Deirdre Mask: Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy

Zachodnich turystów w Tokio nic chyba nie frustruje bardziej niż brak nazw ulic. W Japonii – ale także w Korei Południowej – identyfikuje się raczej poszczególne kwartały oraz charakterystyczne lokalne punkty.

Publikacja: 11.02.2022 17:00

Deirdre Mask: Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy

Foto: shutterstock

Ulice tego miasta nie mają nazw" – pisał o Tokio francuski krytyk literacki Roland Barthes, który wiosną 1966 roku wybrał się do Japonii z wykładem na temat „analizy strukturalnej opowiadań". Wystąpienie było tylko pretekstem do odbycia owej podróży. Pięćdziesięcioletni Barthes zdobył już sławę we Francji (być może jedynym kraju na świecie, w którym krytyk literacki w ogóle może zyskać sławę), do Japonii udał się więc chyba również po to, by – jak to określił jeden z komentatorów – „uwolnić się, przynajmniej na pewien czas, od ogromnej odpowiedzialności bycia Francuzem".

Barthes był porażony tym, jak bardzo Tokio różni się od Paryża: „Żyć w kraju, którego języka się nie zna, żyć w nim pełną piersią, z dala od turystycznych szlaków, to najniebezpieczniejsza z przygód (...). Gdybym miał sobie wyobrazić nowego Robinsona, nie umieściłbym go na bezludnej wyspie, ale w dwunastomilionowym mieście, którego mowy ani pisma by nie rozumiał – to byłaby, jak sądzę, nowoczesna forma tego mitu".

Los Robinsona Crusoe – lub choćby osoby zagubionej w wielkim, obcym mieście – wydaje się okropny. Barthes był jednak semiotykiem i wszędzie szukał znaczeń. (Jeśli czasem słyszysz, że niepotrzebnie dopatrujesz się we wszystkim podtekstów, być może również masz żyłkę semiotyczną). W Japonii, miejscu tak odmiennym od Europy, poczuł się wyzwolony od własnego sposobu postrzegania świata. „Nic nie cieszyło go bardziej niż »szumiąca masa« języka, którego nie rozumiał" – pisał w recenzji Adam Shatz. „Oto język wyzwolony od referencyjności, od znaczeń do niego »przylepionych«, przeobrażony w czysty dźwięk". Po powrocie do Francji Barthes tęsknił za Japonią. Wiele lat później napisał książkę „Imperium znaków", w której zawarł swoje doświadczenia z okresu, gdy przemierzał ulice Tokio.

Czytaj więcej

Na czym polega kara więzienia

Mapka rysowana ołówkiem

Dziś, ponad pół wieku od pierwszej wyprawy Barthesa do Japonii, zachodnich turystów w Tokio nic chyba nie frustruje bardziej niż brak nazw ulic (tylko nieliczne je mają). W Japonii identyfikuje się raczej kwartały; ulice to po prostu pasy pustej przestrzeni między nimi. Budynki numeruje się zaś nie w porządku położenia geograficznego, lecz według daty powstania.

Brak nazw ulic powoduje trudności w odnajdywaniu drogi nawet wśród Japończyków. Z tego powodu Tokio usiane jest miniposterunkami policji, nazywanymi „k?ban" – są to zwykle niewielkie pawilony, w których pracują funkcjonariusze dobrze znający okolicę i wyposażeni w szczegółowe mapy i grube książki adresowe. W Japonii dłużej niż w innych miejscach na świecie używano faksów – między innymi z powodu powszechnego zwyczaju wysyłania ludziom mapek dojazdowych, co często jest absolutnie konieczne. Barthes pisze też, że w Tokio często prosi się taksówkarza, „aby sam dał się prowadzić przez turystę z daleka, po którego jedzie, przez jeden z wielkich czerwonych telefonów zainstalowanych przy prawie każdym straganie na ulicy". Mapy dostępne w smartfonach zrewolucjonizowały poruszanie się po mieście.

Podczas pobytu w Japonii Barthes zachwycał się między innymi ręcznie rysowanymi mapkami: „Zawsze to przyjemność oglądać kogoś, kto pisze: tym bardziej kogoś, kto rysuje; ilekroć podawano mi w taki sposób adres, zachowywałem w pamięci gest mojego rozmówcy odwracającego ołówek, aby lekko wymazać gumką umieszczoną na jego końcu przeciągniętą linię drogi, połączenie wiaduktu".

David Howell, specjalista od historii Japonii z Uniwersytetu Harvarda, wyjaśnił mi drogą e-mailową, że w tym kraju nigdy nie nadawano ulicom nazw. W XVII wieku obszary miejskie podzielono na kwartały („ch?"), a właściciele budynków stojących w obrębie danego kwartału odpowiadali za jego funkcjonowanie. Kwartał stał się podstawową jednostką w topografii miasta i jego administracji. Skupisko kwartałów często miało wspólną nazwę. W niemal każdej okolicy był jakiś punkt, w którym przyjezdni mogli prosić o wskazówki. Samurajowie mieszkali w ogrodzonych murem domostwach zajmujących bardziej rozległy teren; nietrudno było je odnaleźć – wystarczyło kogoś spytać lub użyć którejś z licznych map będących w obiegu.

„Nikt jakoś nie czuł potrzeby nadawania stałych nazw poszczególnym działkom czy budowlom. Może dlatego, że kwartały były niewielkie, więc bez trudu dawało się wszystko znaleźć" – pisał mi Howell. Dopiero później nadano numery poszczególnym parcelom, a większe kwartały podzielono na mniejsze. Japończycy nigdy jednak nie mieli chyba powodu, żeby ten system zmienić.

Czytaj więcej

Prostota i nostalgia

Niepotrzebne linie

To historyczne wyjaśnienie pomogło mi zrozumieć genezę japońskiego systemu adresowego, nadal jednak się zastanawiałam, dlaczego Japończycy uznają właśnie kwartał za podstawową jednostkę organizacji przestrzeni. Pewną wskazówkę znalazłam w książce, którą napisał Barrie Shelton – mieszkający obecnie w Japonii profesor urbanistyki. Do przemyśleń skłoniło go wspomnienie z dzieciństwa spędzonego po drugiej wojnie światowej w angielskim mieście Nottingham: w szkole uczył się pisać litery na papierze w linie; celem było pisanie ich równo w liniaturze, obejmującej czasem dodatkowe linie na „części liter sięgające powyżej lub poniżej głównego pasma". W ten sam sposób ja sama uczyłam się pisać w amerykańskiej szkole, teraz zaś przerabia to moja pięciolatka.

Shelton z zaskoczeniem odkrył, że jego żona Emiko, wychowana w Japonii, uczyła się pisać całkiem inaczej. Papier, na którym ćwiczyła, w niczym nie przypominał tego, który Brytyjczycy i Amerykanie pamiętają z dzieciństwa. W języku japońskim istnieją trzy rodzaje znaków, lecz najpowszechniej używa się systemu „kanji", czyli znaków zapożyczonych z języka chińskiego. Są to logogramy – każdy przedstawia odrębne słowo lub ideę. Choć kształt danego znaku może sugerować znaczenie, większości trzeba się nauczyć na pamięć, nie da się „wykombinować", co za nimi stoi.

Znaków „kanji" nie zapisuje się w liniaturze. Japoński papier do nauki pisania („genk? y?shi"), wciąż używany w szkołach, składa się z mnóstwa kwadratowych pól. Każdy znak działa bowiem niezależnie od innych, jest zrozumiały sam w sobie – w przeciwieństwie do liter łacińskiego alfabetu, które nie mają sensu, dopóki nie ułoży się ich w linearne ciągi i nie odczyta poszczególnych słów, zapisanych od lewej do prawej (uwzględniając oczywiście spacje, bo przecież ciąg znaków „tomy" znaczy co innego niż „to my"). Odczytanie treści zapisanej kapitalikami jest dość męczące, a próby odszyfrowania więcej niż paru słów zapisanych wertykalnie bywają wręcz bolesne. Pismo japońskie można zaś bez trudu odczytywać w najróżniejszych układach. Jak zauważył Barthes, europejskie pióra skrobały papier tylko w jednym kierunku, podczas gdy japońskim pędzelkiem można poruszać w dowolną stronę.

Barrie Shelton dostrzegł związek między różnicami w sposobach zapisu a odmiennym postrzeganiem miast przez przedstawicieli Zachodu i Japończyków. Jeśli ktoś uczy się pisać na przykład po angielsku, ćwiczy się w liniowym postrzeganiu rzeczywistości. Ludzie Zachodu skupiają się na liniach – czyli też ulicach, którym chętnie nadają nazwy. W Japonii natomiast same ulice „zdają się zbyt mało znaczące dla układu miasta, żeby zasługiwać na nazwę i związany z nią prestiż". Shelton doszedł do wniosku, że Japończycy myślą w kategoriach obszaru – czyli właśnie kwartałów.

W swojej fascynującej książce przytacza dość obrazową historię: „Wspomnę tu o pewnym zaskakującym doświadczeniu, które pozwoliło mi wiele zrozumieć. Pewien starszy Japończyk narysował mi mapkę, na której zaznaczył swoje nieruchomości. Były to działki rozmaitych kształtów i rozmiarów, porozrzucane po urozmaiconym terenie. Najpierw narysował owe parcele (zaczynając od swojego domu, który z jego punktu widzenia był oczywiście najważniejszy), potem zaś zaczął je łączyć drogami i ścieżkami. Innymi słowy, potrafił sobie zwizualizować obszary rozsiane na dość dużej przestrzeni, w oderwaniu od dróg i ścieżek między nimi. Powiem tylko, że nigdy nie widziałem, żeby człowiek Zachodu przy rysowaniu tego rodzaju mapy nie opierał się od samego początku na drogach i ulicach".

Czytaj więcej

Rozłam w Ordo Iuris, czyli wyzwania dla konserwatystów

Językowa gimnastyka mózgu

Tego rodzaju różnice w postrzeganiu przestrzeni mogą też wyjaśnić, dlaczego przybysze z Zachodu nie zawsze potrafią od razu docenić piękno japońskich miast. Shelton relacjonuje, że podczas pierwszej wizyty w Japonii miejski krajobraz budził w nim „konsternację, irytację, a nawet przerażenie". Nie był zresztą w swoich wrażeniach odosobniony. W Tokio łatwo stracić orientację, gdyż jego układ urbanistyczny diametralnie się różni od wzorców zachodnich. Przybysze z innych stron świata często się skarżą, że miasto wydaje się chaotyczne, brak w nim większych parków, placów i punktów widokowych. Jak to ujął Peter Popham, dziennikarz, który przez pewien czas mieszkał w Tokio, panuje w nim „bezładna betonowa anarchia".

Jeśli ktoś jednak poprzestanie na tym pierwszym wrażeniu – ciągnie Popham – tak naprawdę w ogóle Tokio nie widzi. Zintegrowany plan miasta, do którego przyzwyczaiły nas miejsca takie jak Paryż czy Nowy Jork, nie jest koncepcją bliską japońskiemu myśleniu. Tego rodzaju piękna „Japończycy w ogóle nie poszukują", bardziej są przywiązani do „poszczególnych budynków i przestrzeni, traktowanych pojedynczo i cenionych za ich własne cechy: strukturę, styl, urok czy zmyślność". Poruszanie się po mieście nabiera wówczas całkiem innego charakteru. Jak z fascynacją wyjaśnia Barthes, w Tokio trzeba się orientować „nie z pomocą książki czy adresu, ale chodzenia, wzroku, przyzwyczajenia, doświadczenia". Żeby przebyć ponownie tę samą drogę, trzeba ją dobrze zapamiętać. Dlatego „zwiedzać jakieś miejsce po raz pierwszy – to w jakiś sposób zacząć pisanie go: niezapisany adres musi sobie sam stworzyć własne pismo".

Wysnuta przez Sheltona teza o analogii między pismem a myśleniem przestrzennym nie jest czystą spekulacją; neuropsychologia wykazała, że podczas czytania po angielsku i po japońsku aktywują się różne obszary mózgu. Badacze dawno też zaobserwowali, że anglojęzyczni uczniowie borykający się z dysleksją miewają doskonałe wyniki w czytaniu i pisaniu w językach opartych na ideogramach – takich jak chiński czy japoński. Posługując się różnymi językami, aktywujemy odmienne obszary mózgu. Co więcej, używany przez nas język zdaje się wpływać na nasze postrzeganie świata.

Lewa noga na wschodzie

Koncepcję tę postanowiła sprawdzić Lera Boroditsky, kognitywistka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, która badała aborygeńską społeczność Kuuk Thaayore, zamieszkałą w odludnych okolicach miejscowości Pormpuraaw w północnej Australii. W tamtejszym języku nie ma takich słów jak „prawo" i „lewo" – zamiast nich używa się określeń dotyczących stron świata. Mówi się więc na przykład: „Masz mrówkę na południowo-wschodniej nodze" lub: „Przesuń kubek na północny zachód". Jak pisze Boroditsky, dzięki ciągłemu treningowi „zakres ich orientacji przestrzennej przewyższa wszystko, co dotąd uważano za maksymalne zdolności ludzkiego mózgu". Badaczka poprosiła pięcioletnią przedstawicielkę tej grupy o wskazanie, gdzie jest północ – dziewczynka bez wahania prawidłowo wskazała kierunek. Tej samej prośbie nie potrafili sprostać studenci prestiżowych amerykańskich uczelni (wielu z nich nawet nie chciało spróbować).

W ramach prowadzonych badań Lera Boroditsky i Alice Gaby dawały różnym osobom pomieszane karty z obrazkami, które należało ułożyć w sensownej kolejności (historyjki przedstawiały na przykład starzejącego się mężczyznę lub stopniowo zjadanego banana). Osoby anglojęzyczne układały obrazki od lewej do prawej, według reguł obowiązujących w zapisie słów w ich języku. Analogicznie, choć w przeciwnym kierunku, postępowali badani posługujący się językiem hebrajskim: ich historie przebiegały od prawej do lewej. Tymczasem ludzie ze społeczności Kuuk Thaayore układali karty całkiem inaczej: ze wschodu na zachód (czyli na przykład od lewej do prawej, jeśli siedzieli z twarzą skierowaną na południe, a od prawej do lewej, jeśli mieli twarze zwrócone na północ). Dostrzeżona przez Barriego Sheltona zależność między sposobami zapisu języka a postrzeganiem przestrzeni wydaje się zatem całkiem uzasadniona.

Nie tylko w Japonii kwartał jest podstawową jednostką adresową. Podobny system obowiązywał do roku 2011 w Korei Południowej. Część ulic, zwłaszcza tych głównych, miała nazwy, poza nimi jednak system adresowy opierał się właśnie na kwartałach. Prawdopodobnie zresztą wprowadzili go Japończycy, którzy okupowali Koreę od roku 1910 aż do swojej klęski w drugiej wojnie światowej, czyli do roku 1945.

W okresie japońskiej okupacji lokalna kultura mocno ucierpiała. Dziennikarz Frederick Arthur McKenzie, przebywający w owym czasie w Korei, opisał spotkanie z pewnym wpływowym Japończykiem, który w następujących słowach prognozował przyszłość: „Naród koreański zostanie wchłonięty przez naród japoński. Będą mówić naszym językiem, żyć tak jak my, staną się integralną częścią naszej kultury... Nauczymy ich naszego języka, ustanowimy swoje instytucje i połączymy ich z nami w jedno".

Japończycy szczególnie intensywnie zniechęcali Koreańczyków do korzystania z tradycyjnego alfabetu o nazwie „hangul". Stworzył go – podobno osobiście – król Sejong Wielki, który władał Koreą w XV wieku. Wcześniej język koreański zapisywano, używając znaków zapożyczonych z pisma chińskiego, które Koreańczycy nazywali „hanja". Król Sejong uznał jednak, że to dość osobliwe połączenie. W roku 1443 pisał: „Brzmienie języka naszego kraju różni się od brzmienia języka chińskiego i nie da się go dobrze oddać jego znakami. Wielu prostych ludzi nie może więc wyrazić tego, co chce powiedzieć. W ubolewaniu nad tym stanem rzeczy stworzyłem dwadzieścia osiem nowych znaków i chciałbym, żeby każdy mógł się ich łatwo nauczyć i korzystać z nich w codziennym życiu". Król ponoć zaszył się w komnacie, a gdy z niej wyszedł, zaprezentował swoje cudowne dzieło, choć w trakcie jego opracowywania mało nie stracił wzroku.

Lingwiści nazywają „hangul" najwspanialszym alfabetem świata – w obu Koreach obchodzi się jego dzień jako święto narodowe. Pismo to bardzo łatwo jest odczytać. W posłowiu tekstu wprowadzającego nowy alfabet królewski minister napisał, że „mędrzec zdoła się z nim zapoznać do południa, głupiec będzie potrzebować dziesięciu dni". Jest to system fonetyczny, a więc każdy znak odpowiada pojedynczemu dźwiękowi. Jak to ujęto w posłowiu, nowy alfabet pozwala zapisać „nawet brzmienie wiatru, krzyk żurawia, gdakanie drobiu i szczekanie psów". Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że kształt poszczególnych znaków odpowiada sposobowi artykulacji przypisanych im dźwięków – tak więc na przykład znak odpowiada głosce /d/ i przypomina kształtem ułożenie języka przy jej wymowie. W okresie japońskiej okupacji władze zniechęcały ludność do korzystania z tego alfabetu, lecz współcześnie zapis języka koreańskiego opiera się głównie na nim.

Pozostaje jednak pytanie: czy Koreańczycy postrzegają świat w kategoriach kwartałów, jak Japończycy, czy raczej liniowo, jak ludzie Zachodu? Choć „hangul" jest alfabetem, podobnie jak pismo łacińskie, jego znaki grupuje się, tworząc sylaby, te zaś zestawia się ze sobą w blokach, tworząc słowa. Oto znaki potrzebne do zbudowania słowa „kot" (go-yang-i): . Zebrane razem wyglądają jednak tak: . W Korei, tak jak w Japonii, dzieci uczą się operować alfabetem „hangul", pisząc w kwadratowych polach.

Koreańczycy korzystają więc z alfabetu podobnie jak my, ale litery grupują w kwadratowych blokach, jak Japończycy. Czy to nam coś mówi o używanych przez nich adresach? Korea przez sześćdziesiąt sześć lat trzymała się japońskiego systemu adresowego. Ponieważ jednak wywodził się on jeszcze z czasów okupacji, w roku 2011 władze ogłosiły, że zamierzają go zmienić i przyjąć zachodnią metodę nazywania ulic i numerowania domów. Nowy system aktywnie promowano – osoby, które za pośrednictwem serwisu internetowego dokonały zmiany swoich danych, otrzymywały w nagrodę bezprzewodowe słuchawki, a firmy oferujące telezakupy dawały posiadaczom nowych adresów kupony na dziesięć dolarów. W prowincji Chungbuk zaopatrywano dzieci w bransoletki z nowym adresem.

Każdy zagadnięty przeze mnie Koreańczyk twierdził, że tych nowych adresów nie używa. Nawet taksówkarze przekładają sobie nowy system na stary, podobnie jak listonosze. Niewykluczone, że to jedynie tymczasowy opór, typowy dla okresu przejściowego, zanim dorośnie nowe pokolenie, nieznające innego sposobu adresowania. Być może jednak jest to sygnał, że Koreańczycy wciąż postrzegają swoje miasta w kategoriach kwartałów.

Fragment książki Deirdre Mask „Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy" w przekładzie Agnieszki Wilgi, wydanej przez Znak. Tytuł i śródtytuły od redakcji

Ulice tego miasta nie mają nazw" – pisał o Tokio francuski krytyk literacki Roland Barthes, który wiosną 1966 roku wybrał się do Japonii z wykładem na temat „analizy strukturalnej opowiadań". Wystąpienie było tylko pretekstem do odbycia owej podróży. Pięćdziesięcioletni Barthes zdobył już sławę we Francji (być może jedynym kraju na świecie, w którym krytyk literacki w ogóle może zyskać sławę), do Japonii udał się więc chyba również po to, by – jak to określił jeden z komentatorów – „uwolnić się, przynajmniej na pewien czas, od ogromnej odpowiedzialności bycia Francuzem".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich