Zamknięta, przezroczysta klatka, a w niej uosobienie przeciętności, bezbarwny, pozbawiony charyzmy Adolf Eichmann. Łysina sięga wysoko, ale nawet okulary nie dodają inteligencji, na pierwszy rzut oka zwykły przedstawiciel handlowy. Banalny, smutny, niewyrazisty. Daleki od obrazu zbrodniarza, daleki od tego, jak wyobrażać sobie można geniusza zła, który jako główny koordynator systemu zagłady odpowiadał za Holokaust. Owszem – jak wskazuje francuski reżyser Claude Lanzmann, autor głośnego filmu „Shoah" – skorumpowanym do szpiku kości i nienawidzącym Żydów, ale w gruncie rzeczy banalnym.
Gdzieś w sali siedzi kobieta, notuje, pisze, później powstanie z tego jedno z najwybitniejszych dzieł o człowieku, o banalności zła. „Eichmann w Jerozolimie" Hannah Arendt budzi wątpliwości, rodzi pytania, zarzuca mu się faktograficzną nieadekwatność, a mimo to pozostaje jednym z najważniejszych oskarżeń nie tylko Eichmanna, nie tylko nazizmu, ale pośrednio także kultury niemieckiej. Urzędnicza zbrodnia tego ostatniego nie byłaby przecież możliwa, gdyby nie kult porządku i posłuszeństwa wpojony Niemcom przez pokolenia, obecny w myśli Immanuela Kanta, i bez heglowskiego przekonania, że Absolut ucieleśnia się w państwie. Nie byłoby go, gdyby nie nacjonalistyczna, pogańska muzyka Wagnera, ale i wola mocy Nietzschego.
I chciałbym, bardzo chciałbym, żeby kiedyś w Kijowie, nie gdzie indziej, ale właśnie tam, odbył się sąd nad Władimirem Władimirowiczem Putinem, nad generałem Aleksandrem Władimirowiczem Dwornikowem albo chociaż nad majorem Aleksiejem Bakumienką, który swoim uczestnictwem w rzezi w Buczy chwalił się w rosyjskiej, reżimowej telewizji. Oni także powinni zasiadać w klatce, gdzieś z boku powinien usiąść ktoś, kto skrzętnie notowałby myśli i intuicje oskarżonych. I kto potem – ukazując ich kontekst – potrafiłby napisać rzecz o „szerokiej duszy rosyjskiej i banalności zła", o Dostojewskim i Tołstoju, o tym, jak piękna teologia prawosławna, jak spory o liturgię i Trzeci Rzym, jak imperializm zrodziły potwory, które były zdolne do planowania operacji, w których istotną rolę odgrywał gwałt na bezbronnych kobietach i dzieciach.
Czy tym kimś, jak w Jerozolimie, powinna być kobieta? Czy tylko pod jej piórem prawda o zbrodniach przeciwko kobietom stałaby się wystarczająco wyrazista? Nie wiem, ale z pewnością musi być to ktoś o mocy pióra Oksany Zabużko lub Jurija Andruchowycza. Oni są w stanie ukazać w pełni prawdę o ideowych źródłach rosyjskiego okrucieństwa. Zabużko już to zresztą robi, podkreślając, że za sukcesami Dostojewskiego czy Tołstoja zawsze stała „siła rosyjskiej armii", pięści, która skłaniała do szacunku, czy też oskarżając Josifa Brodskiego o imperializm, choć wstydliwie ukrywany. Andruchowycz także gromi rosyjską kulturę, pisząc we wstrząsającym artykule „Po Buczy" (w piśmie „Nowa Polsza") o „dwugłowym monstrum", jakim jest w kulturze rosyjskiej „Tołstojewski". Ironicznie pyta autora „Braci Karamazow": „Panie Dostojewski, coś tam pan k... pisał o łzach dziecka? Czy to pomogło jakoś twoim Rosjanom?".
Tak, tych dwoje byłoby w stanie i literacko i intelektualnie podołać „Majorowi Bakumienko w Kijowie". Byliby zdolni napisać akt oskarżenia „wielkiej rosyjskiej kultury", która wydaje tak banalnych reprezentantów.