Milcząco więc przyznają, że w skład rzeczywistego świata wchodzi tylko to, co da się dzisiaj naukowo udowodnić; nie uznają więc ani istnienia Tajemnicy, ani nawet tego, co zapewne da się udowodnić jutro lub może pojutrze. Nie są w stanie przyznać, że sami wierzą w cokolwiek, co jest poza dowodem, chociażby w piękno sztuki i ludzkich zachowań, w postęp i laickie wartości kultury. Taki rozum – przeniknięty pychą i samouwielbieniem – nie liczy się ani z tajemnicą, o którą co chwila potyka się współczesna nauka, ani z tym, co w sposób oczywisty wydaje się niepoznawalne, ani z nieogarnioną złożonością kosmosu albo ludzkiego umysłu. Nawiasem mówiąc, każda religia trzymająca się przedwczorajszych dogmatów także prosi się o podobną dekonstrukcję.
Z Tajemnicą, i to pisaną dużą literą, musi liczyć się każdy nieuprzedzony i zdolny do dialogu rozum, jakikolwiek ma stosunek do metafizyki. Ateiści tak samo się z nią borykają, choć wzbraniają się do tego przyznać. Ale jest tylko pocieszającym fałszem, że poprzez tajemnice – jakich coraz więcej dostrzega nauka – objawia się Bóg. Jeszcze wielki Newton – ponieważ przy pomocy stworzonej przez siebie teorii grawitacji nie potrafił wyjaśnić stabilności orbit planet – uznał, że Bóg posyła tam aniołów, by je nadzorowali i korygowali. Tajemnica, nawet największą literą pisana, dowodzi tylko naszej niewiedzy, a nie metafizyki; jest dowodem na ograniczoność nauki, na zasadność Sokratejskiej dewizy o niewiedzy, na nic więcej. Uczy nas nie religii, lecz pokory. Śladów Boga we wszechświecie trzeba raczej szukać w niewzruszonej racjonalności wszystkiego, co jesteśmy w stanie poznać, niż zapychać Nim luki w naszej wiedzy. Jak opowiadał ks. prof. Michał Heller o swojej dyskusji z Richardem Dawkinsem: obaj zgodzili się na to, że cała różnica między nimi polega na tym, że on pisze Racjonalność dużą literą, a Dawkins małą.
To jest właśnie najważniejsza z wartości, jakie musimy ocalić z Oświecenia: świecki humanizm. Ale on wymaga poczucia sensu, a więc wiary, choć nie wymaga modlitwy. Celem życia człowieka jest stawać się dobrym, doskonalić się w człowieczeństwie. Starożytni nazywali to „virtus" – cnotą. Wskazania moralne świeckiej cnoty są tożsame ze wskazaniami religii. Dzięki cnotom rośniemy w człowieczeństwie. Różni nas zaledwie kilka modlitw i parę przebrzmiałych dogmatów. To jest wspólnota wierzących: wierzących w Boga i wierzących w humanistyczny sens. Poczucie przynależności dają wspólne opowieści; także opowieść o solidarności. Właśnie wspólnoty wierzących nieraz już w dziejach świata pozwoliły na zachowanie dobrego obyczaju, kultury i życia intelektualnego w obliczu barbarzyństwa. Bez wspólnoty jesteśmy zaledwie hordą.
U progu zagrożenia
Nasza XXI-wieczna cywilizacja jest dziś zagrożona i zmierza do katastrofy, choć na pozór kwitnie i zapewnia dobrobyt rzeszom ludzi, którzy w dawniejszych ustrojach na pewno cierpieliby nędzę, przymus i niewolę. Jest piękną i wyniosłą budowlą o podmytych fundamentach. Usycha demokracja, która – choć nie jest pomysłem chrześcijańskim – wyrosła i rozkwitła w chrześcijaństwie, dając wolność, godność i pomyślność tym, którzy ją uprawiają, choć tak często i małodusznie ją zaniedbują. Na jej opuszczoną agorę wciska się populizm i poprzebierani w owcze skóry kandydaci na dyktatorów. Coraz bardziej chwiejny okazuje się pokój utrzymujący się przez ponad 75 lat od zapomnianej już wojny światowej; coraz więcej konfliktów, coraz liczniejsze tłumy przepędzonych, coraz brutalniejsze pogróżki mocarstw.
I na koniec to, co najmocniej przerażające, bo nieuchronne: katastrofa ekologiczna. Demokracja nie potrafi doprowadzić do skutecznej zgody państw ograniczających zanieczyszczenie i emisję dwutlenku węgla, bo każdy polityk myśli tylko o najbliższych wyborach, a nie o przyszłości odległej o pokolenie. Jeśli powie swoim wyborcom, że dla ocalenia planety trzeba żyć skromniej, ograniczyć konsumpcję, zrezygnować z mięsa, samochodów, dalekich podróży i taniego prądu, to jednego może być pewien: nikt nań nie będzie głosował.
Nie jestem klimatycznym radykałem: ludzkość przeżyje, choć pewnie w mniejszej liczbie i za cenę bezbrzeżnych cierpień. Przyjdą czasy wyjątkowo ciężkie, całe połacie globu nie będą nadawały się do życia, spiekota pochłonie uprawy i lasy, wezbrane morze zaleje nadbrzeżne miasta. Tłumy przerażonych uchodźców zadeptywać będą ostatnie miejsca zdatne jeszcze do życia i rolnictwa. Jaka cywilizacja odrodzi się na tych – przez nas samych zawinionych – zgliszczach, wiedzieć nie mogę. Na pewno będzie inna, oby mądrzejsza i oby ocalało w niej cokolwiek z ducha chrześcijańskiego, liberalnego Zachodu.
Dlatego czeka nas w zasięgu życia już następnych pokoleń straszliwa próba nie tylko siły przetrwania, ale nade wszystko wartości, nadziei i wspólnoty.
Dlatego trzeba być chrześcijaninem niezależnie od tego, w co się wierzy: czujnym, otwartym i mężnym. Czy podołamy? Na pewno nie podoła temu filozoficzne potomstwo sofistów, które ma się dziś tak znakomicie, a jeszcze lepiej się ma moralne niechlujstwo uprawiane w myśl zdroworozsądkowej zasady: „jak się daje, tak się kraje". Dlatego my, wierzący, stoimy w jednym szeregu przeciw chamstwu, bezmyślności, irracjonalizmowi, głupocie i nihilizmowi. Dlatego my, chrześcijanie, i nasi bracia mający się za „postchrześcijan" powinniśmy – już teraz bez oglądania się na dogmaty – zrozumieć, że wierzymy w to samo. Czy chrześcijanie mogliby ujawnić, że nieraz wątpią i borykają się ze swoją wiarą? Czy ateiści mogliby dopuścić, że niewyjaśnione jest możliwe i uznać istnienie Tajemnicy, wobec której przystoi Sokratejska pokora?
Hans Küng napisał: „Ten, kto nie może zajrzeć za kurtynę, nie ma prawa twierdzić, że nic tam nie ma". A inny wielki filozof Leszek Kołakowski: „Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani".
Być chrześcijaninem to znaczy: wierzyć, że dobro jest potężniejsze od zła. Właśnie dlatego Chrystus zmartwychwstał.