O rozmówczyni:
Kateryna Suchomlynowa
Radna Mariupola, była koordynatorka tamtejszej Świetlicy Fundacji Świętego Mikołaja, ratowniczka Maltańskiej Służby Medycznej
Fragmenty zeznań złożonych w Centrum Dokumentowania Zbrodni Rosyjskich w Ukrainie im. Rafała Lemkina, powołanym przez Instytut Pileckiego
Zdałam sobie sprawę, że nie uratuję wszystkich
Nazywam się Kateryna Suchomłynowa, jestem z Mariupola w Ukrainie. Jestem niezależną wolontariuszką, działaczką społeczną, ochotniczką wolontariuszką Maltańskiej Służby Medycznej i szefową oddziału Maltańskiej Służby Medycznej w Mariupolu. Jestem również deputowaną Mariupolskiej Rady Miejskiej. Mariupol uważam za swój dom. Byłam świadkiem tego, co się działo w moim mieście od samych początków wojny w Ukrainie w 2014 roku, przez cały ten czas mieszkałam w Mariupolu. Byłam też świadkiem wydarzeń, do których doszło po rozpoczęciu intensywnych działań zbrojnych 24 lutego 2022 roku. W otoczonym przez armię rosyjską Mariupolu spędziłam 21 dni. (...)
Zostawiłam swoje auto, dalej poszłam pieszo, na estakadę na ulicy Nabereżnej. W tym czasie bombardował również samolot, musiałam więc padać na ziemię. Drogę blokowały auta oraz inne obiekty. Kiedy już się przedostałam na drugą stronę, zobaczyłam dymiący samochód, który mógł wybuchnąć. Znajdujący się w nim mężczyzna był w takim stanie, że nie mogłam mu już pomóc. Koło auta siedziała dziewczynka, która zasłaniała twarz jedną ręką. Była to drobna, mała nastolatka. W pobliżu, w odległości może około 10 metrów, dojrzałam jeszcze kobietę. Ponieważ przez cały ten czas słychać było odgłosy wybuchów, krzyknęłam do dziewczynki, żeby szybko wstała i poszła ze mną. Powiedziałam też, by wzięła ze sobą leżący przy niej plecaczek. Potem zauważyłam, że jedna jej ręka zwisa bezwładnie. Panował chłód, była jeszcze zima, miała na sobie kurtkę, na której było widać plamy krwi. Rzuciłam, żeby szybko za mną poszła, lecz zorientowałam się, że jest osłabiona, więc ją podtrzymywałam, wzięłam od niej plecak. Oprócz tego miałam swój plecak medyczny i torbę. Podeszłyśmy bliżej, dziewczynka powiedziała, że to jej mama. Mężczyzna w aucie był jej ojczymem.
Mama jeszcze żyła, leżała w kałuży krwi, ale jeszcze rozmawiała. Zdałam sobie jednak sprawę, że bez samochodu nie będę mogła uratować wszystkich. Musiałam dokonać wyboru. Ponieważ mama nie była w stanie iść o własnych siłach, szybko postanowiłam ratować dziewczynkę. Jej rękaw był przesiąknięty, więc wiedziałam, że jest ranna, nie mogłam jednak jej natychmiast opatrzyć, bo trwało bombardowanie. Mama poprosiła, żebym wzięła również jej plecak, powiedziała, że są w nim dokumenty, trochę pieniędzy oraz jedzenie. Musiałam więc go wziąć i zabrać dziewczynkę. Dociągnęłam ją do pierwszych budynków na ulicy Huhela, stoją tam jedno- i dwupiętrowe domy. Weszłam do klatki schodowej, szybko zdjęłam z niej kurtkę, pod spodem miała grubą bluzę z kapturem. Ciągnęłam dziewczynkę za sobą, podtrzymując ją, bo mając trzy plecaki i torbę, nie byłam w stanie jej nieść.
Dziewczynka jakoś szła, przez cały czas mi pomagała. Ciągle coś do niej mówiłam, obiecałam przecież jej mamie, że ją uratuję. Mówiłam: „Trzymaj się mnie, córuś! Trzymaj się, będzie dobrze!". Ona wtedy cały czas milczała – blada, szczuplutka, mała dziewczynka. Starała się mnie trzymać, współpracowała, szła za mną, przez cały czas o czymś tam rozmawiałyśmy. Gdy byłyśmy już na klatce schodowej, rozcięłam na niej rękaw bluzy. Nie odcięłam go jednak całkowicie, bo na to było zbyt zimno. Była ranna, podwiązałam jej rękę, potem odsunęłam trochę kołnierz i kaptur. Okazało się wtedy, że bluza tak bardzo nasiąkła krwią, że można ją wyżymać. Dziewczynka musiała więc tam siedzieć około 10–15 minut. W odsłoniętym miejscu z tyłu szyi, na ramieniu, była duża szarpana rana. Na szczęście miałam jeszcze przy sobie duże sterylne plastry do zabezpieczania amputowanych części ciała. Przyłożyłam je, potem musiałam jeszcze to miejsce obandażować. Niczego lepszego nie wymyśliłam jak to, by zrobić to na tej mokrej bluzie, bo było zbyt zimno i wietrznie, by ją rozbierać. Nie rozcięłam też wierzchniego ubrania, bo zdawałam sobie sprawę, że muszę z nią jeszcze dotrzeć do szpitala, a wiedziałam, że będzie to trudne. Naciągnęłam więc kurtkę, do oddalonego kilka kilometrów szpitala musiałyśmy iść pod obstrzałem i bombardowaniem.
Z mieszkań budynku, w którym się znajdowałyśmy, dobiegały jakieś odgłosy, słyszałam czyjeś kroki, chociaż samo wejście do domu było już trochę uszkodzone. Zaczęłam głośno pokrzykiwać, czy jest tam ktoś. Myślałam również o tym, żeby dziewczynkę zostawić i wrócić do niej ze wsparciem. Nikt się odezwał. Rozumiem to, wszyscy się bali. Nie byłam pewna, czy zdołamy dotrzeć do szpitala, ale też zdawałam sobie sprawę, że jeżeli zostawię ją na tym chłodzie samą, to może nie przeżyć. Dlatego zdecydowałam się iść, podtrzymując ją. I poszłyśmy.
Nie wiedziałam, czy przeżyje jej mama, i co się jeszcze wydarzy. Zapewniłam ją, że na pewno przeżyje, i powiedziałam, że jeżeli zostanie sama, to ma mnie odnaleźć, że się nią zaopiekuję, będę jej pomagać. Do kieszonki w jej plecaku lekarka włożyła potem karteczkę, na której zapisałam swoje nazwisko i numer telefonu. Poprosiłam, żeby mnie odnalazła, jeśli przeżyje. I zrobiła to, odezwała się, kiedy jeszcze byłam w Ukrainie, w Iwano-Frankiwsku, do którego później dotarłam. Napisała, że żyje i że jej mamusię również ktoś uratował.