Demoniczny dewastator dekoracji

Pół filmu „Moonfall" („Upadek Księżyca") Rolanda Emmericha można by od biedy zaakceptować: sceny z naprawianiem satelity na orbicie okołoziemskiej, atak obcej formy istnienia, odlot w kosmos na pewną śmierć jednego z członków załogi. NASA, nie umiejąc wyjaśnić incydentu, czyni dowódcę kozłem ofiarnym. Pokazana jest degradacja finansowa i życiowa tego człowieka, rozpad jego małżeństwa, pogarda ze strony dorastającego syna. Astronauta próbuje utrzymać się w kursie, nie wypaść z branży. Ale oto obserwatoria odnotowują, że Księżyc zmienia orbitę na ciaśniejszą i kwestią niewielu tygodni, jeśli nie dni, będzie kolizja z Ziemią.

Publikacja: 18.02.2022 17:00

Demoniczny dewastator dekoracji

Foto: materiały prasowe

Emmerich znany jest najbardziej z monumentalnych filmów katastroficznych („Godzilla", „Dzień niepodległości", „Gwiezdne wrota"), pokazujących jak pod wpływem zewnętrznego czynnika (uderzenie ciała z kosmosu, zamiana miejscami ziemskich biegunów, brewerie klimatu, najazd obcej cywilizacji itp.) dochodzi do rozsypki, a nawet unicestwienia ziemskiej cywilizacji. Za każdym razem odbywa się to podobnie: fale tsunami, bombardowanie kawałami skał, zlodowacenie totalne, laserowe sztychy, rozstępujący się pod nogami grunt rozwalają, a następnie kasują ziemską cywilizację materialną. Pośród tego pandemonium zniszczenia miotają się ludzkie mrówki, rozpaczliwie szukając ocalenia.

Czytaj więcej

Wirus superstar

Oczywiście, Księżyc nie może samodzielnie wybić się z orbity, więc padają pytania o przyczyny anomalii. Tu nasz astronauta wraca do gry, a reżyser serwuje kapitalną scenę narady z udziałem wariatów owładniętych idée fixe, że za wszystkim stoją wredni kosmici. Jest to pokazane z wielką trafnością socjologiczną – sam takich nawiedzonych spotykałem. Na tym kończy się względnie racjonalna część filmu, a zaczyna się feeria nieprawdopodobieństw i głupot, które przebierają miarę nawet dla widza przyzwyczajonego do Emmerichowych ekscesów.

Najpierw troje astronautów startuje wahadłowcem wyciągniętym z muzeum ku coraz bliższemu Księżycowi. Dwa silniki odmawiają posłuszeństwa, co nie powinno dziwić, ale rosnące przyciąganie Księżyca pozwala zniwelować niedostatek siły ciągu. Jak już jesteśmy przy grawitacji: gdy trzeba, wpływ Księżyca unosi drzewo, które przywaliło bohatera, pozwalając go wydobyć. O dziwo, żadnych perturbacji grawitacyjnych nie widać w schronie dla generałów, nic tam nie drgnie ani o milimetr. Dalej: archaiczny prom nie ma żadnych szans przelecieć ani przez słupy wody, malowniczo wyciągające się ku niebu, ani przez gęste roje głazów zmierzających ochoczo ku Ziemi. W późniejszej fazie kataklizmu, gdy Księżyc wisi nad Ziemią dosłownie na wyciągnięcie ręki, nie wiadomo czemu ulatuje gdzieś tlen, po czym w niepojęty sposób wraca, by bohaterowie się nie podusili. Ziemia jest już porządnie zrujnowana, ale mimo to do końca działają telefony komórkowe, które dodatkowo wymagają wszak satelitów, a te dawno poszły pod nóż. Nie ma tu krzty pomyślunku naukowego; raz wyprowadzony z orbity Srebrny Glob zbliżałby się do nas coraz bardziej, a wreszcie łupnąłby z taką siłą, że z Ziemi posypałyby się drzazgi.

Czytaj więcej

Dywagacyjny dygresjonista

Gorzej, że główna część filmu to katastrofa także artystyczna. Jest to stek najbardziej tandetnych motywów, jakie zna science fiction: Księżyc okazuje się w środku pusty, zawiaduje nim jak pojazdem supercywilizacja, która go zbudowała i przy okazji dała początek rodzajowi ludzkiemu. Jest zbuntowana sztuczna inteligencja, przyjmująca formę strugi szutru podobnej nieco do żelaznych chmur z „Niezwyciężonego" Stanisława Lema. Do tego dochodzi tandetna metafizyka, która od czasu „Odysei kosmicznej 2001" pojawia się obowiązkowo w filmach o kontakcie: na rozświetlonej na biało płaszczyźnie prawie statyczny obraz daje wykładnię, co zaszło. Megastruktury Obcych robią chyba największe wrażenie, ale psuje je tępota owej sztucznej inteligencji, która na tysięczne sposoby mogłaby zlikwidować troje astronautów z Ziemi i ich śmieszną bombę, tylko nie tak, jak pokazano to w „Moonfall".

Czytaj więcej

„Nowy porządek": Noc poślubna przy odgłosach rewolty

Emmerich zabrnął wyraźnie w ślepą uliczkę. Orgie niszczenia scenografii, jakie funduje widzom, popadają raz po raz w niezamierzone efekty komiczne. Nic tu się nie trzyma kupy, błyski, grzmoty i rozwalanie wszystkiego, co zbudowali dekoratorzy (choć większość efektów wygenerowano komputerowo), zastępują wiedzę, logikę i prawdopodobieństwo. Tylko brak krytycyzmu i nędza orientacji naukowej odbiorców tłumaczą, że jego filmy z wyglądającymi jak przeklejane efektami wizualnymi wciąż cieszą się powodzeniem.

„Moonfall", reż. Roland Emmerich, dystr. Monolith

Emmerich znany jest najbardziej z monumentalnych filmów katastroficznych („Godzilla", „Dzień niepodległości", „Gwiezdne wrota"), pokazujących jak pod wpływem zewnętrznego czynnika (uderzenie ciała z kosmosu, zamiana miejscami ziemskich biegunów, brewerie klimatu, najazd obcej cywilizacji itp.) dochodzi do rozsypki, a nawet unicestwienia ziemskiej cywilizacji. Za każdym razem odbywa się to podobnie: fale tsunami, bombardowanie kawałami skał, zlodowacenie totalne, laserowe sztychy, rozstępujący się pod nogami grunt rozwalają, a następnie kasują ziemską cywilizację materialną. Pośród tego pandemonium zniszczenia miotają się ludzkie mrówki, rozpaczliwie szukając ocalenia.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich