Radna z Mariupola: Musimy opowiadać o zbrodniach Rosjan

Kateryna Suchomłynowa, radna Mariupola, ratowniczka medyczna: Stosy trupów na ulicach powiększały się z dnia na dzień, nie było jak ich pochować, bo trwał ciągły ostrzał. Zdarzało się, że ludzie łapali mnie za kamizelkę ratownika i krzyczeli: „Czemu wy nic z tym nie robicie?!". Nie wymyśliłam lepszej odpowiedzi niż ta, że jeśli zajmę się martwymi, to nie pomogę tym, którzy jeszcze żyją.

Publikacja: 29.04.2022 10:00

Kateryna Suchomłynowa

Kateryna Suchomłynowa

Foto: Fotorzepa, Mirosław Stelmach

Rzeczpospolita: Jak się czułaś, składając zeznania w Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina?

To niewyobrażalny ból, gdy w jednej chwili traci się swój dom, swoje miasto, przyjaciół. Musiałam opowiedzieć o bardzo dużej części mojego życia, która nagle została zniszczona. Ale chyba wszyscy, którzy z tym bólem dziś się zmagamy, wierzymy, że nasz opór nie jest bezsensowny. Chcemy zatrzymać to zło. My, którzy widzieliśmy je na własne oczy, powinniśmy dziś złożyć takie zeznania. Zaświadczyć o tym, co robi Federacja Rosyjska na ziemiach Ukrainy, by to zło przestało się rozrastać. Ono musi być nazwane i ukarane. Bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy dziś dokumentują te zbrodnie, by później było można wytoczyć zbrodniarzom proces. To ważne, bo Ukraina nie może czuć się dziś bezradna w kwestiach prawnych. Do Polski przyjechało już ponad 2 mln ludzi i bardzo się cieszę, że dostaliśmy tu tak wielkie wsparcie również w tych sprawach.

Zeznania składałaś przede wszystkim jako ratowniczka medyczna czy jako radna miejska?

Przede wszystkim jako człowiek, mieszkanka miasta Mariupola. Od początku wojny wszyscy czuliśmy się po prostu częścią barbarzyńsko atakowanej wspólnoty. Jedyne, co mnie na wojnie różniło od innych mieszkańców, to kamizelka ratownika i plecak medyczny. Każdy z nas widział jednak to samo – ostrzeliwanie z premedytacją cywilnych budynków: bloków mieszkalnych, przychodni, szpitali, przedszkoli. Także strzelanie do bezbronnych ludzi na ulicach, terror.

Na czym polegała twoja praca?

Świetlicę, która do pierwszych dni wojny działała jako ośrodek dla dzieci, w momencie rosyjskiego ataku błyskawicznie przekształciliśmy w centrum pierwszej pomocy. To miejsce powołały do życia i wspierały polska Fundacja Świętego Mikołaja i Maltańska Służba Pomocy z Iwano-Frankowska. Wcześniej odbywały się tam różne zajęcia artystyczne, nauka języków, gry w szachy, ale też prowadziliśmy tam kursy pierwszej pomocy. I w pierwszych dniach wojny organizowaliśmy jeszcze ekspresowe kursy – by pomóc w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia, gdy trzeba zatamować duże krwawienie, reanimować, usztywnić złamania otwarte. I tak jak normalnie na pełne kursy przychodziło po kilkanaście osób, tak teraz przez pierwsze dni wojny kilka razy dziennie musiałyśmy błyskawicznie przeszkolić po kilkadziesiąt osób. Pomagała mi na szczęście 17-letnia córka, bo sama bym sobie nie poradziła. Potem, jak zaczęły się regularne bombardowania, ludzie już wiedzieli, że mogą się do nas zgłosić po pomoc. To ważne, bo w mieście nie było łączności telefonicznej, żadnej możliwości komunikacji.

Czytaj więcej

Zastępca dowódcy Pułku Azow: Rosja wydała ponad 1 mld dol. na ataki na Mariupol

I przynosili rannych do świetlicy?

Albo przybiegali poinformować, że gdzieś na ulicy leży człowiek i trzeba mu pomóc. Tylko gdy miasto jest pod ostrzałem, to nic nie jest proste. Pamiętam, jak około godziny 13 przyszedł człowiek i powiedział, że pod jego blokiem od godziny 7 leży kobieta i ma otwarte złamanie kości biodrowej, straciła już bardzo dużo krwi. Musiałam się do niej naprawdę pospieszyć i błyskawicznie zorganizować transport do szpitala. A jak tylko zdążyłam do niej dotrzeć, to na miejscu od razu zaczepił mnie ktoś inny, że niedaleko leży człowiek, który wyszedł po drewno i dostał jakimś odłamkiem, rozerwało mu część klatki piersiowej, jest w jeszcze gorszym stanie. I w takich sytuacjach na miejscu trzeba decydować, komu najpierw pomóc... (Cisza). I komu w ogóle uda się pomóc. A cały czas wszędzie ciągle strzelają.

Jak zmieniało się miasto?

Nasz lewy brzeg jest trochę oddzielony od reszty miasta, z jednej strony mamy morze, z drugiej rzekę. Już od końca lutego nasza część Mariupola poddana była zmasowanym bombardowaniom. I dywanowym z nieba, i z morza, i artyleryjskim z okupowanych terenów obwodu donieckiego. Nasze życie szybko bardzo się zmieniło, trzeba było przenieść się do schronów, piwnic. To była jeszcze zima, temperatura oscylowała w okolicach -10 st. C. Szybko w domach skończył się opał, zabrakło jedzenia, wody, strach było wyjść nawet do studni. Kilka razy widziałam, jak ktoś wyszedł tylko po wodę, a rozlokowani po blokach Rosjanie zaczęli do niego strzelać. Widać było, że człowiek idzie tylko do studni, a i tak z zimną krwią brali go na cel. Ludziom pozostało więc jeść lodowe bryły. Wody się nie piło, a gryzło.

Rosjanie rozlokowali się w mieście?

Zajmowali mieszkania, gdy ludzie chowali się do piwnic, i z ich okien mieli świetny widok na ulice – robili sobie z nich strzelnicę. Po 10 marca musieliśmy opuścić naszą świetlicę, bo wokół było już tylu dywersantów, że to było zbyt niebezpieczne, by tam zostać. Ludzie byli odcięci od informacji: słyszeli tylko strzały, wybuchy, widzieli trupy – nie wiedzieli, co się dzieje poza ich ulicą, w mieście, w ogóle w kraju. Pytali, czy reszta Ukrainy jest już zdobyta, nie wiedzieli nic. Jeszcze na początku oblężenia w centrum wolontariackim udawało się drukować króciutkie ulotki, które potem roznosiliśmy po domach – dosłownie kilka informacji, że Mariupol wciąż walczy, że w innych miastach nasi się bronią, że dzielnie walczymy. Ale dając takie ulotki, od razu przykazywałam, by szybko je spalić, by nie trafiły w ręce żadnych grup dywersyjnych. To było bardzo ważne, by zachować podstawową komunikację, bo jak ludzie nie mieliby żadnych informacji, to Rosjanom łatwiej byłoby zająć miasto. Niestety, z dnia na dzień w Mariupolu robiło się coraz gorzej.

Czytaj więcej

Dwa miesiące walk przyniosły Ukrainie straszne straty, ale i ośmieszyły Putina wraz z jego imperium

Jak to określić, co przeżyłaś, z czym mierzyli się mieszkańcy?

Nie wiem, ale na pewno pojęcie „katastrofa humanitarna" nie oddaje tego, co widziałam. Ludziom było bardzo ciężko, nie mieli jak zaspokoić swoich podstawowych potrzeb. I nawet nie to było najstraszniejsze, że nie było wody, że nie było ogrzewania, ale to, że jak jesteś przez kilka dni stłoczony w małej piwnicy, to nie możesz zadbać o najprostsze potrzeby fizjologiczne. Nie możesz wyjść do toalety na dwór, bo strzelają. Musisz zapomnieć o swojej godności, prywatności, musisz przywyknąć do życia w nieludzkich warunkach. Najbardziej cierpiały, oczywiście, osoby starsze i małe dzieci. Już w drugim tygodniu oblężenia ludzie zaczęli umierać w piwnicach i mieszkaniach – z wyziębienia, z głodu, z odwodnienia. Ciała wynoszono przed domy i tak leżały na ulicach... To zaczęło ludzi przerażać – stosy trupów powiększały się z dnia na dzień, naprawdę nie było jak ich pochować, bo trwał przecież ciągły ostrzał. Nawet jak ktoś chciał na własnym podwórku zakopać kogoś bliskiego, to wiele ryzykował – Rosjanie do takich ludzi z premedytacją strzelali.

Jak ludzie sobie radzili psychicznie z tymi ulicami trupów?

Nie radzili sobie. Zdarzało się, że ludzie łapali mnie za kamizelkę ratownika, potrząsali mną i krzyczeli: „Czemu wy nic z tym nie robicie?!". Nie wymyśliłam na to żadnej lepszej odpowiedzi niż ta, że jeśli zajmę się martwymi, to nie pomogę tym, którzy jeszcze żyją. Ale rozumiałam ich nerwy, ludzie siebie już nie kontrolowali. Podchodziłam do ich emocji z dużą wyrozumiałością, starałam się spokojnie z nimi rozmawiać, ale mnie też oczywiście było bardzo ciężko. Raz przyszła do mnie starsza pani i mówi, że od trzech dni w jej mieszkaniu leży martwa krewna i nie ma nikogo, kto by ją wyniósł... Jedyne, co mogłam, to dawać ludziom deski ortopedyczne, by łatwiej im było te ciała wynosić. I prosiłam ich, żeby wyznaczali jedno miejsce na pochówek i starali się sami grzebać zmarłych. Oczywiście, tylko wtedy kiedy ostrzał słabł, żeby nie ryzykowali swojego życia. Radziłam im też, żeby zapisywali dane osób, które chowają, jeśli znaleźli przy nich dokumenty lub jeśli osoba była bez dokumentów, to z jakiego mieszkania wynieśli ciało. I żeby numerowali mogiły na podwórkach. Ale czasem przez dwa, trzy dni ludzie nie mieli jak wynieść ciał z mieszkań, piwnic, a co dopiero pochować.

Raz przyszła do mnie starsza pani i mówi, że od trzech dni w jej mieszkaniu leży martwa krewna i nie ma nikogo, kto by ją wyniósł

Jak zmieniała się sytuacja w mieście?

Z dnia na dzień było tylko coraz gorzej. Ostrzał był coraz większy, coraz więcej ludzi umierało od ran, także coraz więcej w schronach i piwnicach z innych przyczyn. Ale dopóki most był przejezdny i można było z lewego brzegu dostać się na prawy, to woziłam naszym busikiem rannych do szpitala miejskiego. U nas wszystkie przychodnie bardzo szybko się zapełniły, działały na maksimum swoich możliwości. W każdym gabinecie leżeli razem żywi i martwi, brakowało lekarstw, środków opatrunkowych, rąk do pomocy... Nagle doszła do nas jednak informacja, że Rosjanie zajęli szpital na prawym brzegu. Wzięli personel i pacjentów na zakładników i zrobili sobie tam kwaterę, bo wiedzieli, że oczywiście nikt nie będzie szturmować szpitala, w którym leżą ranni cywile. Mniej więcej w tym samym czasie, około 15 marca, przejazd na prawy brzeg i tak został zablokowany, bo droga idzie wzdłuż kombinatu Azowstal, który był koszmarnie bombardowany. Pamiętam mój ostatni przejazd, jak jechałam bardzo powoli, starając się w nic nie wjechać, bo droga była już mocno pokiereszowana – pełno dziur, lejów, ale też poprzewracanych różnych słupów, pełno drutów – i nagle tuż przed moim renault spadła rakieta grad, kilka metrów ode mnie. Na szczęście nie wybuchła.

[Ewa Rżysko, przyjaciółka Kateryny z Polski] To były nasze modlitwy, Katia...

Bardzo wam za nie dziękuję. Wieczorem wróciłam do domu i powiedziałam do córki: mogłam cię już nie zobaczyć...

(Cisza)

Śledzisz dziś, co się dzieje w Mariupolu?

Mam kontakt i z mieszkańcami, i z żołnierzami, wielu ludzi ciągle do mnie pisze. Sytuacja jest już naprawdę bardzo trudna. W mieście zapanował straszny terror. Rosjanie próbują ukryć swoje zbrodnie, zabierają trupy z ulic i przymuszają ludzi do odgruzowywania zawalonych budynków, by spod tych gruzów wydobywać kolejne ciała. Nikt nie wie, co się potem z tymi ciałami dzieje, gdzieś je wywożą. W Mariupolu mogło zginąć nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a na miejscu pozostało wciąż około stu tysięcy mieszkańców. Ludzie próbują uciekać, ale Rosjanie ich nie wypuszczają. Jak ostatnio był zorganizowany wyjazd autokarami, to puścili tylko 80 osób. Ludzi, którzy próbują uciekać z miasta na własną rękę, rozstrzeliwują. Tortury są na porządku dziennym. Wiem, że zaczęli już przygotowywać materiały propagandowe, przymuszają ludzi do opowiadania przed kamerami, że ostrzał miasta miała niby prowadzić armia ukraińska, że w mieście nie było Rosjan i że Rosjanie to ich teraz właśnie ratują. A rzeczywistość jest taka, że ciągle dostaję wiadomości o gwałtach, katowaniu ludzi, naprawdę strasznych okropieństwach. Oni to też będą próbowali oczywiście ukryć, ale mam nadzieję, że tak wielkiego zła nie da się zatuszować.

Jak widzisz teraz swoją rolę, misję, cel?

Moja misja jest dziś bardzo konkretna: muszę zachęcać uchodźców, by zaświadczyli o tym, czego doświadczyli. By opowiedzieli o złu, które widzieli, o zbrodniach wojennych. Wczoraj byłam na przykład w Nadarzynie, w największym ośrodku pomocy dla uchodźców, rozmawiałam o tym z wieloma ludźmi, opowiedziałam o Centrum Lemkina powołanym przez Instytut Pileckiego, o wspaniałych ludziach, którzy bardzo profesjonalnie pomagają składać zeznania. Ale muszę też przemówić do sumienia całej międzynarodowej wspólnoty. Powiem wprost: trzeba zamknąć niebo nad Ukrainą i dostarczać więcej uzbrojenia, byśmy mogli się bronić. Mariupol wciąż nie upadł, na miejscu bronią się ciągle żołnierze z pułku Azow, ale nie tylko, bo dołączyło do nich też trochę żołnierzy z piechoty morskiej, policjanci. Piszą do mnie, że jeśli będzie trzeba, będą walczyć do ostatniej kropli krwi – dziękują za różne rzeczy... Czuję, że oni często w tych wiadomościach chcą się ze mną jakby pożegnać...

Są pogodzeni ze śmiercią?

Oczywiście, że nie, przecież to młode chłopaki, wiadomo, że tak naprawdę chcą żyć. Jeden mi pisał, że tak bardzo chciałby mieć rodzinę, być dobrym ojcem – to jego marzenie... Nie tylko Mariupol jest w takiej trudnej sytuacji, ale też Charków, Rubieżne. Trzeba działać szybko, odciąć Federację Rosyjską od finansowania, zaprzestać kupowania surowców energetycznych. I nie do 2026 roku, a już teraz, dzisiaj. Ludzie w Europie muszą zrozumieć, że jeżeli teraz trochę się poświęcą i będą dziś mieć nieco chłodniej w swoich mieszkaniach, to dzięki temu wywalczą pokój nie tylko w Ukrainie, ale odetną Rosji możliwość zbrojeń, dzięki czemu nie zaatakuje ona już nigdy kolejnego europejskiego kraju.

O czym dziś marzysz?

To może nie jest marzenie, ale bardziej przekonanie, że my zwyciężymy w tej wojnie. Głęboko w to wierzę. Ukraiński duch nie dał się złamać. Wrócimy do Mariupola, odbudujemy miasto i naszym dzieciom oddamy ojczyznę w takich granicach, w jakich sami dostaliśmy ją od naszych rodziców. Widząc wsparcie, jakie dostajemy tu od Polaków, ale też wsparcie z innych krajów, nabieram pewności, że to naprawdę się uda. Tylko ludzie w innych państwach muszą zrozumieć, że pokój w Europie to nasza wspólna sprawa i zależy od wszystkich Europejczyków, a nie tylko od nas, Ukraińców.

O rozmówczyni:
Kateryna Suchomlynowa

Radna Mariupola, była koordynatorka tamtejszej Świetlicy Fundacji Świętego Mikołaja, ratowniczka Maltańskiej Służby Medycznej

Fragmenty zeznań złożonych w Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina, powołanym przez Instytut Pileckiego
Zdałam sobie sprawę, że nie uratuję wszystkich

Nazywam się Kateryna Suchomłynowa, jestem z Mariupola w Ukrainie. Jestem niezależną wolontariuszką, działaczką społeczną, ochotniczką wolontariuszką Maltańskiej Służby Medycznej i szefową oddziału Maltańskiej Służby Medycznej w Mariupolu. Jestem również deputowaną Mariupolskiej Rady Miejskiej. Mariupol uważam za swój dom. Byłam świadkiem tego, co się działo w moim mieście od samych początków wojny w Ukrainie w 2014 roku, przez cały ten czas mieszkałam w Mariupolu. Byłam też świadkiem wydarzeń, do których doszło po rozpoczęciu intensywnych działań zbrojnych 24 lutego 2022 roku. W otoczonym przez armię rosyjską Mariupolu spędziłam 21 dni. (...)

Zostawiłam swoje auto, dalej poszłam pieszo, na estakadę na ulicy Nabereżnej. W tym czasie bombardował również samolot, musiałam więc padać na ziemię. Drogę blokowały auta oraz inne obiekty. Kiedy już się przedostałam na drugą stronę, zobaczyłam dymiący samochód, który mógł wybuchnąć. Znajdujący się w nim mężczyzna był w takim stanie, że nie mogłam mu już pomóc. Koło auta siedziała dziewczynka, która zasłaniała twarz jedną ręką. Była to drobna, mała nastolatka. W pobliżu, w odległości może około 10 metrów, dojrzałam jeszcze kobietę. Ponieważ przez cały ten czas słychać było odgłosy wybuchów, krzyknęłam do dziewczynki, żeby szybko wstała i poszła ze mną. Powiedziałam też, by wzięła ze sobą leżący przy niej plecaczek. Potem zauważyłam, że jedna jej ręka zwisa bezwładnie. Panował chłód, była jeszcze zima, miała na sobie kurtkę, na której było widać plamy krwi. Rzuciłam, żeby szybko za mną poszła, lecz zorientowałam się, że jest osłabiona, więc ją podtrzymywałam, wzięłam od niej plecak. Oprócz tego miałam swój plecak medyczny i torbę. Podeszłyśmy bliżej, dziewczynka powiedziała, że to jej mama. Mężczyzna w aucie był jej ojczymem.

Mama jeszcze żyła, leżała w kałuży krwi, ale jeszcze rozmawiała. Zdałam sobie jednak sprawę, że bez samochodu nie będę mogła uratować wszystkich. Musiałam dokonać wyboru. Ponieważ mama nie była w stanie iść o własnych siłach, szybko postanowiłam ratować dziewczynkę. Jej rękaw był przesiąknięty, więc wiedziałam, że jest ranna, nie mogłam jednak jej natychmiast opatrzyć, bo trwało bombardowanie. Mama poprosiła, żebym wzięła również jej plecak, powiedziała, że są w nim dokumenty, trochę pieniędzy oraz jedzenie. Musiałam więc go wziąć i zabrać dziewczynkę. Dociągnęłam ją do pierwszych budynków na ulicy Huhela, stoją tam jedno- i dwupiętrowe domy. Weszłam do klatki schodowej, szybko zdjęłam z niej kurtkę, pod spodem miała grubą bluzę z kapturem. Ciągnęłam dziewczynkę za sobą, podtrzymując ją, bo mając trzy plecaki i torbę, nie byłam w stanie jej nieść.

Dziewczynka jakoś szła, przez cały czas mi pomagała. Ciągle coś do niej mówiłam, obiecałam przecież jej mamie, że ją uratuję. Mówiłam: „Trzymaj się mnie, córuś! Trzymaj się, będzie dobrze!". Ona wtedy cały czas milczała – blada, szczuplutka, mała dziewczynka. Starała się mnie trzymać, współpracowała, szła za mną, przez cały czas o czymś tam rozmawiałyśmy. Gdy byłyśmy już na klatce schodowej, rozcięłam na niej rękaw bluzy. Nie odcięłam go jednak całkowicie, bo na to było zbyt zimno. Była ranna, podwiązałam jej rękę, potem odsunęłam trochę kołnierz i kaptur. Okazało się wtedy, że bluza tak bardzo nasiąkła krwią, że można ją wyżymać. Dziewczynka musiała więc tam siedzieć około 10–15 minut. W odsłoniętym miejscu z tyłu szyi, na ramieniu, była duża szarpana rana. Na szczęście miałam jeszcze przy sobie duże sterylne plastry do zabezpieczania amputowanych części ciała. Przyłożyłam je, potem musiałam jeszcze to miejsce obandażować. Niczego lepszego nie wymyśliłam jak to, by zrobić to na tej mokrej bluzie, bo było zbyt zimno i wietrznie, by ją rozbierać. Nie rozcięłam też wierzchniego ubrania, bo zdawałam sobie sprawę, że muszę z nią jeszcze dotrzeć do szpitala, a wiedziałam, że będzie to trudne. Naciągnęłam więc kurtkę, do oddalonego kilka kilometrów szpitala musiałyśmy iść pod obstrzałem i bombardowaniem.

Z mieszkań budynku, w którym się znajdowałyśmy, dobiegały jakieś odgłosy, słyszałam czyjeś kroki, chociaż samo wejście do domu było już trochę uszkodzone. Zaczęłam głośno pokrzykiwać, czy jest tam ktoś. Myślałam również o tym, żeby dziewczynkę zostawić i wrócić do niej ze wsparciem. Nikt się odezwał. Rozumiem to, wszyscy się bali. Nie byłam pewna, czy zdołamy dotrzeć do szpitala, ale też zdawałam sobie sprawę, że jeżeli zostawię ją na tym chłodzie samą, to może nie przeżyć. Dlatego zdecydowałam się iść, podtrzymując ją. I poszłyśmy.

Nie wiedziałam, czy przeżyje jej mama, i co się jeszcze wydarzy. Zapewniłam ją, że na pewno przeżyje, i powiedziałam, że jeżeli zostanie sama, to ma mnie odnaleźć, że się nią zaopiekuję, będę jej pomagać. Do kieszonki w jej plecaku lekarka włożyła potem karteczkę, na której zapisałam swoje nazwisko i numer telefonu. Poprosiłam, żeby mnie odnalazła, jeśli przeżyje. I zrobiła to, odezwała się, kiedy jeszcze byłam w Ukrainie, w Iwano-Frankiwsku, do którego później dotarłam. Napisała, że żyje i że jej mamusię również ktoś uratował.

Rzeczpospolita: Jak się czułaś, składając zeznania w Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina?

To niewyobrażalny ból, gdy w jednej chwili traci się swój dom, swoje miasto, przyjaciół. Musiałam opowiedzieć o bardzo dużej części mojego życia, która nagle została zniszczona. Ale chyba wszyscy, którzy z tym bólem dziś się zmagamy, wierzymy, że nasz opór nie jest bezsensowny. Chcemy zatrzymać to zło. My, którzy widzieliśmy je na własne oczy, powinniśmy dziś złożyć takie zeznania. Zaświadczyć o tym, co robi Federacja Rosyjska na ziemiach Ukrainy, by to zło przestało się rozrastać. Ono musi być nazwane i ukarane. Bardzo jestem wdzięczna wszystkim, którzy dziś dokumentują te zbrodnie, by później było można wytoczyć zbrodniarzom proces. To ważne, bo Ukraina nie może czuć się dziś bezradna w kwestiach prawnych. Do Polski przyjechało już ponad 2 mln ludzi i bardzo się cieszę, że dostaliśmy tu tak wielkie wsparcie również w tych sprawach.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi