Dlaczego trzeba być chrześcijaninem

Nasza XXI-wieczna cywilizacja jest dziś zagrożona i zmierza do katastrofy, choć na pozór kwitnie i zapewnia dobrobyt rzeszy ludzi. Czeka nas w zasięgu życia już następnych pokoleń straszliwa próba nie tylko siły przetrwania, ale nade wszystko wartości, nadziei i wspólnoty.

Aktualizacja: 16.04.2022 07:33 Publikacja: 15.04.2022 10:00

Dlaczego trzeba być chrześcijaninem

Foto: Pixabay

Jak w ogóle można być chrześcijaninem? Teraz, gdy wylazła spod sutanny tak długo skrywana pedofilia? Bo o chciwości i zurzędniczeniu kleru, jego zrośnięciu z władzą już od dawna wiadomo. Jak można być chrześcijaninem w XXI wieku, gdy każdy widzi, jak wiara gwałci rozum, a jej dogmatów i świętych ksiąg nie da się pogodzić ani z demokracją, ani z nauką? Gdy rozlewa się po świecie laicyzacja, bo ludzie mają już tego dosyć i pragną nareszcie być wolni?

Co innego, gdybym pisał: „dlaczego nie jestem...?". Tutaj tradycja jest długa i szacowna: najpierw Bertrand Russell narobił hałasu jeszcze w międzywojniu swoim wykładem, potem publikowanym jako esej utrzymany nieco w duchu XIX-wiecznego bezbożnictwa. Potem ten sam tytuł powtórzył w 2011 r. w USA Richard Carrier. No i oczywiście niedawno przetłumaczona na polski książka „Dlaczego nie mogę być chrześcijaninem, a tym bardziej katolikiem?" włoskiego matematyka Piergiorgia Odifreddiego, z którym w osobnej publikacji uznał za stosowne podjąć uprzejmą polemikę sam papież-emeryt Benedykt XVI. No i po drodze Dawkins, Hitchens i cała obfita w kolejne książki dawkinsjada „nowego ateizmu". Więc może lepiej położyć uszy po sobie i zamilczeć?

Nie, powtarzam raz jeszcze: trzeba być chrześcijaninem właśnie dzisiaj! Trzeba, wcale nie dlatego, że Dostojewski napisał: „jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno". Albo jak wcześniej wywodził Wolter: „jeśliby Boga nie było, należy Go wymyślić", bo uważał, że bezbożnictwo źle wpływa na obyczaje prostego ludu. Nie, wcale nie dlatego...

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: Mieliśmy chamy złoty róg

Wołanie o sens

Wyobraźmy sobie, że ateiści mają rację: żadnego Boga nie ma, wszechświat powstał sam z siebie, życie i rozum wyewoluowały mocą szczęśliwego przypadku. Jesteśmy tylko inteligentnymi zwierzętami, a nasze zdolności umysłowe i duchowość są zaledwie ubocznym produktem walki o byt. „Zwierzę przewyższa człowieka w doznawaniu wrażeń zmysłowych, w czułości zmysłów wzroku, słuchu czy węchu. Ale obce mu jest doznawanie zachwytu, piękna i harmonii. Człowiek bez Boga jest najnieszczęśliwszym ze zwierząt, bo tylko on ma świadomość nieuchronnej śmierci i tylko on musi ją jakoś oswoić" – pisze Alfred North Whitehead, angielski filozof i matematyk, który od ateizmu doszedł do głębokiej wiary, choć odpychał go zarówno chłód buddyzmu, jak i celebra katolickiej liturgii.

W tak opustoszałym świecie istoty rozumne skazane są na snucie wzniosłych i strasznych legend, które pozwolą choć trochę uśmierzyć lęk przed Nieznanym i wypełnić mroźną pustkę rozwartej ponad nimi przestrzeni. Tak rodzą się religie, które – niezbornymi głosami ledwie powstałych pasterskich albo wioskowych kultur – usiłują, każda po swojemu, opowiedzieć to, co z samej istoty jest nie do opowiedzenia. Aż wreszcie jakieś peryferyjne plemię wysnuje baśń o człowieku, który poczuł w sobie boskie tchnienie i dlatego pozwolił się ukrzyżować, wybaczył wrogom, a potem zmartwychwstał tylko po to, aby pokazać, że nasza męka na tym padole ma jakiś sens. Jedynie za tę opowieść ludzie, którzy jej uwierzyli i ponieśli dalej w świat, powinni być nazwani świętymi. „Religia jest tym, co człowiek czyni ze swoją samotnością" – przejmująco konkluduje Whitehead.

Albo inaczej: „Poczucie, że we wszystkim, czego możemy doświadczyć, jest coś, czego nasz umysł nie potrafi zrozumieć, czego piękno i podniosłość dotyka nas tylko pośrednio – to właśnie jest religijność" – napisał kiedyś Albert Einstein.

Ale to jeszcze za mało. Tego wystarczy na trudną do zdefiniowania „potrzebę metafizyczną", o której pisał jeszcze Immanuel Kant, albo na „świadomość nadprzyrodzoną", jak to ujęła Simone Weil w tytule jednej z książek. Tęsknota do boskości jest źródłem naszego wołania o sens. Wystarczy jej na mgliste przekonanie, że „coś" jednak istnieje prócz bezosobowej materii, że wszechświat nie jest tylko wielką maszyną, ale raczej wielką myślą. Ale co dalej? Jak być chrześcijaninem, kiedy wszystkie Kościoły chrześcijańskie – z katolickim na czele – usiłują przemawiać językiem zaprzeszłych dogmatów do ludzi przychodzących tam ze swym dzisiejszym niepokojem i z wielkimi pytaniami naszych czasów. Nic dziwnego, że tak szybko odchodzą rozczarowani. Nie – na zdrowy rozum – stanowczo nie można być chrześcijaninem!

Kościołom chrześcijańskim jest z tym jednak dobrze, a najlepiej katolickiemu. Ukształtował się i okrzepł we wczesnośredniowiecznych królestwach, gdzie absolutna i niepodlegająca dyskusji władza króla-samodzierżcy pochodziła z Bożego nadania. Ów świat był ukształtowany na podobieństwo Arystotelesowskiej wizji kosmosu, gdzie nad płaską Ziemią wznosi się Królestwo Niebieskie. Albo na podobieństwo folwarku, gdzie na wyżynach Nieba zamieszkuje wszechmocny Pan, który na ziemskim padole mianuje ekonoma i pomniejszych pachołków, a dla niepokornych już gotuje się smoła w podziemnym karcerze piekielnym. „Bóg mieszka ponad kręgiem ziemi" – powiada starotestamentowa Księga Izajasza, ale wyznawcy wciąż nie pojmują, że to bzdura; nie trafia do nich, że jakakolwiek religia w starym stylu jest już niemożliwa, a chrześcijaństwo na pewno!

Kościół katolicki daremnie więc usiłuje trafić do ludzi, bo zwraca się do nich środkami przedwczorajszymi; inne Kościoły – podobnie. Cały przemysł pobożności z legionem świętych i ich hagiograficznych żywotów, tomiskami modlitw, tonami medalików i kalendarzem wypełnionym odpustami działa w duchowej próżni. Nikogo nie przyciągnie, a tych, którzy są jeszcze w Kościele, dawno znudził.

Abraham Joshua Heschel, urodzony w Warszawie, a zmarły w USA żydowski teolog i filozof, napisał w jednej ze swych książek: „Zazwyczaj obwiniamy nauki przyrodnicze i antyreligijną filozofię, że usunęły religię na margines życia. A przecież uczciwiej byłoby winić samą religię za jej porażki. Została ona nie tyle odrzucona, ile stała się po prostu zwietrzała, nieistotna, przygniatająca lub mdła, tak, że ludzie nie żałują utraty wiary. Kryzys religii wynika z braku świadomości pytań ostatecznych i niewierności względem tego, co stanowi jej istotę". Jako rabin myślał o swoim judaizmie, ale zadziwiająco podobnie wypowiadał się kardynał Carlo Maria Martini, uważany przez dłuższy czas za potencjalnego następcę Jana Pawła II. W wywiadzie prasowym niedługo przed śmiercią w 2012 r. powiedział: „Kościół jest zmęczony (...) Nasza kultura się zestarzała, nasze świątynie są ogromne, ale nasze domy zakonne puste, biurokracja w Kościele się rozrasta, nasze ryty i nasze stroje są pompatyczne. (...) Jesteśmy w sytuacji bogatego młodzieńca z Ewangelii, który odszedł smutny, kiedy Jezus zaprosił go, by stał się Jego uczniem. Zdaję sobie sprawę z tego, że trudno nam zostawić to wszystko. Przynajmniej jednak moglibyśmy szukać ludzi, którzy są wolni i bliscy swoich braci". I nieco dalej: „Kościół jest w tyle o 200 lat!".

Wychowanie religijne to pierwsza – i może najważniejsza – szkoła konformizmu. Przygotowująca do posłusznego przyjmowania idei spływających z ust kościelnego autorytetu. Świadomie przeżywana religia nie oznacza jednak posłuszeństwa, choć tyle o nim świątobliwie prawi choćby z okazji wypędzenia prarodziców z Raju. Religia bowiem powinna być odważnym podjęciem pytania o sens, a nie teorią mającą objaśnić ludziom świat. Owszem, taką rolę pełniły systemy religijne w czasach przekonania o płaskiej Ziemi i niczym nieograniczonej potędze z Bożej łaski królów; ale już od dawna tak nie jest, choć wciąż brzmi w kościołach refren jednego z psalmów o Bogu z „wyżyn nieba" spoglądającego na nasz byt.

Solidarność Boga

Właśnie ewangeliczna opowieść o Chrystusie jest odpowiedzią na mrok tego najboleśniejszego miejsca ludzkiej duszy, gdzie daremnie kołacze pytanie o wszechobecność zła i cierpienia w świecie. Ale tylko jako zarys odpowiedzi, bo wiara nie oznacza pewności. Nie jest to jednak odpowiedź dominująca przez wieki w kościołach chrześcijańskich, że to srogi Ojciec wymagał okupu w postaci męczeńskiej śmierci Syna jako zadośćuczynienia za ludzkie grzechy. Albo że nieposłuszeństwo Adama i Ewy wymagało odkupienia aż tak straszną ofiarą. W ten sposób pojmowany Bóg jest tylko gniewnym i mściwym tyranem. Była to odpowiedź na miarę czasów przedkopernikańskich i folwarcznych, w których kształtowała się doktryna. Była na miarę ówczesnej patriarchalnej świadomości i zapewne nie mogła być inna.

Ja jednak wierzę, że niepojęty dla nas Bóg wstąpił w ludzkie ciało, aby śmiercią najokrutniejszą z możliwych wyrazić solidarność z powołanymi przez siebie do życia istotami, z ich pełnym cierpienia i daremnych wysiłków losem, by pokazać, że ich życie prowadzi do czegoś więcej. Bóg przyjął na siebie tę dolę i to cierpienie, obojętnie, czy niewinnie ukrzyżowanego proroka, torturowanej przez inkwizycję czarownicy, więźnia obozu śmierci, utopionego w morzu uchodźcy, czy ofiary czystek etnicznych albo politycznej nienawiści. Nie ma innej religii, w której Bóg okazałby solidarność ze stworzonymi przez siebie istotami; solidarność idącą najdalej, jak to tylko jest możliwe, i zapłacił za to tak straszną cenę. Właśnie dlatego trzeba być chrześcijaninem!

Widocznie nie ma dla nas innej drogi, jak solidarne borykanie się ze złem i nieprawością świata przy jednoczesnym staraniu, by pozostawiać wokół siebie choć trochę dobra, podobnie jak On to czynił. Czemu wskazał nam tak straszny szlak, skoro – jeśli podobno jest dobry i miłosierny – mógł dopieszczać swoje stworzenia, dobrotliwie wysłuchiwać modlitw, dbać o ich dobrostan? Na pewno trzeba inaczej rozumieć Opatrzność niż z tą naiwną prostomyślnością, której ucieleśnieniem jest oleodruk przedstawiający anioła chroniącego dziateczki na chwiejnej kładce ponad przepaścią. A może nasze ziemskie życie ma sens głębszy i bardziej podniosły niż tylko celebrowanie metabolizmu i zaskarbianie zasług dla przyszłego zbawienia. Jaki? Nie wiem, bom tylko człowiek. Ale czy zdajemy sobie sprawę, jak wysoko nas ta ofiara wynosi i jak bardzo nas zobowiązuje? We wszystkich religiach ludzie w różny sposób składają ofiary swoim bóstwom; tylko tutaj Bóg składa z samego siebie ofiarę ludziom.

W tak rozumianym Chrystusie jest odpowiedź na jedno z najstarszych pytań ludzkości: pytanie o sens. Sam byt nie daje odpowiedzi, choć przynosi – przy szczęśliwszych zbiegach okoliczności – obfity wachlarz przemijających przyjemnostek. Nie daje też takiej odpowiedzi wiara w kosmicznego, niepojętego i wielkiego jak kosmos Boga Spinozy, Leibniza albo Einsteina. Tylko w Chrystusie można zobaczyć w Bogu kogoś bliskiego, a nie jedynie niepojętego Władcę Wszechświata, i postawić metafizykę ponad metabolizmem. Dlatego jestem spokojny o przyszłość chrześcijaństwa, choć na naszych oczach bezpowrotnie obraca się wniwecz całe prawie katolickie imaginarium.

Pod koniec życia nieprawomyślny, lecz wielki teolog chrześcijański Hans Küng wyznał: „Mimo całej wiedzy, jaką zdobyłem o Buddzie, o proroku Mahomecie, o Konfucjuszu, o wielkich religiach, to Jezus z Nazaretu pozostał dla mnie drogą, prawdą i życiem". Nie wzywam tutaj do kolejnej reformacji, która jeszcze bardziej podzieli i tak rozczłonkowane chrześcijaństwo, do napisania na nowo modlitw, pieśni i katechizmów, wzywam tylko do wielkiego poszerzenia, do odrzucenia dogmatów i kurczowego trzymania się tradycji, które to poszerzenie uniemożliwiają. Z punktu widzenia Boga wiara modlących się pod krzyżem filozofa i wiejskiego prostaka są sobie równe, bo Bóg jest nieskończony i obejmuje wszystko. „Ewangelia Chrystusa zaczyna się tam, gdzie kończy się Księga Hioba" – powiedział ateista Bertrand Russell w 1927 r. w swym wspomnianym już tutaj londyńskim wykładzie przedrukowywanym potem wielokrotnie jako broszura „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?"; tutaj miał na pewno rację.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: I nigdy nie zginie!

Wątłe światełko wśród nocy

Kościoły chrześcijańskie są rozdarte między literą biblijnych tekstów jako słowa Bożego a ich rozumną interpretacją. Usiłują wciskać ludziom dzisiejszego świata patriarchalną i zabobonną świadomość sprzed dwu tysiącleci, lekceważąc gigantyczne zmiany, jakie w naszej świadomości spowodowały nauka i powszechne wykształcenie. „Wyłącz umysł i wiedzę – zdają się mówić wiernym przestępującym próg świątyni – w modlitwie kieruj się tylko sercem i emocjami". Tu nie chodzi o ociosanie Biblii przez dzisiejszą „poprawność polityczną", co zarzucają tradycjonaliści osobom myślącym podobnie. Wprowadzenie do tekstów pisanych przed tysiącami lat takich kryteriów byłoby zbrodnią; muszą pozostać, także jako świadectwo czasu.

Sobór Watykański II był desperacką próbą zasypania przepaści, jaka wyrosła między Kościołem a światem kierowanym przez nauki przyrodnicze. Coś naprawiono, ale to tylko pierwszy krok. Jednak następni papieże po Janie XXIII wystraszyli się dynamiki zmian i zaczęli wyhamowywać. Dominująca dziś w teologii teoria „dwu prawd" czy też „dwu porządków" nawzajem sobie nieprzeszkadzających i niesprzecznych – porządku nauk przyrodniczych i porządku wiary – jest tylko poczciwym sloganem maskującym ziejącą przepaść.

Ale przecież rozum ludzki jest omylny i zawodny, jest tylko wątłym światełkiem pełgającym wśród ciemności. Jak mu zaufać? Tylekroć wyprowadził nas na manowce, o czym świadczą najlepiej wszystkie burze i wertepy, w jakie tylekroć – najlepiej o tym wie historia – pakowaliśmy się kierowani tym zwodniczym blaskiem. Może trzeba się jednak trzymać tradycji i słowa Bożego, nawet jeśli wiemy, że nie jest przez naszych praprzodków nieomylnie zapisane; innego nie mamy. Owszem, ale to niezawodna droga do ostatecznego rozminięcia się umysłu i religii. Bo wiara pozostanie, choć sprywatyzowana i u każdego z nas trochę inna, a dla wielu – w tej prywatnej osobności – po prostu ułatwiona. Owszem, będzie taka rozmyta wiara, ale na pewno nie będzie wspólnoty.

Skoro świat jest racjonalny, to również rozum musi panować nad wiarą. W tę trudną, pełną niebezpieczeństw i zasadzek drogę wyruszyli już rajscy prarodzice, wybierając wolność zamiast posłuszeństwa. Tutaj także nie mamy innej możliwości. Tradycja nawołuje rozum do ustąpienia na rzecz subordynacji, ale nie proponuje niczego ponad ruiny dawno opuszczonych świątyń. Słowo Boże – jakie mamy do dyspozycji – jest spisane przez ludzi, tak samo jak my omylnych i niezdolnych do wyrwania się ze swej epoki, nawet jeśli kierowało nimi prorockie natchnienie. Dlatego nie mamy innej latarni na tym niebezpiecznym szlaku, ale też innej drogi jak umysł. Cytowany to już kardynał Martini napisał w innym miejscu: „Nie boję się ludzi, którzy nie wierzą, ale ludzi, którzy nie myślą".

Łatwo było wierzyć w czasach, gdy Bóg zsyłał burze i klęski żywiołowe, gdy od naszych modlitw zależało ich odwrócenie. Taki Bóg nie przekraczał ludzkich wyobrażeń: był to Bóg biblijny, ostatecznie królująca światu Trójca z wiejskiego kościoła. Dalej już wszystkie nasze domysły zawodzą. Wiemy tylko, że kosmos jest nieogarniony, a Bóg nie jest starcem na chmurze. Jakże trudno jest wierzyć w Boga przeogromnego, skomplikowanego bardziej niż wszystkie matematyki razem wzięte i przekraczającego nawet wszechświat. Dajmy więc sobie spokój z wszelką teologią prócz apofatycznej, czyli pozwalającej najwyżej mówić o tym, czym Bóg nie jest. „Religia jako źródło pociechy jest przeszkodą w prawdziwej wierze: w tym sensie ateizm jest oczyszczeniem. Tą częścią mojej istoty, która nie jest przeznaczona dla Boga, powinnam być ateistką. Wśród ludzi, u których nie obudziła się nadprzyrodzona część ich istoty, ateiści mają rację, a wierzący jej nie mają" – napisała Simone Weil. „Za prawdziwą, dojrzałą wiarę można uważać tylko to, co przeszło przez ogień ateistycznej krytyki religii" – dodaje mądry czeski ksiądz prof. Tomáš Halík.

Chrześcijaństwo dialogu

Spór wierzącego z ateistą łatwo przekształca się w wymianę obelg, a nieraz i gorzej, czego licznych przykładów dostarcza historia. Ale gdy spór przyjmuje postać dialogu, zaczyna robić się ciekawie. Bo dialog nie jest wymianą kazań ani tym bardziej aktów oskarżenia. Jest przedsięwzięciem ryzykownym, a nawet zbójeckim, bo można wyjść z niego innym, niż się weszło, i jeszcze nie wiadomo jakim. Wymaga nie tylko tolerancji, ale przede wszystkim otwartości na argumenty: jeśli mnie przekonają, wyjdę z niego opanowany przez myśli, które zrazu wydawały mi się obce. Bo sama wymiana stanowisk w kwestii istnienia jest jałowa: „Bóg jest; nieprawda, żadnego boga nie ma!". Oba te stanowiska wynikają z wiary: istnienia lub nieistnienia Boga udowodnić się nie da, co wykazał już jasno Immanuel Kant, choć św. Tomasz i jego teologiczni sukcesorzy są innego zdania.

Starcie przeciwnych wiar prowadzi tylko do przekrzykiwania, a czasem rękoczynów. Co innego, gdy zaczniemy dyskutować o wartościach, o tym, co czynić należy, a co jest niegodne. Wtedy okaże się, że wartości i wypływające z nich zalecenia są bardzo podobne: czcij ojca i matkę, nie zabijaj, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa, nie pożądaj... Owszem, będą pewne różnice między religiami, a nawet wyznaniami jednego tylko chrześcijaństwa; na przykład w delikatnej sprawie „nie cudzołóż". Ale podstawowa treść jest zadziwiająco podobna niezależnie od tego, jak ktokolwiek wyobraża sobie bóstwo i czy w ogóle wierzy w jego istnienie.

Dlaczego tak jest? Co sprawia, że zbiór zasad etycznych bezbożnika jest prawie tożsamy z dekalogiem chrześcijańskiego dewota, żyda, albo buddysty? Nawet wtedy, gdy ateusz ma kamienne tablice, za godną pogardy legendę i kieruje się tylko imperatywem moralnym Kanta, który – w skrócie mówiąc – sprowadza się do starej zasady: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Czyżby przez wychowanie pokoleń w kulturze przesiąkniętej chrześcijaństwem dekalog tak mocno wdrukował się w ludzką świadomość? Albo sumienie; jeśli rzeczywiście jest – jak twierdzą niektórzy – głosem Boga w człowieku? A może jest to dowód na istnienie „prawa naturalnego" zagnieżdżonego w duszy każdej ludzkiej istoty niezależnie od wyznania lub jego braku?

Skłonny jestem tłumaczyć tę wspólnotę jeszcze inaczej, bo tym, co łączy ateistę i wyznawcę, jest wiara; człowiek religijny wierzy w swoje bóstwo i zeń czerpie siłę do borykania się ze światem. Osoba bezreligijna też wierzy, tylko w wartości nieumocowane w Zaświatach, choć podobnie jak bóstwo nieuchwytne dla rozumowego dowodu: w rozwijającą się przez pokolenia kulturę humanistyczną, w cywilizację, w wolność, równość i braterstwo, w świecką filozofię. Stąd to zadziwiające podobieństwo.

Prawdziwa i drastyczna granica przebiega więc nie pomiędzy religią a bezbożnictwem, czy – łagodniej mówiąc – agnostycyzmem, ale między szacunkiem a negacją dla tego zasobu wartości, wspólnego tak dla osoby religijnej, jak i negującej istnienie Boga. Między otwartością na Tajemnicę i „pragnienie metafizyczne" a głuchotą, która nieraz sprowadza się do kontemplowania pełnego brzucha, ku czemu skłania wieprzowatość codzienności i wszechobecność popędów.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: Żelazna kurtyna

Wobec tajemnicy

Tutaj – a nie między wyznawcami różnych religii albo świeckiego humanizmu – znajduje się prawdziwa linia podziału, a może nawet przepaść między wierzącymi a niewierzącymi. Dlatego trzeba być chrześcijaninem, nawet jak się nie wierzy w Chrystusa, bo wierzy się w Jego dziedzictwo!

My wszyscy – w Europie, Ameryce, Australii i w sporej części Azji – jesteśmy dziećmi kultury chrześcijańskiej, choć wielu z nas w swym zacietrzewieniu usiłuje to dziedzictwo unieważnić i o nim zapomnieć. Ale nikt nie jest w stanie wyciąć własnych korzeni, bo sam zginie.

Na zamknięciu w swoich własnych przesądach polega przekleństwo modnego w XXI wieku „nowego ateizmu" rozsławionego dziełami Dawkinsa, Dennetta czy Hitchensa. Chcąc być radykalniejsi od dawnych bezbożników, uważają, że z religią – jakakolwiek by była – nie należy się cackać, tylko ją ostro zwalczać i wypychać z wszelkich dziedzin życia jako źródło nie tylko przesądów, ale fundamentalnego zła. Ludzkie wierzenia – obojętnie, czy są to dogmaty religijne, czy prywatne poglądy – należy poddać regułom naukowego dowodu i falsyfikacji, a potem bezlitośnie odrzucać.

Milcząco więc przyznają, że w skład rzeczywistego świata wchodzi tylko to, co da się dzisiaj naukowo udowodnić; nie uznają więc ani istnienia Tajemnicy, ani nawet tego, co zapewne da się udowodnić jutro lub może pojutrze. Nie są w stanie przyznać, że sami wierzą w cokolwiek, co jest poza dowodem, chociażby w piękno sztuki i ludzkich zachowań, w postęp i laickie wartości kultury. Taki rozum – przeniknięty pychą i samouwielbieniem – nie liczy się ani z tajemnicą, o którą co chwila potyka się współczesna nauka, ani z tym, co w sposób oczywisty wydaje się niepoznawalne, ani z nieogarnioną złożonością kosmosu albo ludzkiego umysłu. Nawiasem mówiąc, każda religia trzymająca się przedwczorajszych dogmatów także prosi się o podobną dekonstrukcję.

Z Tajemnicą, i to pisaną dużą literą, musi liczyć się każdy nieuprzedzony i zdolny do dialogu rozum, jakikolwiek ma stosunek do metafizyki. Ateiści tak samo się z nią borykają, choć wzbraniają się do tego przyznać. Ale jest tylko pocieszającym fałszem, że poprzez tajemnice – jakich coraz więcej dostrzega nauka – objawia się Bóg. Jeszcze wielki Newton – ponieważ przy pomocy stworzonej przez siebie teorii grawitacji nie potrafił wyjaśnić stabilności orbit planet – uznał, że Bóg posyła tam aniołów, by je nadzorowali i korygowali. Tajemnica, nawet największą literą pisana, dowodzi tylko naszej niewiedzy, a nie metafizyki; jest dowodem na ograniczoność nauki, na zasadność Sokratejskiej dewizy o niewiedzy, na nic więcej. Uczy nas nie religii, lecz pokory. Śladów Boga we wszechświecie trzeba raczej szukać w niewzruszonej racjonalności wszystkiego, co jesteśmy w stanie poznać, niż zapychać Nim luki w naszej wiedzy. Jak opowiadał ks. prof. Michał Heller o swojej dyskusji z Richardem Dawkinsem: obaj zgodzili się na to, że cała różnica między nimi polega na tym, że on pisze Racjonalność dużą literą, a Dawkins małą.

To jest właśnie najważniejsza z wartości, jakie musimy ocalić z Oświecenia: świecki humanizm. Ale on wymaga poczucia sensu, a więc wiary, choć nie wymaga modlitwy. Celem życia człowieka jest stawać się dobrym, doskonalić się w człowieczeństwie. Starożytni nazywali to „virtus" – cnotą. Wskazania moralne świeckiej cnoty są tożsame ze wskazaniami religii. Dzięki cnotom rośniemy w człowieczeństwie. Różni nas zaledwie kilka modlitw i parę przebrzmiałych dogmatów. To jest wspólnota wierzących: wierzących w Boga i wierzących w humanistyczny sens. Poczucie przynależności dają wspólne opowieści; także opowieść o solidarności. Właśnie wspólnoty wierzących nieraz już w dziejach świata pozwoliły na zachowanie dobrego obyczaju, kultury i życia intelektualnego w obliczu barbarzyństwa. Bez wspólnoty jesteśmy zaledwie hordą.

U progu zagrożenia

Nasza XXI-wieczna cywilizacja jest dziś zagrożona i zmierza do katastrofy, choć na pozór kwitnie i zapewnia dobrobyt rzeszom ludzi, którzy w dawniejszych ustrojach na pewno cierpieliby nędzę, przymus i niewolę. Jest piękną i wyniosłą budowlą o podmytych fundamentach. Usycha demokracja, która – choć nie jest pomysłem chrześcijańskim – wyrosła i rozkwitła w chrześcijaństwie, dając wolność, godność i pomyślność tym, którzy ją uprawiają, choć tak często i małodusznie ją zaniedbują. Na jej opuszczoną agorę wciska się populizm i poprzebierani w owcze skóry kandydaci na dyktatorów. Coraz bardziej chwiejny okazuje się pokój utrzymujący się przez ponad 75 lat od zapomnianej już wojny światowej; coraz więcej konfliktów, coraz liczniejsze tłumy przepędzonych, coraz brutalniejsze pogróżki mocarstw.

I na koniec to, co najmocniej przerażające, bo nieuchronne: katastrofa ekologiczna. Demokracja nie potrafi doprowadzić do skutecznej zgody państw ograniczających zanieczyszczenie i emisję dwutlenku węgla, bo każdy polityk myśli tylko o najbliższych wyborach, a nie o przyszłości odległej o pokolenie. Jeśli powie swoim wyborcom, że dla ocalenia planety trzeba żyć skromniej, ograniczyć konsumpcję, zrezygnować z mięsa, samochodów, dalekich podróży i taniego prądu, to jednego może być pewien: nikt nań nie będzie głosował.

Nie jestem klimatycznym radykałem: ludzkość przeżyje, choć pewnie w mniejszej liczbie i za cenę bezbrzeżnych cierpień. Przyjdą czasy wyjątkowo ciężkie, całe połacie globu nie będą nadawały się do życia, spiekota pochłonie uprawy i lasy, wezbrane morze zaleje nadbrzeżne miasta. Tłumy przerażonych uchodźców zadeptywać będą ostatnie miejsca zdatne jeszcze do życia i rolnictwa. Jaka cywilizacja odrodzi się na tych – przez nas samych zawinionych – zgliszczach, wiedzieć nie mogę. Na pewno będzie inna, oby mądrzejsza i oby ocalało w niej cokolwiek z ducha chrześcijańskiego, liberalnego Zachodu.

Dlatego czeka nas w zasięgu życia już następnych pokoleń straszliwa próba nie tylko siły przetrwania, ale nade wszystko wartości, nadziei i wspólnoty.

Dlatego trzeba być chrześcijaninem niezależnie od tego, w co się wierzy: czujnym, otwartym i mężnym. Czy podołamy? Na pewno nie podoła temu filozoficzne potomstwo sofistów, które ma się dziś tak znakomicie, a jeszcze lepiej się ma moralne niechlujstwo uprawiane w myśl zdroworozsądkowej zasady: „jak się daje, tak się kraje". Dlatego my, wierzący, stoimy w jednym szeregu przeciw chamstwu, bezmyślności, irracjonalizmowi, głupocie i nihilizmowi. Dlatego my, chrześcijanie, i nasi bracia mający się za „postchrześcijan" powinniśmy – już teraz bez oglądania się na dogmaty – zrozumieć, że wierzymy w to samo. Czy chrześcijanie mogliby ujawnić, że nieraz wątpią i borykają się ze swoją wiarą? Czy ateiści mogliby dopuścić, że niewyjaśnione jest możliwe i uznać istnienie Tajemnicy, wobec której przystoi Sokratejska pokora?

Hans Küng napisał: „Ten, kto nie może zajrzeć za kurtynę, nie ma prawa twierdzić, że nic tam nie ma". A inny wielki filozof Leszek Kołakowski: „Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani".

Być chrześcijaninem to znaczy: wierzyć, że dobro jest potężniejsze od zła. Właśnie dlatego Chrystus zmartwychwstał.

Jak w ogóle można być chrześcijaninem? Teraz, gdy wylazła spod sutanny tak długo skrywana pedofilia? Bo o chciwości i zurzędniczeniu kleru, jego zrośnięciu z władzą już od dawna wiadomo. Jak można być chrześcijaninem w XXI wieku, gdy każdy widzi, jak wiara gwałci rozum, a jej dogmatów i świętych ksiąg nie da się pogodzić ani z demokracją, ani z nauką? Gdy rozlewa się po świecie laicyzacja, bo ludzie mają już tego dosyć i pragną nareszcie być wolni?

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich