– bąkam. – Jak kiedyś. Ja go znałem tylko z książek. To totalitaryzm, jak mówił Nikołaj Nikołajewicz...
– E, dajcie spokój! – Galina macha ręką. – Nie żyjemy w świecie totalitarnym. Wyjaśnienie jest bardziej prozaiczne. Obudziliśmy się w kryminalnym pachanacie. Teraz próbują coś ideologicznego zmontować, ale to tępy burdel. Lepią, z czego się da. Biorą te wartości, które różne grupy społeczne uważają za ważne: prawosławie, radzieckość, nacjonalizm, wszystko, co podejdzie pod rękę. Nic trwałego z tego powstać nie może. Lepią doraźnie taką masę, byle wytrzymała do jutra. A jutro będą się w tym babrać dalej. Porcja na dziś ma wystarczyć do tego, żeby jeden powiedział: „Niby kawał z niego gnoja, ale przynajmniej prawosławny", drugi: „Gnój z niego, ale nasz gnój, rosyjski", trzeci: „Padalec, ale za to czerwony", jeszcze ktoś: „Może i sukinsyn, ale szczery czekista". Jak długo to przetrwa? Nie mam pojęcia. Jesteśmy w inercji, jesteśmy bezwładną masą. Władza przestała być częścią rzeczywistości społecznej. Ona należy do świata natury: raz wyjdzie słońce, potem szaro i deszcz, ściska mróz, potem coś topnieje, wszędzie wilgoć, mgła, breja. My te zmiany odczuwamy, nie mamy jednak na nie wpływu. Taki klimat. Choćby nawet pogoda była nieludzka, nie pozostaje nic innego, niż do niej przywyknąć. Przeczekać, aż się rozjaśni. Nie dajcie się zwieść iluzji konsolidacji. Ludzie nie tworzą jedności. Nie jesteśmy prawdziwą wspólnotą. My nie mamy już swojego narodu. Teraz tu jest tylko ludność. I tę ludność karmi się trupią kaszą. Czy to prawda, że tam w Polsce też wstajecie z kolan?
Zaniżałem statystykę ocen
Odwiedzam katolicką parafię w Tomsku. Mówią, że boją się deportacji księży. Nie wiedzą, czy mogą robić procesję. Na miejscu szukam ostatnich respondentów. Parafianie polecają mi spotkanie z Igorem Czezganowem, tomskim politykiem. Społecznik, działacz lewicowy (niegdyś w partii Ziuganowa), zaangażowany w życie Kościoła. Igor jest chętny do rozmowy. Ustawiamy się na wywiad w salce katechetycznej. Na wstępie mówi:
– Kiedy dorastasz, zaczyna ci się wydawać. Nie miałem nawet dwóch lat, kiedy mnie ugryzł pies. Pamiętam światło jego ślepiów, pamiętam woń strachu. Mama do tej pory powtarza mi, że ja tego absolutnie pamiętać nie mogę. A mnie się ciągle zdaje, że pamiętam wszystko: co do kropli śliny, co do skrawka skóry. I pamiętam jeszcze obraz Chrystusa z okrwawioną twarzą, bardzo mroczny. On wisiał w naszym domu. Zapytałem w końcu mamusię, kto to. A ona tylko, że to zbawiciel. No więc ja: „Kogo on chce zbawić?". Mama: „Nas". I wtedy znów się coś zaczęło wydawać. Wydało mi się, że on jest moim przyjacielem. Urojonym, przezroczystym, najbliższym. I pamiętam białą wieś na północy. Przeprowadzkę do Tomska. Wreszcie: dzień, gdy dowiedziałem się, że miałem starszego brata, którego nigdy nie spotkam, nie dotknę, nie usłyszę, bo ten brat zmarł na epilepsję. Mamusia mi się do tego przyznała, gdy skończyłem dwanaście lat.
Pamiętam jeszcze, jak mnie bili w klasie, bo zaniżałem statystykę ocen. Jak gonili mnie cały dzień po korytarzach. Miałem wtedy lat czternaście.
A w wieku siedemnastu lat przyjąłem chrzest. U katolików. Coś się otwarło. Czułem, że mogę zrobić tak dużo, choć właściwie nic robić nie trzeba. Bo wszystko się już stało. A potem mama chorowała, ojciec pił, ja wyleciałem ze studiów, pracowałem w ochronie, w drukarni, wreszcie otworzyłem zakład fotograficzny.