Na pewno niechętnie. W przeszłości, po II wojnie światowej, państwa nie były skłonne do szybkiego oddawania dodatkowych uprawnień, które otrzymały w czasie wojny. Interesuje nas tu obecność państwa w gospodarce rynkowej, więc zostawmy na boku powojenną Polskę i spójrzmy na Zachód. Wielka Brytania w latach 70. XX w. stała się „chorym człowiekiem Europy", w dużej mierze w następstwie etatyzacji postępującej od czasów wojny. Podobnie było we Francji. Doświadczenia historyczne sugerują, że gdy pojawia się możliwość rozszerzenia zakresu władzy – czyli pojawia się sprzyjający kontekst społeczny, polityczny czy gospodarczy – to rządy z niej korzystają, a wycofują się dopiero wtedy, gdy dochodzi do spiętrzenia problemów, których w ten sposób rozwiązać się nie da. Z reguły zresztą nie wycofują się w pełni do stanu początkowego. Takie instrumenty antykryzysowe, jak transfery dla firm, zostaną niedługo wycofane, ale przekonanie, że politycy mogą wiele procesów gospodarczych kontrolować – zostanie. W Polsce PiS konsekwentnie zwiększa obecność państwa w gospodarce, a pandemia stanowi nową okazję do tego rodzaju inicjatyw. Ale Polska nie jest wyjątkiem.
W niektórych krajach pandemiczny rozrost państwa umożliwiło wprowadzenie stanu nadzwyczajnego. Można oczekiwać, że gdy ten stan się skończy, rządy wrócą do poprzedniej roli. Ale w Polsce takiego stanu nie ogłoszono. Wojna jest prowadzona w zwykłym porządku prawnym, a więc może trwać dowolnie długo?
Nie mam przekonania, że to jest duża różnica. Wiele rządów toczy dziś „wojnę" nie tylko z covidem, ale też np. z globalnym ociepleniem czy globalnym terroryzmem. Idea zawieszania swobód obywatelskich oraz mechanizmów rynkowych cieszyła się w związku z tym pewną akceptacją już przed pandemią. Idzie o to, że pewne dostosowania gospodarcze, które mogą się wydawać uzasadnione w związku z tymi wyzwaniami, nie spełniają rachunku opłacalności ekonomicznej. Czasem trudno nawet oceniać, jak bardzo są one potrzebne dla realizacji zamierzonych celów, na ile są skuteczne i jak długo należy je utrzymać. Dla przykładu, nie wiemy, w jakim stopniu rosnąca dokładność kontroli lotniskowych wpłynęła na ograniczenie ryzyka zamachów terrorystycznych, a mimo to raczej nie możemy się spodziewać ich znacznego złagodzenia. W tradycji politycznej jest jednak myśl, że każdy wystrzał powoduje odrzut. Prędzej czy później pojawią się konsekwencje niezgodne z oczekiwaniami autorów obecnej polityki. Skutkiem może być niezadowolenie społeczne, protesty. Kolejne wybory niekoniecznie wygrają politycy, którzy dziś wprowadzają takie regulacje.
Pokusa, żeby rola rządów w gospodarce była trwale większa, bierze się też ze środowiska niskich stóp procentowych. Już przed pandemią takie instytucje, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, które jeszcze dekadę temu opowiadały się za liberalizacją gospodarek, przyznawały, że w warunkach niemrawego wzrostu inwestycji prywatnych i niskiego oprocentowania długu publicznego istnieje przestrzeń do zwiększenia inwestycji publicznych. Wydaje się, że istnieją okazje inwestycyjne, których rynek nie wykorzystuje, robiąc miejsce rządom.
W historii widać cykle, w ramach których wiara w sprawczość rządów naprzemiennie wraca i wyparowuje. Przykładowo, w połowie XIX w. silne było przekonanie, że państwo ma siłę sprawczą, ale epizody hiperinflacji i inne problemy to przekonanie podkopały. Później wybuchł wielki kryzys, a wkrótce potem wojna, i znów wróciło zaufanie do rządów. Zwątpienie w efektywność mechanizmu rynkowego można wyczytać u tak wybitnych intelektualistów tego okresu, jak John M. Keynes, Karl Polanyi czy pochodzący z Polski Paul Rosenstein-Rodan. W tym okresie to zwątpienie było powszechne również w Polsce. Dobrą ilustracją jest biografia Włodzimierza Brusa, który stracił wiarę w mechanizmy rynkowe, a później został komunistą. Brus przed II wojną światową widział fabryki, których moce wytwórcze nie były wykorzystywane, oraz masy bezrobotnych robotników. Wydawało się, że koordynacja rynkowa zawiodła i nie umożliwiała wykorzystania tych zasobów, by dać zatrudnienie i produkować. To zwątpienie wiązało się nie tylko z lewicowym światopoglądem. Nieobce było też przedstawicielom politycznego centrum, choćby Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu czy Stefanowi Starzyńskiemu, a także przedstawicielom środowisk konserwatywnych i nacjonalistycznych.
Na Zachodzie poglądy interwencjonistyczne i etatystyczne były obecne w głównym nurcie ekonomii do lat 70. XX w., czyli do okresu stagflacji. Wtedy okazało się, że tani pieniądz był dla polityków nadmierną pokusą, zwłaszcza w krajach peryferyjnych. W latach 80. XX w. doszło do intelektualnego zwrotu ku liberalizmowi. Dziś pamiętamy to jako czasy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. W Polsce ten cykl w okresie PRL-u był przytłumiony, ale też był widoczny. Proszę zauważyć, że jeszcze w okresie pierwszej Solidarności postulatów liberalnych wśród ekonomistów opozycyjnych praktycznie nie było, ale już na przełomie lat 80. i 90. XX w. były dominujące. Porażka państwa była ewidentna, a recepta liberalna narzucała się sama. Teraz, być może od kryzysu finansowego z lat 2008–2009, znowu zmalało zaufanie do rynku. Ale i rządy nas w końcu znów zawiodą. Fundamentalnym problemem państw jest bowiem to, co dawno temu opisał Hayek: rozproszone decyzje są bardziej efektywne, uwzględniają więcej informacji niż decyzje scentralizowane. Postęp w zakresie ewaluacji polityk publicznych trochę ten problem łagodzi, ale go nie rozwiązuje.