Stało się jasne, że nadchodzi koniec

No więc oddychać u nas w Rosji trudno. Na wybory jeździ się kolektywnie. W budżetówce za odpowiednie głosowanie ludzie dostają premie. Tak się dzieje w urzędach, w szkołach. Musimy robić telefonem zdjęcie karty do głosowania.

Publikacja: 08.04.2022 17:00

Coś w Rosji pękło. Pękło w poprzek rodzin. Na zdjęciu: miasto Tutajew, obwód jarosławski

Coś w Rosji pękło. Pękło w poprzek rodzin. Na zdjęciu: miasto Tutajew, obwód jarosławski

Foto: BEW

Dzwonię do Polski. Polska ciągle milczy.

Dzwonię do Galiny Karpickiej. Odpowiada. Chce się spotkać. Jasne, czemu nie? Ale kiedy wchodzę do pachnącej starym drewnem kuchni, pyta na wstępie:

– Co wy tu u nas jeszcze robicie?

Wzruszam ramionami, a ona tłumaczy, że tamtego świata już nie ma. Nie ma już tych szalonych plackart, nie ma tych emocjonalnych rozmów.

– Lata dziewiędziesiąte dawno się skończyły. Kiedy tylko Putin w 2000 roku doszedł do władzy, dla mnie było jasne, gdzie wylądujemy. O czym tu mówić? Rządzi nami recydywa i grypsera. Stąd relacje społeczne stanowią odwzorowanie siłą rzeczy reguł więziennych. Jedyne, co nas różni od ZSRR, to fakt, że Putin nie zdołał jeszcze stworzyć spójnej ideologii, która by uzasadniała represje, którym jesteśmy poddawani.

– Nikołaj Nikołajewicz naprawdę stracił kolejną pracę? – Próbuję zmienić temat, bo świadomość końca u progu gnijącej odwilży, tak jak świadomość, że siwieje mi broda, a mieszkam w akademiku, w którym nie wbiję się już na studencką imprezę, a więc świadomość bankructwa ideologii i nieuchronności biologii, wszystko to ciągnie w dół, a nie po to wylazłem z norki na Komsomolskim. Chciałem złapać powietrze, wyłuskać światło. – No więc czy naprawdę profesor Karpicki stracił posadę w Chanty-Mansyjsku?

– A stracił – odpowiada krótko Galina. – Wyjechał do Chanty z synem, popracował, zarobił krocie, ale nie był wystarczająco pokorny. Ukarali go za podróż do Ukrainy, wyrzucili z uczelni. Teraz schodzi całkiem pod powierzchnię, innego wyjścia już nie ma.

Czytaj więcej

Gdy bomby latały nad całą Polską

Gnój z niego, ale nasz gnój

No a wy?

– Ja nic. U mnie nic nowego. Na razie zostaję. Chociaż również tracę pracę. Zamykają masowo uczelnie. Rozumiem: inflacja edukacji i tak dalej. Te filie i oddzialiki były głupawe. Ale nawet słabe wykształcenie dawało szansę na awans młodziakom z prowincji. Stykali się z innym stylem życia, innym sposobem mówienia. Poza tym to był dla nich ratunek przed poborem. A teraz biorą ich wiecie gdzie. Może w końcu wyjadę za mężem... Tylko że on teraz musi być sam. Pewnie do was napisze. Na razie ratują go ci, którym wcześniej pomagał. Protestanci, krysznowcy... No, kiedyś wam wytłumaczy. W każdym razie lepiej tam niż tu. Nawet bez pieniędzy. Lepiej u nich, po tamtej stronie. Bo w Rosji trudno znaleźć kogoś, kto rozumiałby, że wszystko zrobiliśmy nie tak, że skrzywdziliśmy Ukraińców. Boję się, żeby wojna nie rozlała się szerzej. My jesteśmy jak złodziej włażący w biały dzień do domu. Okradli was kiedyś? Ja to znam. Świadomość, że ktoś chodził po moich pokojach, że wdarli się przemocą w mój prywatny świat, to znacznie gorsze niż sama utrata przedmiotów czy pieniędzy. No więc po włamaniu czułam się strasznie. Chciałam dorwać złodziei, powywieszać ich na słupach. A skoro sama doświadczyłam tej podłości, upokorzenia, wściekłości, to rozumiem, że teraz ktoś na słupach chciałby widzieć nas. Widzicie... Trafiłam ostatnio do szpitala. Po salach łaziła urzędniczka, pytała, kto chce zagłosować w wyborach. Ja się zaczęłam awanturować, że nie będę w tym cyrku brać udziału. Kobieta na to: „A, wszystko jasne. Gdyby tak wszyscy myśleli, to zaraz stracilibyśmy na powrót Krym". Ale ta gorączka wojenna się wypala. Zobaczyłam to w szpitalu. Pacjenci patrzyli na nas obojętnie. Obie wytracałyśmy ich energię. Może znaleźliśmy się już pod powierzchnią? Jak wodorosty. Bujamy się, falujemy tam i nazad. Byle nas zostawić w spokoju, byle nie przerobić na sieczkę, byle pozwolić trwać.

– To jest znów Związek Radziecki

– bąkam. – Jak kiedyś. Ja go znałem tylko z książek. To totalitaryzm, jak mówił Nikołaj Nikołajewicz...

– E, dajcie spokój! – Galina macha ręką. – Nie żyjemy w świecie totalitarnym. Wyjaśnienie jest bardziej prozaiczne. Obudziliśmy się w kryminalnym pachanacie. Teraz próbują coś ideologicznego zmontować, ale to tępy burdel. Lepią, z czego się da. Biorą te wartości, które różne grupy społeczne uważają za ważne: prawosławie, radzieckość, nacjonalizm, wszystko, co podejdzie pod rękę. Nic trwałego z tego powstać nie może. Lepią doraźnie taką masę, byle wytrzymała do jutra. A jutro będą się w tym babrać dalej. Porcja na dziś ma wystarczyć do tego, żeby jeden powiedział: „Niby kawał z niego gnoja, ale przynajmniej prawosławny", drugi: „Gnój z niego, ale nasz gnój, rosyjski", trzeci: „Padalec, ale za to czerwony", jeszcze ktoś: „Może i sukinsyn, ale szczery czekista". Jak długo to przetrwa? Nie mam pojęcia. Jesteśmy w inercji, jesteśmy bezwładną masą. Władza przestała być częścią rzeczywistości społecznej. Ona należy do świata natury: raz wyjdzie słońce, potem szaro i deszcz, ściska mróz, potem coś topnieje, wszędzie wilgoć, mgła, breja. My te zmiany odczuwamy, nie mamy jednak na nie wpływu. Taki klimat. Choćby nawet pogoda była nieludzka, nie pozostaje nic innego, niż do niej przywyknąć. Przeczekać, aż się rozjaśni. Nie dajcie się zwieść iluzji konsolidacji. Ludzie nie tworzą jedności. Nie jesteśmy prawdziwą wspólnotą. My nie mamy już swojego narodu. Teraz tu jest tylko ludność. I tę ludność karmi się trupią kaszą. Czy to prawda, że tam w Polsce też wstajecie z kolan?

Zaniżałem statystykę ocen

Odwiedzam katolicką parafię w Tomsku. Mówią, że boją się deportacji księży. Nie wiedzą, czy mogą robić procesję. Na miejscu szukam ostatnich respondentów. Parafianie polecają mi spotkanie z Igorem Czezganowem, tomskim politykiem. Społecznik, działacz lewicowy (niegdyś w partii Ziuganowa), zaangażowany w życie Kościoła. Igor jest chętny do rozmowy. Ustawiamy się na wywiad w salce katechetycznej. Na wstępie mówi:

– Kiedy dorastasz, zaczyna ci się wydawać. Nie miałem nawet dwóch lat, kiedy mnie ugryzł pies. Pamiętam światło jego ślepiów, pamiętam woń strachu. Mama do tej pory powtarza mi, że ja tego absolutnie pamiętać nie mogę. A mnie się ciągle zdaje, że pamiętam wszystko: co do kropli śliny, co do skrawka skóry. I pamiętam jeszcze obraz Chrystusa z okrwawioną twarzą, bardzo mroczny. On wisiał w naszym domu. Zapytałem w końcu mamusię, kto to. A ona tylko, że to zbawiciel. No więc ja: „Kogo on chce zbawić?". Mama: „Nas". I wtedy znów się coś zaczęło wydawać. Wydało mi się, że on jest moim przyjacielem. Urojonym, przezroczystym, najbliższym. I pamiętam białą wieś na północy. Przeprowadzkę do Tomska. Wreszcie: dzień, gdy dowiedziałem się, że miałem starszego brata, którego nigdy nie spotkam, nie dotknę, nie usłyszę, bo ten brat zmarł na epilepsję. Mamusia mi się do tego przyznała, gdy skończyłem dwanaście lat.

Pamiętam jeszcze, jak mnie bili w klasie, bo zaniżałem statystykę ocen. Jak gonili mnie cały dzień po korytarzach. Miałem wtedy lat czternaście.

A w wieku siedemnastu lat przyjąłem chrzest. U katolików. Coś się otwarło. Czułem, że mogę zrobić tak dużo, choć właściwie nic robić nie trzeba. Bo wszystko się już stało. A potem mama chorowała, ojciec pił, ja wyleciałem ze studiów, pracowałem w ochronie, w drukarni, wreszcie otworzyłem zakład fotograficzny.

Do kościoła zachodziłem rzadko, wizyty były jednak skuteczne. Pytałem, jak zarobić pieniądze i jak pomóc bliskim. Odpowiedź przychodziła zawsze.

A jeszcze potem zacząłem dostrzegać, że katolicki Kościół przegina pałeczkę w niektórych kwestiach. Do tej pory nie mogę się na przykład pogodzić z tym, jak księża włażą nam z butami do łóżka.

W 2008 roku wstąpiłem do partii komunistycznej. To znaczy wstąpiliśmy. Ja i mój bliski przyjaciel. On też był ochrzczony, tyle że w Cerkwi. W sercu pozostawał ateistą, choć przyjeżdżał poświęcić samochód w naszej katolickiej parafii. Do tej pory nie rozumiem po co. Tak czy inaczej walczyliśmy razem o sprawiedliwość. Jednoczyliśmy trockistów, socjalistów, anarchistów. Rozdawaliśmy w parku ulotki, organizowaliśmy pikiety solidarności z lekarzami, z kolejarzami, broniliśmy eksmitowanych lokatorów. Za czasów Miedwiediewa cieszyliśmy się wolnością, powietrzem, którego wtedy w Tomsku było jeszcze pod dostatkiem.

A potem powietrze odessało. Lewica poszła w rozsypkę. Wydarzyło się to po wyborach w 2011 roku. Wtedy stało się jasne, że nadchodzi koniec. Zaczęli zamykać aktywistów w więzieniach. Najczęściej skazują nas za zamieszczanie filmików w sieciach społecznościowych. Za „ekstremizm" albo za „obrazę uczuć". Wielu dostało grzywny, część zawiasy, niektórzy odbębniają dwa, trzy lata realnej odsiadki. Reszta przyjaciół znikła z miasta: jedni uciekli do Moskwy, inni do Niemiec, Polski, Ameryki.

No więc oddychać u nas trudno. Na wybory jeździ się kolektywnie. W budżetówce za odpowiednie głosowanie ludzie dostają premie. Tak się dzieje w urzędach, w szkołach. Musimy robić telefonem zdjęcie karty do głosowania. Jeśli szef jest wyrozumiały, to mówi dobrodusznie: „Połóż nitkę, sam wiesz, na której kratce, cyknij fotę, a potem głosuj, jak chcesz". Może dlatego mam problemy z pracą. Bo jak mi coś takiego proponują, to idę na zwarcie. Oni wtedy, że „nie masz Igor racji", że „złe masz Igor do tych spraw podejście". Ja, że „tak nie wolno", że hipokryzja, że „sami się oszukujemy". Wszystko się kończy pyskówką, draką.

Zabrakło powietrza. Znikł też mój przezroczysty towarzysz. Ten urojony, najbliższy. Niektórzy nazywają go sumieniem. Ja dopiero teraz rozumiem, że z nim rozmawiać nie wolno. Nie w taki sposób, jak to robiłem. Nie wolno krzyczeć do środka. Nie potrafię tej relacji opisać. Czy urojone jest mniej prawdziwe? Czy kiedy widzisz twarz na tarczy księżyca, jesteś pewny, że jej nie ma?

A znajoma parafianka, która przeprowadziła się do Moskwy: skąd mam wiedzieć, że istnieje, skoro jej już nie widzę?

Z Nim miałem prawdziwy kontakt. Albo z Tym. Coś się w każdym razie między nami działo. Do głębi prawdziwego. To się działo regularnie, od samego początku. Od śmierci brata, którego nie pamiętam. Nie ma sensu tego wątku rozwijać. Nie ma się co ładować w mistykę. Rozmawialiśmy w każdym razie. To zachodziło naprawdę. Mam do tej pory w głowie ten przezroczysty obraz. Teraz trzeba iść dalej. On znikł, kiedy skończyłem trzydzieści trzy lata.

A więc w tym roku.

Nie mam pojęcia, co się ze mną stanie. Co będzie z Tomskiem. Nie mam już uprawnień deputowanego. Nie mogę żądać odpowiedzi od urzędów, od prokuratury. Z kolei mój lewicowy kumpel z partii jest nadal deputowanym, chce jednak wyjechać z miasta. Jak najdalej. Ja na razie jestem ciągle tutaj. Żyję z naprawy komputerów. Chciałbym dokonać czegoś znaczącego. Powoli do mnie dociera, że być może tu się już nic zrobić nie da. Że zrobić cokolwiek jest nieznośnie trudno. Bo wystarczy udostępnić mem z Putinem, a wejdą ci do domu, zabiorą komputer, podepczą myszkę, wrzepią sto tysięcy rubli kary. A za polubienie filmu antynazistowskiego oskarżą o propagowanie nazizmu. Zaczynamy więc myśleć o każdym kliknięciu, o każdym napisanym zdaniu. Coraz częściej mówi się tu o duchowym jarzmie. O tym, że musimy być niewolnikami Stwórcy. To teraz takie bardzo modne i na wskroś durne frazy. Jeszcze czekam. Rozmawiam z religijnymi fanatykami, z fanatykami ateizmu i z duchowymi wrażliwcami. Widzę, że my się wszyscy od siebie specjalnie nie różnimy. Wszyscy jesteśmy ludźmi.

Widziałem cuda. Tak jak inni. Cudem było codzienne wsparcie od przezroczystego przyjaciela. Cudem było uzdrowienie ojca. Cudem jest przeistoczenie chleba i wina w ciało i krew, które z początku zdawało mi się kanibalizmem. Cudem okazała się wreszcie skuteczna obrona praw pracowniczych. Cudem jest dla mnie również fakt, że woda w temperaturze stu stopni zamienia się w parę. Teraz rozumiem, że nie jest istotne, czy ktoś istnieje czy nie. Ani Bóg, ani martwy kot, ani czajnik w kosmosie, Schrödinger, czy wreszcie przezroczysty przyjaciel. Ważne jest, co mamy w środku. Ważne, czy nadal szukamy. Czy potrafimy wątpić. (...)

Czytaj więcej

Rafał Chwedoruk: Co Polska może ofiarować Ukrainie? Prawie nic

Wylać z siebie wszystkie biedy

Marina Romanczenko: Moja niemiecka babcia mówiła zawsze prawdę. Kłamstwo nie przeszłoby jej przez gardło. Nad łóżkiem babci wisiał Jezus. Poważny. Z wielkim sercem. A obok Jezusa wisiała Matka Boża ze złotym wieńcem i garścią gwiazd. I ja jako mała dziewczynka potrafiłam się godzinami w te ikony wpatrywać, studiować każdą fałdę ich szat, każdy błysk ich oczu. Strasznie mnie to pociągało. Skoro babcia nie kłamała, to znaczy, że i te obrazy musiały być na wskroś prawdziwe. Tak samo jak jej przestrogi. Na przykład, żebym nie brała do ręki całej kromki chleba. Bo jak wezmę za dużo chleba i nie dojem, to ktoś gdzieś na świecie umrze. Stanie się to w tym samym momencie, w którym wyrzucę skórkę do śmieci. A za to może mnie porwać diabeł. Zresztą nawet jak nie porwie, to i tak będę się musiała przed Bogiem rozliczyć z każdego okruszka. Tak mnie moja ukochana babcia wychowała. Po niemiecku. Po bożemu. Mama mówiła z kolei o religii niewiele. Mimo to wiedziała, jak uchronić dom od zła. Umiała bryzgać wodą święconą. Kiedy brakowało wody, sięgała po święconą sól. Bóg wie, jak ją zdobywała.

Z kolei wychowywanie komunistyczne bardzo mnie uwierało. Czułam w tym fałsz. Całym sercem. Chociaż z drugiej strony... Byłam prymuską. Skoro kazali nam w szkole wierzyć w pionierskie nauki, to ja w nie sumiennie wierzyłam. A z trzeciej jeszcze strony... Widzicie, mój dziadek znikł, kiedy tata miał jedenaście lat. Po prostu go zabrali. Sami rozumiecie dlaczego. Zabrali i nigdy się już nie pojawił. Rozumiałam więc doskonale, że religia to jest jakby rzecz osobna. Że o niej się milczy, a nie mówi. Bo jak coś chlapnę, to w rodzinie zostaną już same kobiety. Tatuś wyparuje, dokładnie tak samo jak dziadek.

A potem, kiedy wstępowałam do Komsomołu... Kazano mi powiedzieć publicznie, na czym polega sens życia. Odpowiedź mogła być tylko jedna: „Sens życia polega na budowaniu komunizmu". Mój kolega próbował mówić inaczej, coś o jakiejś dziewczynie, wymarzonej przyszłej żonie, o rodzinie, dzieciach... Prawie go wyrzucili ze szkoły. Chyba właśnie wtedy poczułam w duszy pierwsze pęknięcie.

A jeszcze potem zobaczyłam na zebraniu baptystę. Postawili go przed wszystkimi, poniżali. Wszystko dlatego, że zamiast uczestniczyć w sobotnich czynach społecznych, chodził na swoje nabożeństwo. Do baptystów poczułam wielki podziw. To właśnie oni dali w ZSRR świadectwo prawdziwej wiary. A jeszcze potem umarł komunizm. Po komunizmie umarł mój tata. Trzeba było zamówić modlitwę. Babcia przestrzegała mnie przed protestantami. „Do nich nie wolno chodzić pod żadnym pozorem. U nich wszystko jest na opak. Już lepiej do prawosławnych". Poszłam więc do Cerkwi (Kościół katolicki jeszcze w mieście nie działał). I zobaczyłam, że u prawosławnych jest naprawdę pięknie. Zupełnie jak w bajce. Mniszka, która mnie przyjęła, zdawała się tam na mnie czekać całe życie. Dała mi tyle ciepła... Ciepła, którego brakowało w świecie. To dzięki niej po raz pierwszy spotkałam się z Bogiem.

Potem z kolei miałam komplikacje życiowe. Okropne splątanie, nie było jak rozwikłać tego supła. Poszłam do katolickiego kościoła. Płakałam tam długo. Najwyraźniej musiałam po prostu wylać z siebie wszystkie biedy. Widać Bogu się to spodobało, bo zaczął odrzucać wszystkie przeszkody spod mych stóp. A ja nauczyłam się dostrzegać Jego palec w każdej sytuacji.

Potem zaczęłam się spowiadać i przyjmować komunię. Potem poprosili mnie, żebym im na plebanii gotowała posiłki.

I szyła siostrom ubrania. Potem wreszcie zaczęłam pracować jako katechetka. Robię to do teraz. Od trzech lat. Ja widzę, że przyszłość naszych parafii to katolickie rodziny. Są już u nas takie, nawet z siódemką dzieci. Są i z piątką, z czwórką...

Dokręcają śrubę, jedną po drugiej

Znajomi nie mają problemu z moim katolicyzmem. No, może czasem... Ale to bardzo rzadko. Czasem mówią, że nasi księża to pedofile. To właściwie wszystko. Tyle u nas. A co w całej Rosji? Więcej w niej strachu. Wprowadzili tak zwany pakiet Jarowej. Na razie nas to jeszcze nie dotknęło. Ale może dotknąć w każdej chwili. Dokręcają śruby, jedną po drugiej, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. I będą je pewnie dokręcać jeszcze mocniej. A co, jeżeli w końcu deportują naszych księży? A co, jeśli to się stanie zaraz? Nie wszyscy parafianie to rozumieją. Tym bardziej że nasza ojczyźniana propaganda jest niezrównana. Kiedy mówią ci bez ustanku, że wróg jest wszędzie, że świat nas nienawidzi, trudno się tej wizji oprzeć. Wytłumaczyć, że to tylko propaganda – nie da rady. Z tymi, którzy raz w to uwierzyli, nie da się już rozmawiać. Coś w Rosji pękło. Pękło w poprzek rodzin. Dlatego w domach próbujemy unikać politycznych tematów. Tak się u nas porobiło... Wszystko to przez diabła. Bez dwóch zdań. Diabeł nas poróżnił. Skłócił nas w sposób, jakiego nie pamiętam.

Kiedyś tego nie było. Bo wiecie, kiedyś było wiele dobra. Na przykład w strukturach pionierskich. Oni nauczyli mnie naprawdę dużo. Nie tylko maszerować w wojskowej czapce. Nie tylko strzelać z małokalibrowej broni. Zaszczepili we mnie miłość do naszej wielkiej ojczyzny. Nauczyli podziwu dla wojennych bohaterów. Teraz takiego wychowania jest ciągle zbyt mało. Brakuje poczucia jedności. Powinniśmy do tego wrócić. Obowiązkowo. Do spójności. Sprawić, by młodzież nauczyła się być razem. Razem z Bogiem, rzecz jasna.

Jędrzej Morawiecki – pisarz i reporter, autor kilku nagradzanych książek o Rosji. Publikuje w „Nowej Europie Wschodniej" i „Więzi". Współtworzy grupę Dziennikarzy Wędrownych, wykłada w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego, jest doktorem filologii słowiańskiej oraz socjologii

Czytaj więcej

Śladami nieuchwytnej śnieżnej Pantery

Fragment książki Jędrzeja Morawieckiego „Szuga. Krajobraz po imperium", która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Czytelnik, Warszawa 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Dzwonię do Polski. Polska ciągle milczy.

Dzwonię do Galiny Karpickiej. Odpowiada. Chce się spotkać. Jasne, czemu nie? Ale kiedy wchodzę do pachnącej starym drewnem kuchni, pyta na wstępie:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi