pozwolić sobie na całkowite wstrzymanie importu rosyjskich surowców, bo oznaczałoby to dalszy wzrost ich cen i głęboką recesję, czyli pogłębienie „kryzysu kosztów życia”, jak określili to Brytyjczycy. Jednocześnie zaś Rosja z łatwością przekierowałaby węglowodory na inne rynki.

To ostatnie jest akurat wątpliwe, oceniają z kolei zwolennicy embarga na rosyjskie surowce. I argumentują, że odsuwając tę decyzję w czasie, Europa oddaje surowcową broń w ręce Moskwy. Ta przecież może w każdej chwili wstrzymać eksport węglowodorów na Zachód, ale uczyni to w dogodnym dla siebie momencie. A to oznacza, że wzrost cen energii będzie postępował tak czy inaczej, choćby z powodu obaw o podaż surowców.

– Wszystkie wyliczenia kosztów (sankcji – red.) bazują na nierealistycznej kalkulacji: porównuje się świat z embargiem do świata sprzed wojny w Ukrainie, którego nie ma (…). Jeśli Europa nie zdecyduje się na embargo w najbliższym czasie, da Putinowi do ręki karty, które będzie rozgrywał na jesieni. To właśnie będzie jeden z kosztów braku embarga. Ale będą też koszty wspólnotowe. UE przechodzi właśnie sprawdzian solidarności. Jeśli go zda, łatwiej będzie w przyszłości podejmować jej działania, które są kosztowne dla niektórych państw członkowskich, ale korzystne dla całej Europy. To dotyczy na przykład walki ze zmianami klimatu, ale też wspierania praworządności. UE musi pokazać, że potrafi zaakceptować krótkoterminowe koszty dla długoterminowych korzyści – tłumaczył mi w kwietniu dr Łukasz Rachel, ekonomista z Uniwersytetu Princeton, członek grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia.

Ponad dwa miesiące później ten argument pozostaje aktualny. I wciąż pokazuje, że embargo na rosyjskie surowce na dobrą sprawę trudno rozpatrywać w kategoriach sankcji. Nad przepływem ropy i gazu z Rosji ich nabywcy nie mają przecież pełnej kontroli.

Właściwe sankcje – te, które rzeczywiście są w rękach USA, UE i ich sojuszników – też mogą mieć niepożądane konsekwencje, rykoszetem uderzające w tych, którzy je wprowadzili. Przykładowo jedna z włoskich rafinerii, która przed wybuchem wojny w Ukrainie tylko w 30 proc. przetwarzała rosyjską ropę, stała się od niej całkowicie zależna. Zakład należy bowiem do rosyjskiego koncernu Lukoil. I choć nie jest on bezpośrednio objęty sankcjami, w praktyce europejskie banki odmawiają mu linii kredytowych. W tej sytuacji jedynym dostawcą surowca stała się spółka matka. Efekt? W maju Włochy importowały z Rosji drogą morską 450 tys. tom baryłek ropy dziennie, czterokrotnie więcej niż w lutym.

Nieziemski przywilej

To jednak – patrząc w szerszej perspektywie – drobnostka. Jako potencjalnie najpoważniejszy skutek sankcji nałożonych na Rosję wymienia się utratę przez dolara dominującej pozycji w świecie finansów. Miałby to być przede wszystkim efekt zamrożenia zagranicznych aktywów rosyjskiego banku centralnego o wartości około 300 mld dol., co stanowi połowę jego rezerw walutowych, ale też odcięcia innych rosyjskich banków od międzynarodowego systemu przesyłania informacji SWIFT. To utrudnia rosyjskim firmom płatności w walutach obcych i tym samym paraliżuje handel zagraniczny.

Sankcje te można postrzegać jako naruszenie fundamentalnego prawa własności oraz złamanie niepisanej obietnicy, że zachodnie banki centralne będą honorowały swoje zobowiązania. A skoro tak, to zainteresowanie „usługami” tych banków – nie ze strony Rosji, bo ta już przed napaścią na Ukrainę ograniczyła swoje uzależnienie od zachodnich walut, tylko ze strony innych państw, przede wszystkim Chin – może zmaleć. W największym stopniu dotknęłoby to oczywiście USA, dostawcę głównej waluty rezerwowej i rozliczeniowej na świecie, a w dalszej kolejności strefę euro.

Jakie miałoby to konsekwencje? Z perspektywy USA oznaczałoby to osłabienie „nieziemskiego przywileju”, jak prawo do emisji głównej waluty świata określił w latach 70. XX w. ówczesny minister finansów Francji Valéry Giscard d’Estaing. Przywilej ten przejawia się przede wszystkim w nieograniczonym w zasadzie dostępie USA do taniego finansowania, co zapewnia Waszyngtonowi unikalną swobodę w polityce fiskalnej. Barry Eichengreen, profesor ekonomii na Uniwersytecie Kalifornijskim, szacował swego czasu, że dzięki statusowi dolara Amerykanie są o około 3 proc. bogatsi. Ale osłabienie nieziemskiego przywileju mogłoby się okazać kosztowne nie tylko z perspektywy Waszyngtonu. Czysto ekonomiczne korzyści USA z tego tytułu bledną bowiem w zestawieniu z korzyściami geopolitycznymi, których beneficjentem jest w pewnym sensie cały świat. To właśnie funkcja zarządcy globalnej waluty daje USA możliwość nakładania sankcji takich, jakie zastosowano wobec Rosji.

Obawy, że korzystając z dolara niczym z broni, USA mimowolnie podkopią jego pozycję, pojawiały się w najważniejszych mediach. „Ukryte koszty odcięcia Rosji od systemu SWIFT. Wrogowie Ameryki poszukają alternatyw, przyspieszając jej finansowy schyłek”, „Agresywne korzystanie z sankcji przez USA zagraża panowaniu dolara. Zarówno ich wrogowie, jak i sojusznicy szukają innych opcji”. To tytuły artykułów z tygodnika „The Economist” z ostatnich… lat. Oba ukazały się przed lutowym atakiem Rosji na Ukrainę, ten drugi sporo wcześniej. Takich tekstów nie brakowało też wcześniej, choćby wtedy, gdy Waszyngton sankcjami obejmował Kubę, Wenezuelę, Irak czy Iran. Ich wspólnym mianownikiem było to, że okazywały się na wyrost.

Zdarzało się nawet, że retorsje – a nawet sama ich groźba – zwiększały siłę przyciągania dolara. Tak było w 1956 r., gdy sowieckie czołgi wjechały na Węgry, aby stłumić tamtejsze powstanie. Radzieccy dygnitarze przestraszyli się, że ich zagraniczne aktywa zostaną skonfiskowane i w panice szukali alternatyw. Tamte wydarzenia uchodzą za jedną z przyczyn narodzin rynku eurodolarowego, czyli rynku dolarowych aktywów pozostających poza zasięgiem USA. To zaś jedna z cegiełek, z których zbudowana jest potęga amerykańskiej waluty.

Gwarancji, że i tym razem będzie podobnie, oczywiście nie ma. Jest za to sporo sygnałów, że świat rzeczywiście będzie się od dolara odwracał. Przykładowo, już w marcu „The Wall Street Journal” informował, że Arabia Saudyjska prowadzi rozmowy, aby eksportowaną do Chin ropę naftową częściowo rozliczać w juanach. Mimo to od rosyjskiej inwazji na Ukrainę realny (uwzględniający zmiany siły nabywczej) kurs dolara wobec koszyka walut partnerów handlowych USA wzrósł o niemal 6 proc., wracając do poziomu z apogeum pandemii Covid-19. Wcześniej dolar był tak silny w latach tuż po zamachu terrorystycznym na World Trade Center z września 2001 r., który zintensyfikował wykorzystanie sankcji ekonomicznych.

Samo w sobie to oczywiście o niczym nie świadczy, skoro do zmian w architekturze finansowej, których skutkiem byłoby mniejsze zapotrzebowanie na amerykańską walutę, nie mogłoby dojść z dnia na dzień. Dolar umacnia się dziś w dużej mierze z powodu niespokojnej sytuacji na rynkach finansowych, a także z powodu podwyżek stóp procentowych przez amerykańską Rezerwę Federalną. Oba te zjawiska są zaś tylko częściowo i pośrednio związane z rosyjską agresją na Ukrainę, która przyczyniła się do wzrostu inflacji. Bezpieczna wydaje się jednak teza, że na rynku finansowym nie ma silnych obaw, że dolar jest skazany na utratę swojej pozycji.

Czytaj więcej

Piotr Koryś: Gospodarki nie da się kształtować jak plasteliny

Ani rubel, ani rupia

Jeden z argumentów, aby sądzić, że hegemonia dolara nie zostanie przełamana, można wyciągnąć z cynicznego spojrzenia na istotę sankcji. Już w 1998 r. Richard N. Haass, amerykański dyplomata, zwracał uwagę, że w polityce zagranicznej USA retorsje ekonomiczne odgrywają coraz większą rolę. Jak oceniał, wynikało to z niechęci Waszyngtonu do zbrojnego zaangażowania w konflikty po zakończeniu zimnej wojny. „Sankcje to widoczna (w sensie: nagłaśniana w mediach i dostrzegana przez wyborców – red.) i tańsza alternatywa dla interwencji zbrojnych oraz bierności” – tłumaczył w raporcie dla think tanku Brookings.

Jednocześnie Haass nie miał wątpliwości, że sankcje nie są zbyt skuteczne w osiąganiu oficjalnych celów, bo są zbyt słabe. A skoro Waszyngton nie jest skłonny do wytaczania najcięższych dział, aby tylko nie strzelić sobie w stopę, to jego wrogowie – potencjalnie zagrożeni sankcjami – nie muszą się ich zanadto obawiać.

Rzecz w tym, że ta diagnoza słabo przystaje do obecnych realiów. Zdaniem Nicholasa Muldera, badacza sankcji z Uniwersytetu Cornell i autora poświęconej temu zagadnieniu książki „The Economic Weapon: The Rise of Sanctions as a Tool of Modern War” (Broń ekonomiczna: wzrost znaczenia sankcji jako narzędzia współczesnej wojny), od lat 30. XX żaden kraj, którego gospodarcze znaczenie byłoby choćby zbliżone do Rosji, nie był objęty tak szerokim spektrum retorsji. Tyle że nawet gdyby to skłoniło część państw do uniezależnienia się od dolara, nie byłoby im łatwo znaleźć dobrą alternatywę. Doskonale ilustruje to marcowa decyzja Rosji, aby zmienić warunki dostaw gazu do Indii. Jak informowała Agencja Reutera, indyjska spółka gazowa GAIL ma za ten surowiec płacić nie w dolarach, jak dotąd, tylko… w euro. Ani rubel, ani rupia nie nadają się do takich rozliczeń.

„Fundamentalne powody, dlaczego to dolar i w mniejszym stopniu euro są dominującymi na świecie walutami, nie zmieniły się w związku z inwazją Rosji na Ukrainę. Dolar i euro to zdecydowanie najczęściej wykorzystywane waluty, co stwarza efekty sieciowe: najbardziej praktyczna waluta to taka, którą inni z chęcią zaakceptują” – pisał w marcowej analizie Zach Meyers, analityk z Centrum na rzecz Reformy Europy (CER). I podkreślał, że „aby zachować swoją międzynarodową pozycję, zachodnie waluty i instytucje finansowe nie muszą być apolityczne. Wystarczy, że będą mniej upolitycznione niż alternatywy”.

Pekin traci zapał

Nie jest oczywiście tak, że status walut jest dany raz na zawsze. Międzynarodowy system walutowy podlega pewnej ewolucji, ale bardzo powolnej. Jak podawał w 2020 r. MFW, ponad połowa eksportu spoza USA i UE jest rozliczana w dolarach, a mierzone w ten sposób znaczenie tej waluty w ostatnich dwóch dekadach zmalało nieznacznie – i głównie na rzecz euro. Nawet Rosja, która w następstwie sankcji nałożonych na nią po aneksji Krymu rzeczywiście usiłowała ograniczyć wykorzystanie dolara w handlu zagranicznym, zdołała zrobić to tylko częściowo i niemal wyłącznie na rzecz euro, a nie rubla. Tego rodzaju dane są zresztą dość mylące, bo nawet jeśli handel nie jest rozliczany w dolarach lub euro, to na którymś etapie transakcji te waluty zwykle i tak się pojawiają. Wielu niepłynnych walut nie da się bowiem bezpośrednio wymienić na inną niepłynną jednostkę płatniczą. Kontrahenci, którzy się nimi posługują, muszą za jedną z nich kupić dolara lub euro i wymienić je na tę drugą.

Nawet zmiany w strukturze rezerw walutowych, które często uchodzą za przejaw „dedolaryzacji” świata finansów, są w pewnym stopniu pozorne. Z danych MFW wynika, że udział dolara w rezerwach tych państw, które przekazują takie informacje, zmalał z 71 proc. w 1999 r. do 59 proc. w roku ubiegłym. Towarzyszył temu jednak, po pierwsze, znaczący wzrost wartości takich rezerw: z niespełna 2 bln dol. do około 13 bln. Bezwzględne zapotrzebowanie na dolarowe aktywa stale więc rosło. Ich udział w strukturze rezerw zmalał zaś na rzecz euro i – jak zauważył znany historyk gospodarczy Adam Tooze – walut państw, które są sojusznikami USA: Kanady, Australii i Korei Południowej. Te waluty, które byłyby rzeczywiście poza zasięgiem oddziaływania Waszyngtonu, jak juan, zyskały na popularności tylko nieznacznie. Nie jest to zresztą przypadek.

Po globalnym kryzysie finansowym z lat 2007–2009 Pekin starał się wprowadzić swoją walutę na finansowe salony. Stracił zapał, gdy w 2015 r. dostrzegł potrzebę rozruszania gospodarki. Zdecydował się wtedy m.in. na dewaluację swojej waluty, na którą zarządcy globalnych jednostek płatniczych nie mogą sobie pozwolić. To dobra ilustracja tezy wspomnianego już Eichengreena: każda waluta rezerwowa w historii była walutą kraju demokratycznego z ugruntowanym ładem instytucjonalnym. Internacjonalizacja waluty w pewnym stopniu osłabia możliwości zarządzania własną gospodarką, a Chiny nie są z tego wciąż gotowe zrezygnować.

Za alternatywę dla dolara i walut sojuszników USA uchodzą niekiedy kryptowaluty. Ale zmienność nawet najważniejszej i najbardziej płynnej z nich, bitcoina, od wybuchu wojny w Ukrainie znacząco wzrosła, co dyskwalifikuje ją jako środek płatniczy, a tym bardziej tezauryzacyjny (służący do przechowywania wartości).

Czytaj więcej

Andrew McAfee: Nie potrzebujemy więcej zasobów, by się rozwijać

USA udźwignęły odpowiedzialność

Może więc sankcje nałożone na Rosję wcale nie pozbawią USA „nieziemskiego przywileju”, tylko jeszcze go wzmocnią? Taką tezę postawili w kwietniowym artykule opublikowanym przez Amerykańskie Biuro Badań Ekonomicznych (NBER) Michael P. Dooley, David Folkerts-Landau i Peter M. Garber. Według nich kraje, które chciałyby zmniejszyć swoje uzależnienie od dolara, byłyby w obecnych okolicznościach postrzegane jako bardziej ryzykowne. Inwestorzy uznaliby, że kraje te liczą się z tym, że mogą zostać objęte sankcjami, co z kolei oznacza, że mogą naruszyć międzynarodowe porozumienia. Takie ryzykowne państwa mogą próbować zyskać zaufanie inwestorów, zwiększając swoje rezerwy w dolarach, euro i innych wiarygodnych walutach. „Znaczenie utrzymywania rezerw w dolarach jako swego rodzaju depozytu zabezpieczającego wzrosło po tym, gdy USA zademonstrowały, że chcą i mogą ukarać niewłaściwe zachowanie” – tłumaczą badacze.

W przeszłości Waszyngton był oskarżany o to, że jest złym zarządcą globalnej waluty rezerwowej i choćby z tego powodu, dobrze by było, żeby system walutowy był bardziej zróżnicowany. Teraz jednak, jak się wydaje, USA udźwignęły odpowiedzialność, która idzie w parze z przywilejem.

Ekonomia sankcji na pierwszy rzut oka jest bardzo prosta. Jeśli retorsje mają osiągnąć cel, to powinny mocniej uderzać w kraj, któremu są wymierzane, niż w kraje, które je nakładają i państwa trzecie. Intuicyjnie rozumie to każdy rodzic i nauczyciel, który próbował skorygować zachowanie niesfornego dziecka tak, żeby nie ukarać jednocześnie innych.

W zglobalizowanym świecie w praktyce jest to niezwykle trudne. Pokazują to niekończące się debaty o tym, czy bezprecedensowe sankcje wymierzone Rosji po jej napaści na Ukrainę są dobrze przemyślane i czy nie szkodzą dziś bardziej Zachodowi. Rozstrzygnięcia komplikuje to, że zarówno zamierzone efekty sankcji, jak i niepożądane skutki uboczne mogą ujawniać się z dużym opóźnieniem. A jak wtedy powiązać konsekwencje z przyczynami? Skąd czerpać pewność, że alternatywna historia, której przecież nie znamy, nie zaprowadziłaby świata w to same miejsce?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich